przez Salvador, Honduras i Nicarague
Posted on 28 grudnia 2009
Troche czasu minelo od kiedy na blogu zamiescilem relacje ostatni raz. Powodem byly problemy techniczne. Teraz jedyna pozostaloscia po nich sa dziwne znaczki zamiast polskich liter w niektorych miejscach na stronie. Zapewniam, ze juz wkrotce powinno byc wszystko elegancko. Ponizszy tekst jest dosc dlugi. Przejechalem przez trzy kraje w tym czasie i raczej zachecam do przeczytania go na spokojnie bo, jak to mawiaja, konca nie widac.. :)
Antigue opuscilem 17 grudnia i chickenbusem dojechalem do Guatemala City. Po drodze dwa razy kontrolowala nas policja – wygladalo to na standardowe procedury, sprawdzali po prostu dokumenty pojazdu i prawo jazdy kierowcy, jednak ani on, ani jego pomocnik, nie byli zbyt spokojni podczas tych kontroli. Moze mieli cos na sumieniu, albo stan techniczny pojazdu byl nie do konca taki, jak w papierach? Trudno powiedziec, grunt, ze dojechalismy, czego nie moze powiedziec kierowca mijanego przez nas autobusu, ktory lezal przewrocony gdzies w rowie obok autostrady. Zolta tasma, policja, wygladalo to, jakby byly tez ofiary..
Niestety przegapilem moment, w ktorym powinienem wysiasc. Tzn. mialem nadzieje, ze tak jak zazwyczaj autobus dojedzie na jakis terminal. Ludzie jakos tak powoli wychodzili, az w koncu zostalem w pojezdzie sam z 4-ka innych pasazerow i kierowca. Za oknem okolica podobna zupelnie do niczego, niska zabudowa, brudne ulice, pelno zakladow naprawczych (zauwazylem, ze im mniej ciekawy rejon tym wiecej napisow ´mechanika´, ´naprawa´ i ´wulkanizacja´), ogolem raczej neizbyt turystyczna dzielnica. Kierowca mowi, ze tutaj konczy kurs. Srodek ulicy, srodek dnia, srodek zony dziewiatej miasta.. srodek czarnej d… Na terminal mam dotrzec taksowka, przy ktorych zatrzymal sie autobus. Rzeczywiscie, stoja dwa samochody z napisem taxi, a wszyscy kierowcy ewidentnie sie znajda. Byc moze po przyjacielsku podrzucaja sobie klientow, a byc moze… nie wiem, w kazdym razie nie podoba mi sie to wcale. Wychodze z autobusu i zostaje zasypany pytaniami – gdzie ide, czy nie chce na terminal, za ile chcialbym jechac tam i tak w kolko. Mowie, ze dojde na terminal na piechote, na co wszyscy zgodnie twierdza, ze to bardzo niebezpieczna okolica, a dla mnie tym bardziej.. Mam podobne wrazenie, ale juz nauczylem sie, ze kazda oznaka wahania to tutaj samobojczy gol. Poza tym nie chce jechac z tymi dwoma. Jakos udaje mi sie pozegnac ich i odejsc. Kawalek dalej widze sklep, gdzie pytam sie jak dotrzec na terminal. Sprzedawca mowi, ze najlepiej taksowka, bo to bardzo niebezpieczna okolica. Wczesniej widzialem w niektorych autobusach ochroniarzy z dluga bronia, wiec moze rzeczywiscie cos w tym jest.. Jednak w sklepie odradzaja mi jazde komunikacja, bo to daleko, a autobus jedzie na okolo. Do rozmowy wlacza sie tez jeden z klientow potwierdzajac slowa taksowkarzy i sprzedawcy – jest niebezpiecznie. Cokolwiek by to nie znaczylo, uniwersalne slowo peligroso pojawia sie w tej rozmowie zbyt czesto. Pytam sie jeszcze w ktorej zonie znajduje sie terminal – w czwartej. No tak, to moze byc kawalek. Dziekuje i wychodze ze sklepu. Zaraz obok jest stara stacja benzynowa, na ktorej zagaduje jakiegos taksowkarza. Byc moze dalem sie zastraszyc, byc moze rzeczywiscie jest tu nieprzyjemnie. O miescie slyszalem same niepochlebne opinie, wiec wole nie sprawdzac osobiscie poziomu bezpieczenstwa, zwlaszcza, ze juz i tak stracilem telefon i aparat w Gwatemali, narazie wystarczy. Za nizsza cene niz oferowali tamci dwaj taksowkarze jade na terminal. Na piechote mogloby to trwac dlugo i nawet patrzac z okna samochodu na ulice nie czulem sie komfortowo. A przeciez bylo poludnie.. Podstawowa zasada bezpieczenstwa podczas jazdy taksowkami jest zamkniecie drzwi od srodka. Jesli ktos bedzie bardzo chcial wejsc to i tak to pewnie zrobi, zwlaszcza jak jest w komitywie z kierowca, jednak daje to zawsze jakies kilka sekund na… nie wiem na co, modlitwe? teleportacje? inkantacje zaklecia? Do glowy przychodzil mi tylko noz, ktory mam w gornej kieszeni plecaka.. Z kierowca rozmawiam wlasnie o express kidnaps, jak to sie fachowo nazywa. Mowi, ze w Gwatemali jest bardzo duzo nielegalnych taksowek – taxi pirata. Pokazuje mi na ulicy kilka od reki – rzeczywiscie, nie maja malych naklejek na szybach, latwo o pomylke w nocy. Zapewne nie wszyscy sa od razu zlodziejami, ceny zawyza kazdy, ale jezdza bez licencji i to juz wystarczy by z ich uslug nie korzystac.
