Antarktyda czyli wszystko w bieli…
Posted on 18 lutego 2011
Na południe. Ushuaia nazywana jest końcem świata, ale ten świat się nie kończy w tym miasteczku.. Dalej jest jeszcze malutkie Puerto Williams w kanale Beagle’a i słynny Przylądek Horn. A potem około pół tysiąca mil morskich burzliwych wód Cieśniny Drake’a do Półwyspu Antarktycznego – Ziemi Grahama i wysp należących do archipelagu Szetlandów Południowych . Wiatry wiejące w pasażu osiągają niewyobrażalne prędkości i to sztormy przerywane są dniami dobrej pogody, a nie odwrotnie. Niskie temperatury, zetknięcie ze sobą dwóch oceanów, silny prąd i ryzyko napotkania gór lodowych …To wszystko składa się na obraz jednego z najtrudniejszych żeglarsko miejsc na Ziemi. W ciągu 400 lat, od momentu odkrycia tej drogi na Pacyfik, na dnie legły dziesiątki ogromnych żaglowców, a żony dziesiątek tysięcy marynarzy już nie doczekały się ich powrotu do domu. Ładownie pełne złota Inków oraz innych cennych towarów, smukłe kadłuby mniejszych i większych statków z potrzaskanymi na drzazgi masztami i rejami… Cały podwodny świat na głębokości czterech kilometrów. Tego już nikt nie sięgnie ani nie policzy. Wystarczy chyba napisać, iż 30 tysięcy ofiar, których przysporzyła budowa Kanału Panamskiego musiało być opłacalną stawką za rezygnacje z konieczności żeglugi przez Horn. Nam także Drake pokazał kawałeczek ze swej potęgi.
Bryzgi kolejnej fali lądują na mojej twarzy. Zimno. Stóp prawie nie czuje, po trzech godzinach wachty jestem już zmęczony. Na zegarku 2300, jeszcze tylko jedna godzina… Najzimniej jest w ręce. Mokre od słonej wody rękawice nie grzeją wcale. Wiatr osiąga prędkość 40 węzłów, to już sztorm. Jachtem rzuca na wszystkie strony, niektórzy chorują. Katharsis płynie z wiatrem, prędkość 8-10 węzłów na zrefowanych żaglach. Nikt nie oczekiwał, że będzie łatwo i przyjemnie. Ma być pięknie. I jest, chociaż dopiero się to widzi po czasie. Nikt nie zapiera się nogami o pokład i nie ciągnie lin. Teraz naciska się guziki, a ster trzyma Czesiek – autopilot. Tylko raz musieliśmy sterować ‘ręcznie’… Gdyby nie owiewka nad zejściówką, która odsłania od wiatru i mniejszych fal, a także porządny sztormiak, jaki dostałem z wyposażenia jachtu to by było ciężko…
Po wachcie schodzę z Wojtkiem do kajuty. Pod pokładem jest cieplutko i przyjemnie, tak, że można chodzić t-shircie i na bosaka. Nijak się to ma do wypraw odkrywców takich jak Sheckelton, Scott czy Amundsen, o których rozmawiamy często na początku rejsu, z niedowierzaniem i uznaniem kręcąc głową. Ale zupełnie nie o to nam chodzi, chyba dla większości z nas sam fakt dotarcia na Biały Kontynent jachtem jest spełnieniem marzeń… Zdejmujemy mokre sztormiaki i walimy się w koje. Czeka nas niecałe 8h snu i od nowa. W tym czasie kursu pilnują dwie inne, dwuosobowe wachty, złożone z bardzo doświadczonych żeglarzy, którzy za sobą mają już niejeden rejs i niejeden sztorm. Nad wszystkim czuwa zaś kapitan, Mariusz. Gdybym miał określić jego postawę w dwóch słowach byłoby to coś w rodzaju „luz i doświadczenie”… Jest się od kogo uczyć i to na każdym kroku.
