Kawa czy Salsa?

Posted on 14 marca 2010

Szara barwa nieba zlewala sie beznamietnie z wyblakla zielenia lagodnych wzgorz pokrytych kawa. Chmury przewalaly sie dosc szybko przez nie i czasem z ktorejs chwile pokropilo. Od ponad godziny stoje juz na calkiem ruchliwym odcinku drogi Manizales – Pereira i zaden kierowca nawet nie zaszczycil mnie uwaga.. W Manizales spedzilem dwa dni, nie robiac wlasciwie nic konkretnego. Wloczylem sie po kilku uliczkach i placach, zrobilem troche zdjec i odwiedzilem pare kosciolow. Kilka razy musialem szukac schronienia w kawiarniach przed burza z piorunami, ktore zdarzyly sie dwukrotnie w godzinach popoludniowych.. Teraz jednak, wydawalo sie, ze nie mam gdzie sie schronic przed deszczem. Z pozoru niczym nie rozniaca sie od innych chmura nagle pociemniala i zaczelo lac na dobre..

W okolicy nie bylo drzew tylko poodgradzane drutami kolczastymi planatacje kawy  i niewysokie, bezimienne wzgorza. Niedaleko mnie zobaczylem waska kladke nad droga i pomyslalem, ze za moment pewnie bede musial przeczekac pod nia niepogode. Jak zwykle w takich momentach daje sobie 'jeszcze jedna szanse’, co przewaznie oznacza ’ no, jeszcze 10 samochodow.. ale takich, ktore moga Cie zabrac. Ciezarowki, pelne samochody i ambulanse sie nie licza. I nie takie, ktore akurat wyprzedzaja..’. Przewaznie wiec, zamiast 10 samochodow mija mnie 30-sci, co na niektorych kolumbijskich drogach potrafi zajac calkiem sporo czasu. Tutaj nie bylo najgorzej z ruchem, wiec dosc szybko doliczylem do 8-smiu. Bylem juz calkiem niezle przemoczony, przez ostatnie piec minut ulewa jakby stawala sie coraz silniejsza. Nastepna jechala ciezarowka, ale pomyslalem, co tam, wliczam ja do zabawy. Jakiez bylo moje zdziwienie gdy olbrzymia cysterna z charakterystycznym sykiem zatrzymala sie tuz za mna. Zlapalem plecak i nawet nie pytajac dokad facet jedzie, wskoczylem do srodka.