Terminal nie wygladal tak, jak sobie go wyobrazalem. Na pewno jest jakis inny w miescie obslugujacy polaczenia lokalne, ja natomiast poprosilem taksowkarza by zawiozl mnie tam, skad odchodza busy na granice z Salvadorem. Na zwyczajnej ulicy, zatloczonej ze wzgledu na liczne stragany, staly trzy autobusy, wszystkie na granice, do miejscowosci San Cristobal. Oczywiscie krzykacze otoczyli mnie i kazdy chcial zabrac mnie do swojego autobusu. Jest to o tyle korzystne, ze ceny biletow w takich przypadkach najczesciej beda normalne – nikt nie krzyknie wyzszej ceny, bo zaraz zaloga innego autobusu powie, ze u nich jest taniej.. Wybieram jeden z autobusow, pytam sie ile czasu jedzie i mowie, ze musze isc do lazienki. Ten moment probuja raz jeszcze wykorzystac pomocnicy kierowcow, tzw. ayudantes – lub przeze mnie po prostu krzykacze. Kazdy chce mnie zaprowadzic do innego miejsca – tam jest swietny hotel, tutaj sprzedaja kurczaki na wynos i maja ladny kibel, a tam jest jeszcze cos innego, gdzie jest papier toaletowy… W koncu krzykacz z ´mojego´ autobusu postanawia zakonczyc ta farse i pyta sie wprost co chce ´zrobic´? – Siku. – Nie ma problemu, bede Ci towarzyszyl. Chwile pozniej, na srodku ruchliwej ulicy, lejemy razem pod nasz autobus.. 50 metrow dalej widze samochod policji i napis o grzywnie za sikanie w miejscu publicznym – 400 quetzali… Nikt sie jednak specjalnie nie krepuje tutaj..
Ok 1700 wysiadam na granicy. Za odlozone quetzale jem obiad i reszte wymieniam na dolary. Nie mam zadnych problemow z przekroczeniem samej granicy, oficerowie migracyjni po stronie Salvadoru pytaja sie tylko gdzie chce jechac. Niestety nie mam mapy i znam tylko kilka miejsc, ktore chce odwiedzic w tym kraju. Najblizej jest Santa Ana. Oficerowie tlumacza, ze jezdza busy i cos moge jeszcze znalezc, ale moze ktos z kierowcow samochodow akurat przekraczajacych granice tam jedzie. Pytaja sie dwoch, ale niestety. Jest juz po 1800 wiec decyduje, ze zostane tutaj, kawalek dalej ma byc jakis tani i jedyny hotel w miescie. Ide po praktycznie nieoswietlonej glownej ulicy, ktos na mnie gwizdze, ktos cos wola. Jakis bus sie zatrzymuje przy mnie i kierowca mowi, ze jedzie do Santa Ana. Zabierze mnie za 25 dolarow, nie lada gratka. W pierwszym momencie nie zrozumialem, ale gdy powtorzyl kwote nie mialem watpliwosci. Facet chcial 25 dolarow za kurs, ktory kosztuje standardowo ok 1 dolara.. Mial rozmach… Pieknie dziekuje za tak szczodra oferte i kawalek dalej melduje sie w sympatycznym hoteliku. O Salvadorze slyszalem rowniez niezbyt dobre opinie, jesli chodzi o kwestie bezpieczenstwa. Wciaz widoczne sa skutki wojny z przed kilkunastu latu, zwlaszcza w zamoznosci obywateli, a najwiekszym problemem sa gangi. Statystycznie jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych panstw swiata, podobno srednio jest tutaj 10 morderstw na dzien, a ostatnio ofiara padl nawet jakis europejski dziennikarz.. Jest to miedzy innymi powod, dla ktorego wciaz niewielu turystow odwiedza ten kraj. Z drugiej strony jednak ostatnimi laty sytuacja sie poprawia. Strategia rzadu okreslana mianem Super Silnej Reki przynosi podobno dobre rezultaty, wiekszosc terytoriow gangow jest kontrolowanych przez policje, a na ulicach widac pelno broni – glownie maja ja ochroniarze – chronione sa banki, restauracje, kawiarnie a czasem i nawet male sklepiki. Do Salvadoru przybywa kazdego roku coraz wiecej turystow, ale ludzie nie sa jeszcze do tego tak przyzwyczajeni jak w Gwatemali dla przykladu. Stad tez sa naturalni, otwarci i podobno dla samego obcowania z nimi warto bedac w Ameryce Srodkowej odwiedzic ten kraj. Takie mialem informacje. Czas by sie przekonac na wlasnej skorze.