Po trzech dniach płynięcia na horyzoncie pojawia się ląd. Antarktyda, a konkretnie Wyspa Króla Jerzego należąca do archipelagu Szetlandów Południowych. Gdy podpływamy bliżej, naszym oczom ukazuje się biel lodowców. Do jachtu podpływają ciekawskie foki, pod dziobem figlują pingwiny. Ale dużo większe wrażenie robią pływające góry lodowe. Ja widzę je po raz pierwszy. Niektóre małe, niepozorne a inne wielkości stadionów, wystające ponad 50 metrów ponad powierzchnie wody. Giganty. Kotwice rzucamy późnym wieczorem w Zatoce Admiralicji. Na brzegu widać światełka polskiej stacji badawczej im. Henryka Arctowskiego. Wielu z nas od dawna chciało się tu kiedyś pojawić, na takim ostatnim „skrawku” Polski. Po przelocie, dwa drinki w mesie wystarczyły. Trzeba odespać. W nocy zmieniamy się tylko na wachtach kotwicznych, bo wiatr wciąż jest silny i trzeba zachować czujność, na wypadek gdyby kotwica puściła.
Integracja z załogą stacji to trzy kolejne dni wyjęte niemalże z życiorysu. Od razu zostaliśmy oprowadzeni po koloniach pingwinów, widzieliśmy wylegujące się na plaży lwy morskie i spacerowaliśmy między syczącymi na nas fokami z rodziny uszatek. Nasze przybycie zakłóciło rytm pracy stacji. Na co dzień ciężko pracujący pracownicy dali się nam porwać – impreza taneczna w rytmach disko polo do białego rana to nie jest coś, co zdarza się tu co czwartek. Pikanterii dodaje fakt, że na stacji jest tylko jedna dziewczyna, więc proporcje są, delikatnie mówiąc, nieco zaburzone. Generalnie, cała atmosfera na stacji zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Młodzi, dopiero co po studiach ludzie, profesorowie z uczelni, złote rączki, wreszcie zimownicy, czyli Ci, którzy zostają na całą zimę zamknięci w bazie… Tych ostatnich jest najmniej, większość pakuje manatki już niedługo. W bazie zostaje 6-7 osób. To głównie zakapiory, trochę tacy jak w Bieszczadach kiedyś. Tak mi się właśnie kojarzą. Niektórzy z brodami, przenikliwymi, błyszczącymi oczami i pasemkami siwych włosów. Włodek w swoim małym pokoju ma biurko z wysuwaną półką na klawiaturę. Na niej stoją cztery kieliszki, które zapełniają się już po chwili rozrobionym przed chwilą spirytusem. Płynie z Gdyni. Razem z 30 kartonami papierosów. Czego nie wypale albo nie wypije wraca do kraju. Kilka zim tu przeżyłem, ale w tym roku wracam – mówi. – To już ma się we krwi. Nie wiadomo jeszcze tylko jak, może samolotem do Chile, może statkiem. Włodek nie ma nawet pieczątki wyjazdowej z Chile. Jest też kilku młodych chłopaków. Koty. Wspinają się na góry lodowe, nurkują w wodzie, która ma temperaturę poniżej zera, jeżdżą skuterami. Robią niesamowite zdjęcia. Tego, co tu przeżyłem nie zabierze mi już nikt – mówi Heniek, który na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie niezwykle pozytywnego gościa. Marzyłem o tym miejscu, trochę mi zeszło po drodze ale w końcu tu jestem. Nie ma przypadków. Każdy z nich ma swoją opowieść. Jedni chętnie snują anegdoty, do innych trzeba podejść, zapytać o coś, polać… Pasjonaci. Jakby zawieszeni między normalnym życiem w domu, w miastach, a egzystencją w surowym klimacie Antarktydy. Ostatnio i tak jest lepiej, bo jest telefon i nawet wolny Internet, więc kontakt z bliskimi jest większy.