Jechal do Cali, ktore mnie srednio pociagalo. Moim celem byl Parque Nacional de Cafe, podobno mile miejsce, w okolicach miasta Armenia. Zamierzalem dojechac do Pereiry i stamtad skierowac sie do Montenegro, ktore juz bylo tuz przy Parku. Niezwykle sympatyczny kierowca ciezarowki zaprosil mnie na obiad w jednej z przydroznych knajp. Pracowal w Niemczech, znal wielu Polakow.. Jak mu tylko powiedzialem skad jestem uraczyl mnie swojskim ’ty pedale!’ :)
Gdy slonce chylilo sie juz ku zachodowi, wysiadlem z ciezarowki na obwodnicy Pereiry. Zgodnie z instrukcjami mialem przejsc pod wiaduktem, skrecic w prawo i isc caly czas prosto na wylotowke w strone Armenii.. Wydawalo mi sie, ze obszedlem pol miasta na okolo, caly czas podazajac za znakami i nie znalazlem praktycznie zadnego miejsca, w ktorym mozna by bylo stanac 'jednoznacznie’ w oczekiwaniu na kolejnego stopa. Z reszta sytuacja i tak powoli robila sie juz nieciekawa. Zaczynalo zmierzchac, o stopa z kazda minuta coraz trudniej, a na takich obrzezach miasta to jak wiadomo, ciezko spotkac cos dobrego. Chyba ze jakis dobry warsztat meblowy.  Albo  niezlego mechanika samochodowego, bo tych tez nie brakowalo. Po ponad godzinie maszerowania z plecakiem, zmienilem kryteria wyszukiwania z 'niezlego pobocza do lapania stopa’ na 'w miare tani obiekt noclegowy’. Pereira zostala juz dawno za mna, teraz platalem sie po okolicznych wioskach. Raz pomylilem droge, to mnie ktos naprowadzil, tyle ze musialem wracac sie kilometr. Wszystko dlatego, ze moje wyobrazenia o 'wylotowce na Armenie’ troche roznily sie od rzeczywistosci. Tak naprawde to Montenegro, gdzie chcialem dojechac, mozna dotrzec na kilka sposobow. Siec drog jest tutaj stosunkowo gesta, ale sa to drogi dosc opustoszale, podrzedne, zagubione jakby pomiedzy nazwami miejscowosci, ktore czesto nic nie mowia nawet tutejszym.
Byla juz gleboka noc, gdy pokonywalem kolejny kilometr asfaltu. Ostatnia nadzieja w postaci przydroznego motelu, o ktorym ktos mi powiedzial jakis czas temu, niestety rowniez zawiodla. Tzn. motel byl na swoim miejscu, ale cena nieco odbiegala od moich standardow. Rzekomo najblizsza miejscowosc z jakims hotelikiem ma byc za 25 km. Tak przynajmniej wynikalo z informacji nocnego stroza motelu. Nie pozwolil mi sie nawet rozbic z namiotem na kawalku trawy w srodku, za ogrodzeniem.. Coz, cos sie znajdzie, najwyzej sie gdzies przespie na pastwisku. Pewnosc siebie i dobry stan ducha mnie nie opuszczaly.
Po godzinie docieram do niewielkiej osady. Kilka domow z bambusa, most i sklep spozywczy, na ktorego werandzie siedzi trojka ludzi. – Dobry wieczor, piekna mamy noc, nieprawdaz? Standardowa gadka na poczatek i pytam sie, czy moze jest tutaj w okolicy jakies miejsce, gdzie bezpiecznie mozna spedzic noc. Ano jest, w motelu. Szybko wyjasniam, ze stamtad przybywam i ze szukam czegosc mas economico. W odpowiedzi slysze, iz podobno w okolicy jest finca, ktora oferuje cabanas i mozliwosc kampingu, ale jesli chce, to za drobna oplata moge sie przespac na zapleczu sklepu. Jest lozko i jesli mi nie przeszkadzaja skrzynki z piwem to zapraszaja. Skrzynki z piwem? Hmm, a jakim? :) Za chwile dostaje krzeslo, kupuje sobie cole i razem z malzenstwem wlascicieli i ich znajomym, gawedze az do poznych godzin nocnych… To byl sympatyczny wieczor i jak mi powiedzieli na koniec – nigdy nie sadzili, ze kiedys, w srodku nocy, przyjdzie tu na piechote z plecakiem Polak i przegada z nimi na werandzie dwie godziny. Czyli mozna powiedziec, ze udalo mi sie ich zaskoczyc.. :)