Wie
czorny spacer zakonczylem po 10 minutach. San Cristobal to wlasciwie kilka budynkow, stragany (zamkniete noca) i koscioly ewangelickie. Naliczylem ich az 3. Nie bylo to z reszta trudne, bo z kazdego dobiegala glosna muzyka ´na zywo´. W kazdym ´grali´co prawda cos innego – ale mialo to wszystko wspolne cechy. W kazdym na mownicach stali mezczyzni i spiewali zwawe piosenki, a kilka osob w lawkach glosno klaskalo. Tym glosniej im mniejszym talentem dysponowal ten z mownicy. Ciekaw jestem jak miejscowi wybieraja koscioly i jak te koscioly walcza o wplywy w tak niewielkim miasteczku. Podobno w calej Ameryce Srodkowej swiatynie ewangelickie zyskuja coraz to wieksza popularnosc i rzeczywiscie, widzialem ich tutaj juz sporo..
Nastepnego dnia po sniadaniu wyszedlem nad zabudowania San Cristobal, w ktorym przy granicy handel trwal w najlepsze od rana. Glownym towarem byly ubrania, a wsrod tlumu, krazacego miedzy stanowiskami, przeciskaly sie duze ciezarowki i samochody osobowe trabiac nieustannie.. Po niezbyt dlugim spacerze plecak klade na ziemi, a reke wystawiam nad droge. Ruch jest niewielki, chwile czekam, ale w koncu zatrzymuje sie samochod. Taxi collectivo, jak na zlosc, ale przynajmniej kombi.. :) W srodku cztery osoby. Za 2 dolary jade do Santa Ana – zawsze to szybciej i wygodniej niz w busie. Chociaz z ta wygodnoscia to tez bez przesady, mialem miejsce ´w bagazniku´. Po drodze zatrzymuje nas policja, chca ode mnie paszport, pytaja sie co tu robie, gdzie jade, w jakim jezyku rozmawiamy w Polsce i tego typu rzeczy. Sa bardzo uprzejmi. W collectivo rozmawiam z jednym chlopakiem, mieszkal kilka lat w USA i zna angielski. Na miejscu pokazuje mi gdzie jest terminal, gdzie znajde bankomat i kawiarenke internetowa. Milo z jego strony. Santa Ana to drugie, po stolicy, najwieksze miasto Salvadoru, jednak tego w ogole nie widac. Zabudowa jest jedno lub dwu pietrowa, ulice sa senne i nawet na terminalu ani na lokalnym bazarze nic sie nie dzieje ciekawego. Potrzebuje informacji o tym, gdzie dalej jechac. Internet dziala strasznie wolno, ale w koncu dowiaduje sie prawie wszystkiego co mi potrzebne i teraz pozostaje mi tylko znalezc bankomat, co w Salvadorze nie jest wcale prostym zadaniem, jak sie przekonalem. Bankomat udaje sie znalezc gdzies na stacji benzynowej Texaco. Tuz przy mnie parkuje akurat pickup z rodzinka w srodku. Mlody kierowca wychodzi z samochodu i rowniez chce skorzystac z ATM. Chwile rozmawiamy, niezle gada po angielsku (to juz druga osoba jednego dnia!) i oferuje mi podwozke na terminal. Cala przyjemnosc po mojej stronie – wsiadam na pake i gadam z jego malymi dzieciakami w drodze na terminal i pozniej kawalek dalej, bo okazuje sie, ze autobus, ktory mnie interesuje, zmienil trase przejazdu. Gdy wysiadam z samochodu kierowca zaskakuje mnie pytaniem czy w moim sercu mieszka Chrystus.. Tego sie nie spodziewalem, musze przyznac.. Odpowiadam jakos w pokretny sposob, ale odpowiedz chyba go satysfakcjonuje. Dziekuje mu za pomoc i zostaje sam na skrzyzowaniu, autobus ma tutaj sie zatrzymac, tylko nie wiadomo po ktorej stronie. Moim celem jest Lago de Coatepeque – otoczone wulkanami lezacymi w Parku Narodowym Cerro Verde ma nalezec do 10 najpiekniejszych jezior swiata.. Tak wyczytalem w internecie, jednak powiem szczerze, ze samej listy nigdy i nigdzie nie moglem znalezc.. Ciekawostka. Jesli kiedys natraficie na taka, dajcie znac.