Doktor zawsze zostawał do końca imprez. Specjalizacja lekarska – leczenie niekonwencjonalne pozytywną energią, panaceum na wszelkie zło w małych kieliszkach :] Marian, na oko 50-kilka lat, długie siwe włosy. Jest mistrzem ping-ponga. Kiedyś organizowaliśmy turnieje, ale na niego nie ma mocnych. Nie da się z nim wygrać – mówi ekipa nurków. Marian w swoim pokoju ma keyboard, na którym gra w wolnych chwilach. Niepozorny, cichy, jakby się przemykał między kroplami deszczu. Michał jest złotą rączką – młodszy mechanik, ratownik GOPR, tzw. wariatuńcio. Opowiada o wyczynach na skuterach śnieżnych, szczelinach i innych zwariowanych akcjach… i tak wielu, wielu innych, o których można by tu było jeszcze pisać i pisać. Byliśmy tylko przez trzy dni na Arctowskim, a czujemy się, jakbyśmy tu razem spędzili ostatnie kilka miesięcy…
To, co się dokładnie działo na polskiej stacji PlayStation, jak nazwaliśmy to miejsce później, niechaj pozostanie tajemnicą. Nie wszystko pamiętam, zdjęcia też nie pomagają w odświeżeniu pamięci. Razem z Markiem, Tomkiem, Kubą i Wojtkiem z załogi wchodziliśmy co noc w stan umysłu Ninja 4-tego stopnia. Niewidzialni, nieśmiertelni, szybsi od światła i mówiący wszystkimi językami świata. Nawet tym pingwinów, które witały i żegnały nas przy skałach, do których cumowaliśmy ponton. Ciężko było się pożegnać. Wymiany koszulek, amuletów, adresów i ostatnie ‘kolejki’ w drzwiach. Nigdy już chyba nie zapomnę atmosfery tego miejsca. Nie tak sobie wyobrażałem stację na Antarktydzie, może za bardzo sugerowałem się obrazem z flmu Herzoga ‘Spotkania na Krańcu Świata’? Ale to, co zobaczyłem było takie „nasze”… Na koniec dostałem ciepłą kurtkę z napisem Polish Antarctic Stadion Arctowski od Mariana. Oddałem rzecz pozornie bez nominalnej wartości – moją bransoletkę, linkę żeglarską, którą od prawie pięciu lat nosiłem nieprzerwanie na prawym przegubie. Bransoletki są dla mnie ważne, magazynuje w nich energię, są dla mnie symbolami czegoś albo kogoś, jakiegoś wydarzenia czy celu. Ta była dla mnie szczególna, cieszę się, że znalazła swoje miejsce właśnie tutaj. W progu podszedł do mnie jeszcze Henryk i wcisnął do ręki zgięty papierek w zielonym kolorze. Ale najważniejsze było to, co powiedział – jeśli kiedyś będziesz w potrzebie, gdziekolwiek na świecie zapamiętaj jedno hasło, a znajdą się ludzie, którzy Ci pomogą.
*** wszelkie imiona i nazwiska zostały zmienione, wszelkie podobieństwo jest zupełnie przypadkowe *** :)
Kotwica poszła w końcu w górę, a życie na stacji pewnie wróciło do normy. Do załogi Katharsis dołączył Piotrek, młody chłopak po leśnictwie, który pracował na stacji przez ostatnie.16 miesięcy i teraz zamierza podróżować po Ameryce Południowej, z plecakiem, namiotem… trochę tak jak ja. Nie mógł rozpocząć swojej podróży lepiej, a dzięki jego wiedzy wszyscy dowiadujemy się więcej na temat tego, co nas otacza. Cichym marzeniem Piotrka po 16 miesiącach w lodzie jest zobaczenie drzewa… :]
Pod wieczór znaleźliśmy się w okolicach Deception Island, jednego z najczęściej odwiedzanych miejsc przez turystyczne statki na Antarktydzie. Po drodze mijaliśmy kilka wysp pokrytych dziewiczym lodem, więc tym bardziej Deception okazała się dla nas niespodzianką. Jest to bowiem zatopiona kaldera wulkanu, którego status można by było określić jako ‘uśpiony’ lub ‘w spoczynku’ ale za to ‘z realnym ryzykiem ponownej erupcji’. Jest więc więcej niż prawdopodobne, iż któregoś dnia weźmie i wybuchnie.. :) Cytując plan ewakuacji z Deception Island autorstwa Grupy Państw Zarządzającej tym ciekawym skrawkiem Antarktydy – „Wszystkie statki obecne w zatoce podczas erupcji wulkanu powinny niezwłocznie opuścić wyspę, idealnie po zabraniu na pokład wszystkich turystów przebywających na lądzie”. Zawsze powtarzałem, że najważniejsze to mieć dobry plan!