Kolejny dzien to seria krotkich przejazdzek roznymi samochodami, od biznesowych bryk, z malomownymi kierowcami, ktorzy chyba zabladzili na tych drogach, po rozklekotane stare graty, z milymi i prostymi ludzmi w srodku. Koniec koncow docieram po poludniu do Montenegro, a chwile pozniej i do Parque Nacional de Cafe. Tutaj chwila zawahania przy kasie, wejscie kosztuje 18.000 pesos, czyli jakies 9$ i nie zawiera praktycznie zadnych 'atrakcji’. A atrakcji w Parku jest kilka – diabelski mlyn, rollercaster, pneumatyczne mloty, gokarty itd. Park rozrywki jednym slowem. W koncu decyduje sie na najzwyklejsza wejsciowke, bo zawsze moge dokupic sobie cos na miejscu, jesli bede chcial. Wizyta zaczyna sie od skwerku z kilkoma kawiarniami, a jakze inaczej. Szybko przechodze do jedynej atrakcji zawartej w podstawowej 'wejsciowce’, czyli do przejazdzki gondola nad parkiem. Stacja jest zlokalizowana na wzgorzu i laczy gorna czesc parku z dolna, gdzie znajduje sie wiekszosc atrakcji. Zjezdzam na dol ogladajac plantacje kawy, tajemnicze sciezki ukryte gdzies pomiedzy drzewami i mosty wiszace nad malym kanionem. IMG_2473Z gondoli roztacza sie tez wspaniala panorama Armenii i okolicznych wzgorz. Wysiadam w poblizu innego skweru, oczywiscie noszacego imie Simona Bolivara… Sa tutaj restauracje, kawiarnie i kilka kierunkowskazow wskazujacych droge do okolicznych miejsc z atrakcjami. Calosc zbudowana jest w stylu kolonialnym ale przypomina bardziej centrum outletowe w Piasecznie niz rzeczywisty ryneczek kolonialnego miasteczka. Bez jakiegos konkretnego planu przechadzam sie po lesie bambusowym, to znow ogladam plantacje kawy, wedruje po sciezkach tematycznych, a na koniec funduje sobie slynnej w calej Kolumbii kawy Juan Valdez. Szybko wracam do Montenegro, robi sie juz ciemno, a ze jest piatek lub sobota, to na rynku jest pelno ludzi, gra glosna muzyka i mozna wsiaknac troche w klimat kolumbijskich zabaw malomiasteczkowych..
Nastepnego dnia nie idzie mi najlepiej na stopie. Nie wiem czy przejechalem 100 kilometrow nawet. Jest weekend i samochody sa znow pelne rodzin, kilku kierowcow zatrzymuje sie chyba z ciekawosci i pyta dokad jade, ale ze nie maja miejsc to za chwile odjezdzaja. Z kierowca jednego tira zatrzymuje sie na almuerzo. W przydroznym barze pracuje znajoma kierowcy – mloda dziewczyna, na oko nieco ponad 20 lat. Jest tak zachwycona moimi oczami, ze
robi mi kilkanascie zdjec, a potem nagrywa ze mna filmik, w ktorym pozdrawiam wszystkie jej kolezanki. Ich imiona sa podszeptywane mi zza 'kamery’. Komedia :) Ostatnia tego dnia ciezarowka wysadza mnie juz po zmroku przy niewielkim hoteliku przy Panamericanie, w miejscowosci Buga. Chcac nie chcac, wyglada na to, ze jutro jade do Cali.
Tak tez sie stalo, po pol godziny czekania zabiera mnie mily facet pracujacy jako kurier w tutejszych browarach. Maly samochodzik z naczepka szybko przemierza dystans do slynnego z rywalizujacym z tym z Medellin, kartelem narkotykowym. Mowi sie, ze po upadku tego drugiego i wprowadzeniu silnej polityki przez obecnego prezydenta, kartel z Cali podzielil sie na kilka mniejszych i obecnie ma wieksza czesc wplywow z narkotykowego biznesu w Kolumbii. Oprocz tego, Cali znane jest w swiecie jako stolica operacji plastycznych, a takze fantastycznych imprez salsowych i ogolnie zycia nocnego. Z obrzezy miasta dojezdzam jakos do centrum i trafiam do jednego z popularniejszych hosteli – Iguany. Mam zamiar zostac tutaj nie dluzej niz dwa dni.. Jakze sie jednak mylilem co do tego… :) Drugiego dnia poznaje Filipa, wraca wlasnie z Ekwadoru, gdzie byl przedluzyc wize. Opowiada historie jak to jechal nocnym busem z Cali w kierunku granicy i godzine za miastem, ze swoich siedzen wstalo