Despedida…
Posted on 15 listopada 2010
Zastanawialiście się kiedyś dlaczego lubicie tą czy inną osobę? Dlaczego o relacji akurat z tym człowiekiem możecie mówić w kategoriach przyjaźni, a z innym tylko o znajomości? Wydaje mi się, że nadajemy jednocześnie na różnych falach i jesteśmy odbiorcami fal wysyłanych przez innych. Powiedzenie, że „nadajemy na tych samych falach” jest znane chyba wszystkim, utarty frazes. Ale czy zwróciliście kiedyś uwagę co to naprawdę oznacza?
W Argentynie mówi się, że dana osoba ma „dobrą albo złą falę” – buena o mala onda.. To te fale, energia, którą roztacza każdy człowiek, powoduje, że w towarzystwie kogoś czujemy się dobrze albo źle, że nawet gdy siedzimy w ciszy, to nie czujemy się niezręcznie albo że mamy ochotę uciec mówiąc, że coś musimy załatwić… To te same poczucie humoru, skłonność do głupawek, sposób bycia… Ale czy próbowaliście kiedyś zdefiniować taką falę? Co to jest? Jak na Was działa? Jak się czujecie będąc odbiorcami fal wysyłanych przez innych? Trudniej, prawda?
Od czasu ostatniej relacji dużo się nie działo. Tzn. w takim sensie, że nic o czym ciekawie by było tu napisać. To tak jakbyście Wy mieli opisać swoje przygody z minionych trzech tygodni życia w domu. Praca, spotkania ze znajomymi, kawa (tutaj mate), ciekawy film w kinie, dobra impreza w klubie, jednodniowy wyskok za miasto, spacer z aparatem, szkoła, zakupy… A jednocześnie działo się przecież aż tyle. Biegnąc nie zauważamy wielu rzeczy, to, co wydaje nam się rutyną, którą powtarzamy do znudzenia, może być wcale interesującą rzeczą, jeśli tylko otworzymy oczy i przestaniemy gonić jak maszyny. Mi sprawiło ogromną przyjemność ponowne pójście z Fede i jego dziewczyną, Thami, w góry, na acampaniamento, kolejna sesja zdjęciowa, którą zrobiłem Lucasowi, a dzięki której otrzymał dwa, naprawdę intratne zlecenia jako model, parę imprez tanecznych, parędziesiąt przygotowanych mojito, kilkanaście poznanych osób w hostelu (w tym polska para podróżująca z 2 letnią dziewczynką dookoła świata), asado i inne.. Ale ten wpis nie będzie o tym.
Znów pasy na drodze uciekają szybko pod kołami. Gablota mota na opony wstęgę szos. Jadę na wschód, z tyłu gdzieś zachodzący blask ciepłego słońca, otwarta szyba, wiatr we włosach, yerba mate w ręku. Opowiadam kierowcy o tym, co przeżyłem w Mendozie. I tym razem, zamiast radości z bycia ponownie w drodze, czuje jakiś smutek. Zostawiłem wszystko za sobą. Znów. Przyjaciół, znajomych i niemal wręcz kolejną rodzinę, którą miałem w hostelu. To był mój dom, spałem, jadłem, pracowałem i bawiłem się tam. To już nie wróci.. Na moje pożegnanie zorganizowaliśmy asado, tylko dla hostelowego personelu. Santi kupił najlepsze mięso, na tarasie rozstawiliśmy duży stół z talerzami, sztućcami i kubkami, które potem wypełnialiśmy fernetem lub piwem. Jedzenie wyszło pyszne, rozpływało się w ustach.. Nigdy nie jadłem tak dobrych steków, chorizos (kiełbasek) czy morcillas (coś jak nasze kaszanki). Byli praktycznie wszyscy i mimo że była to raczej smutna okazja, staraliśmy się dobrze bawić.. Nie lubię pożegnań. Wiem, że wszyscy tak mówią, ale naprawdę nienawidzę tego uczucia, gdy patrzę na ludzi i wiem, że wielu z nich widzę po raz ostatni. To jedna z trudniejszych rzeczy w podróży takiej jak moja. O ile z „obcymi”, poznanymi w samochodach, hostelach itd. jest dużo, dużo łatwiej, to z bliskimi, a takimi się stał dla mnie personel, było parszywie.. Dostałem w prezencie dwie koszulki. Na czerwonym t-shircie z logiem hostelu i napisem Staff, wszyscy zebrani napisali coś od siebie markerem. Były więc życzenia pomyślności w dalszej drodze, rysunki, jakieś cytaty z rozmów i wspólnych żartów, ale i zupełnie szczere słowa, które znaczyły więcej niż „trzymaj się”.. Drugi prezent to piłkarska koszulka reprezentacji Argentyny, w biało-niebieskie