Ciepło, jakie wytwarza wulkan, spowodowało, że wyspa zlodowacona jest jedynie w 67%, co rzuca się w oczy od razu. Do wnętrza dużego atolu można wpłynąć przez wąski przesmyk między skałami. W środku niegdyś mieściła się baza wielorybników, nazywana New Sandefjord, która w samych latach 1912-13 operowała ponad 25 statkami służącymi do połowu, przekraczając liczbę 5000 oprawionych wielorybów. Następnie powstały tu bazy naukowe należące m.in. do Chile, byłej Czechosłowacji, Anglii, Hiszpanii i Argentyny, z których część została jednak zniszczona lub ewakuowana jakiś czas temu. Jedynie Argentyna i Hiszpania w lecie prowadzą tutaj jeszcze badania. Do dziś jednak można oglądać imponujące zbiorniki na tran i pozostałości po późniejszych budynkach baz, które dzięki niskiej temperaturze zostały zachowane w całkiem niezłym stanie. Inną atrakcją wyspy są ciepłe gazy, które podgrzewają wodę przy plaży.
Kilku turystów zdecydowało się rozebrać i wskoczyć do wody, ale po czasie ich kąpieli można było wywnioskować, że mimo wszystko zbyt gorąco się nie czują :) Będą jednak mogli opowiadać wnukom jak to Antarktydzie pływali. Nam ostatecznie, mimo chęci co to niektórych osób, nie udało się wykąpać, bo tak jak mieliśmy piękną pogodę przez cały dzień, to po powrocie ze zwiedzania wczesnym po południem, nagle zaczął padać śnieg i zrobiło się nieprzyjemnie. Ja więc będę opowiadał wnukom, że tylko widziałem takich, co to pływali na Antarktydzie :) [komu autograf? :p]
Coraz dalej na południe. Nie pamiętam daty, ale zdarzył się taki dzień, który zapamiętam na długo. Szara mgła podniosła się. Zaświeciło słońce – żyleta, woda niczym lustro. Lawirując na silniku między górami lodowymi i pakiem, wśród humbaków wypuszczających fontanny wody wpływamy do zapierającego dech w piersiach amfiteatru zbudowanego z ośnieżonych szczytów górskich i opadających do morza lodowców. Nie wiadomo w którą stronę patrzeć, gdzie skierować obiektyw aparatu, co nagrać na kamerę. Migawki strzelają bez przerwy, każde ujęcie to zdjęcie życia… Coś nieprawdopodobnego, dla tego jednego dnia na Antarktydzie można by było oddać wiele. Pozwolicie, że zamiast kilku słów zbędnych słów zamieszczę parę zdjęć w tym miejscu…
Następnego dnia odwiedzamy chilijską bazę sił powietrznych im. Presidente Gabriel Gonzales Videla. Był on pierwszą głową państwa, która przybyła na ten kontynent. Byliśmy zaskoczeni gościnnością kilku wojskowych, którzy zaprosili nas na herbatę, miło pogawędzili i otworzyli mały sklepik-muzeum, gdzie kupiliśmy pamiątki i wbiliśmy do paszportu stacyjne stemple. Na koniec częstują mnie jeszcze kieliszkiem chilijskiego pisco. Miejsce to, zwane Waterboat Point, jest interesujące ze względu na wydarzenia z 1921 roku, kiedy to najmniejsza ekspedycja antarktyczna w historii, złożona z dwójki młodych brytyjskich eksploratorów (19 i 22 lat!), spędziła tu zimę w zaimprowizowanej bazie zrobionej z kadłuba wyciągniętej na brzeg łodzi, prowadząc badania zoologiczne, meteo i pływów… I jak tu nie mieć podejrzeń, że ludzie jeszcze sprzed kilkudziesięciu lat byli ulepieni z innej gliny?