dwoch pasazerow. Wyjeli drzacymi rekami pistolety i mierzac z nich do innych ludzi, sterroryzowali caly autobus. Zabrali pieniadze, komputery, aparaty, po czym usiedli spokojnie i pol godziny pozniej wysiedli gdzies w mrok. Nikt nie byl w stanie sprawdzic czy bron byla prawdziwa, a kierowcy autokaru nie mogli sie zatrzymac. Filip stracil dolara (!) oraz podreczna torbe z telefonem, reszte rzeczy mial ukryte w pasku. Opowiesc o tym szybko rozeszla sie po hostelu. Pozniej, tego samego wieczoru, mialem okazje porozmawiac troche z nim. Okazuje sie, ze podrozuje po swiecie juz trzeci rok, w Cali jest od pieciu miesiecy, gdyz poznal tu dziewczyne. Ma 33 lata i jest jednym z nielicznych podroznikow, jakich spotkalem na swojej drodze, ktorzy wioda taki nomadyczny styl zycia. Przy tym warto nadmienic, ze Filip interesuje sie aspektami spirytualistycznymi, jak mozemy to chyba nazwac. Mielismy okazje porozmawiac kilka razy o ciekawych rzeczach, podsunal mi tez kilka pomyslow i zainspirowal poniekad. Dla niego tego typu kradziez byla czyms nowym, jednak przezyl juz kilka mniej lub bardziej powaznych sytuacji, wlacznie z nieslawnym express kidnap.. Postanowilem zostac dzien dluzej. A potem jeszcze kolejny, bo do hostelu przybylo dwoch kolejnych Polakow! Jak tak, to ciezko kogos spotkac z ojczyzny, a tu w jednym miejscu i czasie, az trzech! :) Maciek i Krzysiek tez sa tuz po 30-ce, pracuja jako piloci w Egipcie i na Bliskim Wschodzie. W Kolumbii maja jeszcze jakis miesiac i musza wracac do domu, do pracy itd. Dodatkowo do naszej ekipy dolaczyl Eduardo, Anglik z pochodzenia. To jedna z nielicznych osob, ktore tanczy w podobny sposob do mnie. Po kilku udanych wspolnych wystepach na parkietch roznych klubow, zamierzamy otworzyc szkole tanca pt. ’Twoj ostatni taniec w zyciu’ :D
Czas w Cali zapowiadal sie ciekawie…
Samo miasto nie wywarlo na mnie wrazenia. Wydawalo mi sie brudne i szare, co z reszta pewnie bedzie widac na moich zdjeciach. Byc moze troche specjalnie szukalem takich ujec, czarno-bialych, zrobionych jakby 'w biegu’, pokazujacych biede i ogolne zamieszanie. Cali uznawane jest za niebezpieczne i nie tylko dlatego, ze jest to duze miasto.. Duzo w nim zlodzieji i bandytow, a podobno i tak jest duzo lepiej niz kilka lat temu. Mi ktos tez otworzyl pusta kieszen w torbie od aparatu, ale gdy sie odwrocilem zobaczylem tylko przez ulamek sekudny cofajaca sie reke i kogos, kto doslownie rozplywa sie miedzy ludzmi…
IMG_2636
W dzien troche zwiedzalismy, bylismy m.in. w muzeum zlota, odwiedzilismy stara czesc miasta, pilismy swiezo wyciskane soki.. Tak na spokojnie, zeby sie nie zmeczyc, poza tym dnie wcale nie byly takie dlugie.. :) Wieczory natomiast mijaly na rozmowach przy rumie w hostelu, a ok. 21-22 wychodzilismy na miasto. Pierwszej nocy Filip zaprowadzil nas do sympatycznej salsoteki, jak tu sie nazywaja kluby z salsa, o nazwie Tintindeo. Tam poznalismy kilku jego znajomych. Wlasciwie glownie, to poznalismy kolezanki jego dziewczyny, ktore od razu wyciagnely co to niektorych na parkiet. Zabawa troche rozni sie tam od tej, ktorej znamy powiedzmy z polskich klubow. Tutaj jesli sa siedzenia i stoliki, to glownie po to, by odpoczac po tancu, takie mialem przynajmniej wrazenie. Pierwsze kroki w salsie okazaly sie dosc drastycznym przezyciem, ale dzieki instruktorkom rzucalismy sie troszeczke mniej w oczy juz po jakims czasie.. Przynajmniej mam taka nadzieje. Kluby zasadniczo zamykaja tutaj o 1 w nocy, a pozniej kto chce, jedzie do Mengi, czyli takiej dzielnicy polozonej na skraju miasta, gdzie zabawa trwa do rana. Tam pojechalismy dopiero nastepnego