pasy, z legendarnym numerem 10 i napisem nad nim „Kuba”. Wcześniej ja też dałem od siebie mały upominek ‘ku pamięci’. Niemożliwe było wręczenie czegoś wszystkim z osobna, wykonałem więc mały kolaż ze zdjęć, które zrobiłem podczas mojego pobytu w hostelu. Na zdjęciu znalazły się wszystkie osoby, z którymi byłem związany, a na środku umieściłem przetłumaczony i zmodyfikowany nieco przeze mnie cytat autorstwa Mayi Angelou, który znalazłem w internecie podczas zastanawiania się nad falami i relacjami, jakie mamy z ludźmi, o których pisałem na początku… Napisałem, że „z czasem zapomnimy co ludzie dokładnie powiedzieli. Zapomnimy też, co dokładnie zrobili. Ale nigdy nie zapomnimy tego, jak przy nich się czuliśmy”…
Wśród osób poznanych w Mendozie była jedna szczególna. Melisa jest bliską przyjaciółką Lucasa i już od momentu, w którym się poznaliśmy, a było to na urodzinach Lucasa, coś iskrzyło między nami. Zbliżenie się do siebie zajęło nam trochę czasu, ale ostatni miesiąc był wyjątkowym okresem. 24-letnia dziewczyna, świeżo po 8-letnim związku, na dodatek psycholog i ja, wędrowiec, ktoś z zupełnie innego świata, oderwany od rzeczywistości, samotnik. Wiedzieliśmy oboje, że któregoś dnia spakuje plecak i wyjadę. Mimo to, między nami zaszło coś, czego nie jestem w stanie opisać, ubrać w jakieś normy, nazwać związkiem, romansem, przygodą czy przyjaźnią.. To było wszystko to razem, a jednocześnie dużo więcej. Jakby spotkanie gdzieś na naszych drogach kogoś, kogo oczekiwaliśmy spotkać, ale nie wiedzieliśmy, czy ktoś taki w ogóle istnieje. Daliśmy sobie nawzajem coś, czego każde z nas potrzebowało najbardziej w tym momencie, wiedząc, że chwile, które spędzamy razem są policzone. Ona była jedną z głównych przyczyn, dla których zostałem w Mendozie tak długo. Każde z nas ma jednak swoje plany, swoją nie do końca sprecyzowaną ścieżkę i nie byliśmy gotowi na podejmowanie decyzji, które rzutowałyby na naszą przyszłość. Nie teraz, nie podczas tej podróży, nie tam. Nigdy… Ja wracam, do rodziny, przyjaciół, których też kiedyś zostawiłem. Ambicje, z którymi zawsze się borykałem, jeszcze nie zostały zaspokojone. Nie mówię tu o żadnej miłości, ale też sposób w jaki czuliśmy się w swoim towarzystwie wymyka się definicjom, jakie znam i prawdopodobnie kiedykolwiek poznam. Kiedyś chciałbym ją zobaczyć znów. Plecak spakowany, mój mały, hostelowy pokoik, z komputera sączy się muzyka. Siedzieliśmy razem przytuleni, bez słów, które były zupełnie zbędne. Gdy zobaczyłem jej spływające po policzkach łzy, blady uśmiech i głębokie spojrzenie coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że nie jestem takim twardzielem emocjonalnym, za którego się zawsze uważałem. Że wystarczy spotkać odpowiednią osobę i cały system obronny człowieka w jednej sekundzie wyłącza się zupełnie… jesteśmy jak dzieci, ślepe i bez umiej
ętności racjonalnego myślenia. Na dole ostatnie uściski z innymi, łzy w oczach Euge, menadżerki hostelu, głos mi w gardle grzęźnie. Nie jestem w stanie powiedzieć słowa, w jakimkolwiek języku. Dławię się, przecierając zaczerwienione oczy, zarzucam plecak na plecy i szybkim krokiem wychodzę z hostelu. Nie oglądam się, dobrze znanymi ulicami idę w kierunku terminalu… Po raz pierwszy w podróży kosztuje mnie to aż tyle…