Port Lockroy i angielska Base A to kolejna perełka. Niegdyś port wielorybniczy, następnie terytorium argentyńskie, które jednak na skutek ‘tajnej’ operacji „Tabarin” (paryski klub nocny) w latach 1943-44 zostało przejęte przez Wielką Brytanie. Nie wiadomo czy główną atrakcją malutkiej wysepki na której mieści się baza jest a) kolonia pingwinów gentoo, b) zrekonstruowany budyneczek oryginalnej stacji wraz z ciekawymi eksponatami i rewelacyjnie zaopatrzonym sklepem z pamiątkami, c) załoga złożona z pięciu wolontariuszy płci pięknej.. :) Nie chce w żadnym wypadku podsuwać rozwiązania, ale warto powiedzieć, iż dziewczyny muszą przejść dość dziwne testy, zanim przyjadą tu na sezon letni. Zamknięte w namiocie pod Londynem są obserwowane pod kątem radzenia sobie w trudnych warunkach i życia z innymi na małej przestrzeni. Większość z nich trafia tutaj po uprzedniej wizycie na statku turystycznym, zakochane w scenerii, próbują się dowiedzieć jak można tu się dostać.. Gdy już się uda, ich zadaniem jest utrzymanie budynku stacji, odmalowanie okien i drzwi, sprzątanie, wstawianie stempli i sprzedaż pamiątek. Zamknięte w żeńskim gronie, bez dostępu do Internetu sprawiały wrażenie otwartych na nowe znajomości… Oprócz starszawej szefowej obozu :] Na lodowcu nad zatoką mieliśmy okazję również przećwiczyć kilka aspektów chodzenia po lodowcach. Raki, czekany, uprzęże i liny poszły w ruch. Razem z Piotrkiem poprowadziliśmy kilkugodzinne szkolenie, które chyba można powiedzieć, że spotkało się z zainteresowaniem. Jeszcze przez 2 kolejne dni rozmawialiśmy o różnych sprawach związanych z górami i szpejem, podsyceni dodatkowo obejrzeniem filmu Touching the Void. Tak ku przestrodze… Więcej już nie poszliśmy w rakach nigdzie :)
Ale to głównie z powodu pogody, która zepsuła się na dobre. Mgła, fatalna widoczność, deszcz ze śniegiem i coraz więcej gór lodowych. Kierunek cały czas na południe, bliżej i bliżej koła polarnego. Ale przed sobą mieliśmy jeszcze jedno spotkanie. Ukraińska stacja Akademik Vernadsky przywitała nas w garniturach. Szybko okazało się, że obchodzą właśnie swoje 15 lecie, co tłumaczyło by fakt, iż w jednym miejscu zebrały się w sumie aż cztery jachty! Na Vernadskym znajduje się najlepszy bar na Antarktydzie. Chłopaki mają rzutki i bilard, jest normalny kontuar, tylko zamiast wódki w butelkach po Bolsie polewają swój mocny samogon pędzony w malutkim magazynku, chciałoby się rzec „pod schodami”… :] Impreza skończyła się dla większości dość szybko, o północy przyszedł dyżurny, zapukał w stół i zakończył zabawę. Dyscyplina być musi. Francuzi się upili i mieli problemy z powrotem na jacht, wiadomo, to nie to samo co bracia Słowianie… My natomiast po raz kolejny zakrzywiliśmy czasoprzestrzeń wywracając do góry nogami noc i dzień, co z resztą i tak było bez znaczenia bo jasno jest cały czas tak samo :)Drugiego dnia do nas na jacht zawitało dwóch znajomych wojskowych ze stacji, o niepozornym wyglądzie aczkolwiek bez wątpienia z ciekawą przeszłością w służbach specjalnych i dużą dawką serdeczności. Przy dźwiękach gitary wieczór potoczył się wartko… Z ciekawostek można dodać, iż z odwiedzanych przez nas stacji ta miała chyba najbardziej naukowy charakter. W końcu dane nie z każdego miejsca posłużyły do wykrycia dziury ozonowej! :)