dnia, gdy z hostelu 'na miasto’ wyruszyla naprawde spora ekipa 'gringos’. Wczesniej jednak byl tradycyjnie rum w hostelu i studencki klubik La Fuente, gdzie wszyscy sie bawia i tak na ulicy, mozna pogadac, potanczyc i napic sie piwka. Idealnie. Gadanie po angielsku jakos mnie nie bawilo, wiec razem z Krzyskiem, ktory po hiszpansku mowi troche lepiej ode mnie (w Ameryce Poludniowej jest juz trzeci raz), gawedzilismy z roznymi miejscowymi dziewczynami. Coz, no trzeba to powiedziec w tym miejscu.. rzeczywiscie tutejsze kobiety sa tak ladne, ze zasluguja na swoja fame.. A slyszalem o nich praktycznie w calej Kolumbii.. :) Bez lokalnego numeru telefonu i bez umiejetnosci tanca salsy zawiazanie jakiejs blizszej znajomosci tu wydawalo sie trudne, ale jak sie okazalo, zupelnie mozliwe :) Poniekad byla to tez przyczyna tego, ze zamiast po dwoch dniach, wyjechalem po osmiu i to z trudem :P
Byc moze niektorzy z Was wiedza, ale od jakiegos czasu zaczalem myslec nad kupnem malego netbooka. W skrocie, aby usprawnic troche prowadzenie bloga, archiwizacje zdjec i dostep do informacji. Duzo o nim myslalem, wiedzialem dokladnie nawet jaki model chce. Szukalem nawet w Cali w sklepach komputerowych, ale jakos nie bylem przekonany. Ostatniego dnia w hostelu, gdy spakowany plecak czekal juz w pokoju, a ja wieczorem czytalem sobie spokojnie ksiazke, bo wszyscy juz wyjechali, obok mnie przy stole usiadla dziewczyna. Zaczynamy niewinna rozmowe, nazywa sie Fem, jest z Holandii, podrozuje tez sama. W pewnym momencie dostrzegam, ze ma netbooka i to dokladnie takiego, jaki mnie interesowal! Asus eeepc, 10 cali, 1,3 kg.. Pytam sie o cene i jak sie sprawuje, a ona mowi, ze… jest swietny, kupila go tydzien temu w Holandii, ale stwierdza, ze nie chce z nim podrozowac i ma zamiar go odeslac do domu niedlugo. Nie mialem watpliwosci, ze ten netbook jest tu wlasnie dla mnie.. Kupilem go od niej za lepsza cene niz tutaj w sklepach i minimalnie lepsza niz nawet w Polsce. Problemem byl tylko jezyk holenderski, ale jakos i z tym nastepnego dnia sobie poradzilem..
Takze teraz mam netbooka i kolejny przyklad na to, ze jesli sobie cos kreujemy, to predzej czy pozniej to do nas trafia. Filip nazywa to 'prawem przyciagania’ – 'dzieki’ temu, ze go okradli kilka dni temu, przypomnial sobie o swoim starym telefonie, ktory do niego trafil w zupelnie nieprawdopodobnych okolicznosciach.. Zainteresowanych ta historia odsylam na jego bloga, do ktorego linka umiescilem po prawej stronie w odpowiedniej sekcji. Blog jest po angielsku, zapraszam.
W dniu wyjazdu skoczylem w Filipem jeszcze na almuerzo i na kawe do Juan Valdez’a. Skonczylo sie na trzech. Bardzo fajnie sie nam gadalo i mam nadzieje, ze jeszcze kiedys sie spotkamy :) Dla jednych 8 dni w Cali moze oznaczac strate czasu, ale wszystko zalezy od tego, jak dana rzecz postrzegamy.. Jesli cos nam nie pasuje, sprobujmy zmienic sposob w jaki to
odbieramy. Dla mnie pobyt w stolicy salsy byl bardzo pouczajacym i dosc rozrywkowym czasem, w Podrozy nie mozna gonic tylko za kolejnymi zabytkami.. :)
Ponizej zamieszczam zdjecia z Zona Cafetera i Cali.. :)

 


2 komentarze to Kawa czy Salsa?

  • kusiex pisze:

    Bardzo dobrze, że wszystko Ci się układa i przemieszczasz się dalej. Tymczasem pozdrowienia z Sydney :]

  • tomuś pisze:

    Prawo przyciągania mówisz? Myślę, że pieprzony…fart byłby bardziej na miejscu ;)

    Dawno nie zaglądałem na Twój blog. Widzę, że dużo mnie ominęło, ale nadrabiam zaległości ;)

    Byle do przodu. Trzymaj się!

    PS: Moja matka zaczęła czytać Twój blog :P

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.