Noc spędzam na jakimś kempingu 200km od Mendozy. Zupełnie sam na sam ze swoimi myślami, które przelewam do swojego pamiętnika. Podobnie czułem się opuszczając La Paz, a wcześniej Concepcion i Lukę. Teraz jest to tylko znacznie silniejsze. Po raz pierwszy zdaje sobie sprawę, że „życie w podróży” to oprócz prostych wyborów w rodzaju gdzie zjeść, pojechać, co zobaczyć, także masa cięższych decyzji, ludzi, których trzeba zostawić i już nie wrócić do nich.. Bo wszystkiego i wszystkich nie można mieć obok siebie. I nawet jeśli wyjście z danej sytuacji jest oczywiste, jedynie słuszne, logiczne… to nie zawsze czujemy się z tym najlepiej. Samotność nigdy nie przeszkadzała mi tak jak tego dnia. Dobrze mi samemu w 90% sytuacji.. Sęk w tym, że po raz pierwszy od trzech lat poczułem się naprawdę świetnie z kimś blisko mnie. Nie z przyjaciółmi, których mam i wierzę, że będę miał w przyszłości. Z kimś, kto przychodził do mnie na pięć minut tylko po to, żeby zobaczyć jak się uśmiecham, żeby się przytulić przed powrotem do domu i zostawał na 3 godziny. Kto nie miał problemów z tym, że nie używam perfum z najwyższej półki albo że w ogóle ich nie używam, że co trzeci dzień mam na sobie to samo ubranie i nie zawsze jestem w stanie wyrazić to, co myślę słowami, bo potrafiliśmy się rozumieć w ciszy. Już nie powiem, bo sceptycy i tak mi nie uwierzą, że cechy charakteru Melisy, ogólny wygląd i to, że się spotkaliśmy akurat wtedy, gdy się zatrzymałem w podróży, gdy tego w jakiś sposób potrzebowałem, były dokładnie tym, co sobie kreowałem w myślach przez ostatnie trzy miesiące…
Znów jadę, na pace kilka tysięcy kurczaków poupychanych w skrzynkach. Kurs na Buenos Aires, Wodospady Iguazu, potem może Paragwaj albo Urugwaj, zanim zacznę zjeżdżać na południe. Bez jakiegoś planu, zobaczymy, gdzie mnie zabiorą. Sprawdzam pocztę w restauracji na stacji benzynowej. Wiadomość od Kai. Cześć Kuba, gdzie jesteś, ja w Argentynie, długa historia. Jutro Mar del Plata.. Niemalże równo rok temu, widziałem Kaję w Portugalii, podczas mojej ostatniej nocy w Europie. I teraz jest tutaj! 22 letni kierowca ciężarówki, w zawodzie od 9 lat (!), opowiada mi historię swojego życia. Kilometry znów lecą, coraz bliżej do Buenos Aires. 300 km od stolicy Argentyny zostawia mnie na parkingu przed stacją benzynową. Jest noc, 23 godzina. Na tyłach jest kilka drzew, trawa, można się rozstawić z namiotem. Jest też nieprzyjemny zapach jakiegoś szamba i kręcą się co jakiś czas kierowcy samochodów. Nie podoba mi się klimat. Dalej widzę już tylko pola. Przeskakuję przez kolczasty drut i rozkładam karimatę w zbożu. Zastanawiam się czy nie zjedzą mnie jakieś psy, albo czy rano jakiś nadgorliwy rolnik nie przejedzie się po mnie kombajnem. Kiedyś widziałem jakiś taki horror, w którym bohaterowie, jak się mówi, wpadli tak trochę pechowo „pod kosiarkę”. Wyliczam, jednak że do żniw jeszcze brakuje miesiąca albo dwóch więc nie mam się czym przejmować. Wchodzę do śpiwora i patrząc w niebo zasypiam.. milion-gwiazdkowy hotel…
Teraz jestem z Kają, Asią i ich znajomym Jeff’em w Mar del Plata. Plaża, czterogwiazdkowy hotel, w którym trochę waletuje i korzystam z gościnności bez check-in’u, największy filmowy festiwal w Ameryce Południowej.. Klimaty zupełnie nie-podróżnicze, ale jest wyjątkowo śmiesznie. Z Kają nigdy jakoś nie przyjaźniłem się blisko, ale zawsze gdzieś tam się mijaliśmy i miałęm wrażenie, że nadajemy trochę tak „na tych samych falach”. Teraz to się potwierdza po raz kolejny. To też jedna z nielicznych osób, które znam i które nadążają za tempem mojego tańca, albo nawet tańczą jeszcze szybciej. W piątek zrobiliśmy niezły show w jednym z tutejszych klubów. Po prostu tańcz nie do rytmu! :] Dzielę się swoją wiedzą i przygodami z Ameryki Łacińskiej, słucham plotek, których na fejsie nie da się wyczytać i… dobrze się bawie. Wkrótce wracam do Buenos Aires na moment, będę musiał też przedłużyć wizę argentyńską więc prawdopodobnie przeskoczę na kilka dni do Urugwaju, a później kierunek Patagonia! Zdążyłem już sobie poukładać sprawy w głowie i… piłka wciąż jest w grze!
[youtube clip_id="K4IjJ5MXL3E"]ta piosenka dziwnie mi pasowała… poniżej zdjęcia…
3 komentarze to Despedida…
Pięknie to napisałeś… W wielu kwestiach mam podobnie.
Podróż trwa dalej, a wspomnienia pozostają… Szczęścia życzę! :)
piękny tekst..eh…moze jeszcze kiedys tam wrocisz.