Po trzech dniach, czy też raczej nocach, kotwica poszła w górę i po raz kolejny popłynęliśmy na południe. Wolno, ostrożnie, klucząc w paku lodowym na silniku zeszliśmy tak nisko, jak tylko mogliśmy. Wśród ogromnych bloków lodu dryfujących po tafli morza zeszliśmy na 66’33’S… Sięgnęliśmy koło podbiegunowego! Trzeba powiedzieć, że nosi to pewne znamiona wyczynu – nie-stalowym jachtem, praktycznie bez danych w systemach nawigacyjnych, bez dokładnych map papierowych z podanymi głębokościami, korzystając jedynie z ręcznych zapisek, informacji ustnych i obserwacji udało nam się. Piszę ‘nam’, jako załodze, ale nad tym pracowało nie więcej niż trzech, najbardziej doświadczonych ludzi na pokładzie. Czapki z głów. Patrząc na wyświetlacz zegara pokazującego pozycję geograficzną naszła mnie zabawna myśl, że liczba osób, które stopem dotarły na południowe koło podbiegunowe, nie powinna być raczej zbyt duża :]
Francis Drake był słynnym, angielskim korsarzem, jednym z największych, jacy zapisali się na kartach historii. W 1577 wyruszył z Anglii na czele pięciu statków, z zamiarem grabienia statków hiszpańskiej floty, która czuła się na wodach Ameryki Łacińskiej tak pewnie, że jej żaglowce podróżowały niemalże bez żadnej eskorty. Drake dotarł na wody Pacyfiku przez Cieśninę Magellana i pożeglował daleko, daleko na północ, atakując i okradając każdą napotkaną jednostkę. Do Anglii wrócił trzy lata później, a królowa w zamian za jego pirackie, czy też raczej w tym wypadku, korsarskie, zasługi, nadała mu tytuł szlachecki. Sir Francis Drake stał się tym samym pierwszym w historii komandorem, któremu udało się okrążyć świat i przeżyć. Podejrzewał on też istnienie alternatywnej drogi na południe od Ziemi Ognistej, gdyż jeden ze statków, straciwszy kontakt z resztą floty, ponoć zszedł do 56 stopnia, meldując o otwartym morzu dalej na południe… Jego imię budziło taki sam respekt jak cieśnina dziś nazywana jego imieniem.
Chcąc nie chcąc musieliśmy zmierzyć się z Drake’m jeszcze raz. Upraszczając, cała sztuczka polega na tym, żeby być w
tych miejscach, gdzie akurat słabiej wieje w danym momencie. Przez pasaż przelatują z częstotliwością równą ok. 32h potężne niże, które krążą wokół Antarktydy. Dzięki prognozie pogody ściąganej z satelity można przewidzieć na najbliższe kilkanaście godzin jak te układy baryczne będą się przemieszczać i skąd będzie wiało. Prawda jest jednak taka, że po pierwsze, prognoza jest tylko prognozą, a po drugie ‘słabsze wianie” jest pojęciem względnym. Szczególnie w Cieśninie Drake’a. Pogoda jest tu niestabilna, a morze najczęściej wzburzone i należy zawsze być przygotowanym na wszystko. Neptun był łaskaw dla nas i tym razem. Po pięciu dniach żeglugi, podczas których człowiek wchodzi w rytm – wachta, sen, jedzenie, wachta – o świcie 15.02 przekroczyliśmy linię Przylądka Horn.
Opłynięcie go jest dla żeglarzy czymś w rodzaju żeglarskiego Everestu. Istnieją na całym świecie kluby kaphornowców, zrzeszające tych, którzy dokonali tego wyczynu, dając w zamian przywileje, którymi można szpanować w towarzystwie – kupić piwo w tawernie żeglarskiej bez kolejki albo nosić białą chustę na znak przynależności do elity… Niektórzy mówią także, że można już gwizdać na morzu albo nawet sikać pod wiatr. Jak to powiedział Wojtek, który kilka tygodni wcześniej razem z resztą załogi Katharsis opłynął po raz pierwszy Horn – „próbowałem i nie polecam”. :] Dla mnie bez względu na wszystko, bez względu na to, że byłem ‘tylko’ załogą, że nie przejechałem całej drogi od Valparaiso itd, było to coś dużego, coś o czym myślałem w przeszłości nie raz, wyobrażając sobie jak to będzie… bo że kiedyś bym to zrobił, to byłem pewny, nie sądziłem jednak, że to nastąpi teraz. To takie jedno z bardziej oczywistych marzeń każdego żeglarza. Któż nie słyszał o Hornie, któż nie chciałby kiedyś go zobaczyć z pokładu jachtu? Na pewno nie byłem wyjątkiem, jednak przyznaje się, że patrząc w tą czarną skałę, czułem coś wyjątkowego w głębi siebie. Morze było wyjątkowo spokojne, a wschodzące słońce oświetlało strome ściany góry, którą w 1616 roku po raz pierwszy zobaczył Williem Cornelisz Shouten z pokładu holenderskiego Eendrachtu. Kilka pamiątkowych zdjęć, parę ostatnich spojrzeń i ponownie wpływamy w kanały Patagonii, obierając kurs na Puerto Williams…A ja sobie nuciłem w myślach tę szantę…
Całym sobą dziś zaświadczyć mogę Wam
Wszystkim co przeżyłem i widziałem, że
Nieskończenie mądry jest nasz Stwórca, Pan
Swoje dzieło dał obejrzeć również mnie
Z Pacyfiku na Atlantyk wiódł nasz kurs,
Przez wyjące pięćdziesiątki tęgi sztorm,
Na Pasażu Drake’a nocą straszył lód,
Lewą burtą mijaliśmy Horn…
______
Cóż, nie ukrywam, że się nie wyrobiłem. Mówi się, że z Antarktydy człowiek wraca odmieniony. Trudno powiedzieć, zobaczymy jeszcze… :) Na pewno byłem zaskoczony tym, jak dużo życia jest na tym mroźnym kontynencie, jaka różnorodność, jaka walka. Do tej pory, wstyd się przyznać, ale to był najmniej znany przeze mnie kontynent, który właściwie kojarzył mi się tylko i wyłącznie z kupą lodu… Chciałbym jeszcze napisać parę rzeczy, podzielić się kilkoma refleksjami, błysnąć kilkoma ciekawostkami o zwierzętach czy miejscach (wyczytanych w mądrych książkach :p) ale niestety nie ma czasu na to teraz. Jest za to kupa roboty, trzeba było zatankować jacht, załatwić loty załodze, która opuszczała pokład, wysprzątać wszystko na błysk… w wielu rzeczach pomagam z racji tego, że jako jedyny znam hiszpański. No, za wyjątkiem sprzątania, do tego języki są nie potrzebne :] Ale cieszę się strasznie, bo tak jak pisałem, uczę się bardzo dużo. Napisałbym że także życia, bo wszyscy są znacznie starsi ode mnie – owszem, ciekawie się słucha opowieści pana Mariana, historii Romy i Kuby, ale przede wszystkim chodzi mi o fach żeglarski. Wystarczy posłuchać rozmów Tomka i Mariusza, zagadać o coś Marka i okazuje się, że tylu rzeczach człowiek nie miał pojęcia, nie zastanowił się nigdy, zapomniał… Trafiłem też na jacht, do ludzi, którzy ze sobą pływają już jakiś czas, do rodziny, przyjaciół, gdzie układy są różne i trzeba czasem umieć zachować się, jak to mówią, dyplomatycznie. Ale po dwóch – trzech tygodniach myślę, że udało mi się nawiązać dobry kontakt z większością, że zostałem 'zaakceptowany’ w grupie, z czego ogromnie się cieszę. Po takim czasie, można powiedzieć, samotności, był to niejako test dla mnie – sprawdzić, czy nie stałem się zupełnym odrzutkiem, jakimś pustelnikiem, który potrafi tylko żyć sam ze sobą… życie na jachcie jest trudniejsze niż w hostelu, nie można pójść na spacer, spotkać kogoś innego, być samemu. Sam sobie wystawiam ocenę pozytywną w tym teście…
Plany na najbliższe dni są takie, że za chwilę wypływamy z Puerto Williams i pięknymi kanałami i fiordami Patagonii zmierzamy w kierunku znanego mi już Punta Arenas. Tam będę miał więcej czasu na uporządkowanie wszystkiego. Zmienia się załoga, jest do załatwienia kilka spraw i chwilę tam posiedzę. Zmontuje może coś z materiału filmowego, na pewno będę chciał zamieścić jeszcze jeden post – galerię zdjęć z Antarktydy wraz z paroma słowami, bo uważam, że 'wypada’. Przepraszam, że nie odpisałem na wszystkie maile jakie dostałem podczas nieobecności. Teraz po prostu internet jest tak wolny, że spędziłbym tutaj pół nocy wgrywając zdjęcia na serwer, więc zdecydowałem się na taką formę tego postu jak widzicie. Fotek w ogóle narobiliśmy setki a niektórzy nawet tysiące. Kto wie czy taka przygoda się jeszcze powtórzy? :]
Z Punta Arenas wyruszamy w kierunku północnym, wzdłuż wybrzeża Argentyny, aż do Brazylii… :) Piękna historia! :] Co do konkursu na blog roku – dziękuje Wam za wsparcie. Nie udało się wygrać, ale trudno. Jak to powiedział mój Tata – ja i tak jestem wygrany, bo robię to, co robię i jestem tu, gdzie jestem. Decyzja jurora co do trzech nominowanych blogów w kategorii podróżniczej niespecjalnie mnie przekonuje, ale widocznie tak miało być. Nie ma rozczarowania, żalu czy goryczy – to bez sensu. Zawsze z uśmiechem, do przodu, często pod prąd… i butelka rumu!
Do usłyszenia za jakiś tydzień, siema z rańca! :]
11 komentarzy to Antarktyda czyli wszystko w bieli…
No to gratulacje:)
[- i podziękowania za miła lekturę na piątek;)]
powodzenia w dalszych planach!
Oj Kubuś, Kubuś…jesteś Fred Wielki.
Dziękujemy Kapitanowi i Załodze, a Rodzicom Kapitana- gratulujemy, to „mistrzostwo świata”.
Póki co Kuba -śpimy spokojnie (przez moment), czytamy, czekamy na zdjęcia… i na Ciebie czekamy w domeczku:)
Magiczna historia :)
Dzieki za mila niespodzianke z rana:)
zdjecia super ( szkoda ze tak malo, ale widzialam na drugim blogu wiec rozgrzeszony :P ), lektura idealna w polaczeniu z lizbonskim sniadaniem:)
sciskam mocno i do uslyszenia :*
Piękny wpis. Aż się łezka i westchnienie zaplątały ;) Dzięki!
Bardzo fajnie napisane. I zazdrość też trochę bierze :)
Wszystko robi wrażenie, wspaniała historia, a niektóre zdjęcia są wprost przepiękne.
Coś niesamowitego :)
Siedzę w biurze, popijam coca-colę i czytam z zapartym tchem.
Z nieukrywaną zazdrością odliczam dni do swojego wyjazdu za 2 lata. Dla mnie to Ty wygrałeś ten konkurs :)
Powodzenia w dalszej drodze!
Ja to tylko mam jedno pytanie do tekstu: „nurkują w wodzie, która ma temperaturę poniżej zera”
Jak to możliwe? ;-)
wreszcie! po dłuuugiej przerwie!
dzięki! :)
dzięki za komentarze i miłe słowa :] Jutro może mi się uda wrzucić obiecaną galerię zdjęć z Antarktydy a potem jeszcze kilka słów o Patagonii. Na jachcie internetu nie ma i to trochę komplikuje akcje :] Trzeba było coś tam poogarniać na łódce, ale powoli wyłania się już koniec :]
FMN – co do minusowej temperatury wody – sprawdź hasło 'przechłodzona woda’ – możesz to zrobić sam w domu! :]
pzdr!