Jezioro rzeczywiscie jest ladne, ale tak jak i w przypadku Lago de Atitlan – bez przesady. Wysiadam na rozwidleniu drog, jedna wiedzie gdzies prosto, w las, druga odchodzi w bok i za moment asfalt zamienia sie w piach i kurz. Widze jakies budynki i tam mam szukac jeziora, zdaniem kierowcy. No to w droge. Szybko sie przekonuje, ze do jeziora to ja mam jakies 50 metrow od drogi, ale dzieli mnie od niego mur. Ciagnie sie on wzdluz drogi, zmieniajac kolor, material, czasem zamieniajac sie w siatke. To osrodki wypoczynkowe lub prywatne rezydencje.. Wiekszosc jest zamknieta lub takie sprawia wrazenie. Niektore przypominaja nasze osrodki sluzace w epoce wczasow robotniczych, inne blyszcza nowoscia, z odnowionymi, bogato rzezbionymi bramami, ladnie przystrzyzonym trawniczkiem w srodku, schludnymi domkami i odnowiona tabliczka z nazwa obiektu.. Wszystkie sa jednak oszpecone zasiekami z drutu kolczastego. Po kilku kilometrach widze, ze znalazienie tutaj jakiejs przyjemnej zatoczki i rozbicie namiotu moze byc sprawa problematyczna. Droga robi sie coraz bardziej wyboista, juz nie ma zadnych sklepikow, tylko zamkniete na glucho bramy ogromnych posiadlosci. Piekne miejsce jak sie jest wlascicielem takiego osrodka czy domu nad jeziorem. Minalem po drodze kilka hoteli czy hosteli, ale nie tego szukam.. Pusto, zadnych ludzi, zwierzat.. Ide w upale droga rozgladajac sie za jakims odbiciem, z tym ze nad wode raczej nie zejde, ewentualnie gdzies moze bedzie wejscie w gore, na ladne wzgorze nad jeziorem. Nic z tego, las jest tak gesty, ze nie mam najmiejszej ochoty sie przez niego przedzierac. Od czasu do czasu widzialem jakies odchodzace sciezki, ale byly one naprawde rzadkoscia i w takim stanie, ze nawet nie chcialem sprawdzac gdzie wioda. Chociaz prawdziwej dzungli nigdy nie widzialem i pewnie dla tych, ktorzy w niej byli, te kilka drzewek, ktore tu rosly to zaledwie byl jakis zagajnik, to we mnie wzbudzal on jakas niechcec.. W koncu droga sie konczy, a przede mna wyrasta sciana gestego lasu (pojdzmy na taki kompromis jesli chodzi o nazwy :p). Dostrzegam calkiem niezle widoczna sciezke idaca wglab i mam do wyboru albo powrot ok 5 kilometrow do ostatniego hostelu albo marsz na przod, w nieznane. Co gorsza, wiem, ze jestem praktycznie w polowie obwodu jeziora, tzn. ze przeszedlem od autobusu tyle samo ile mam do niego w druga strone.. Decyduje sie na kontynuacje drogi, jak to mawiaja, zawsze do przodu! :) Widzialem idac wczesniej, ze jakies zabudowania i domy sa dalej rowniez, tyle ze nie tak gesto zbite jak byly do tej pory. Licze ze moze akurat trafie na miejsce, gdzie bedzie mozna cos zjesc i sie przespac, bo zupelnie niespodziewanie zrobilo sie juz pozno. Slonce zachodzi i wkrotce schowa sie za wzgorza, w lesie jest juz praktycznie ciemno. Na szczescie po 10 minutach wychodze znow na piaszczysto-kamienista droge i narzucam szybsze tempo. Ta strona jest jakby nie zamieszkana, jesli trafiam jakis osrodek, to jest albo na sprzedaz, albo porzucony. W koncu dochodze do punktu, gdzie droga zaczyna sie poprawiac, a nieco dalej dostrzegam tez pierwsza brame, ktora jest otwarta. Trafiam idealnie, zrobilo sie wlasnie ciemno, a ja za 1 dolara moge rozbic namiot i mam jeszcze 20min zanim zamkna kuchnie by cos zjesc. Osrodek jest niezbyt duzy, pracuje w nim zaledwie 5 osob. Wlasnie sie zbieraja. Szybko zamawiam cos z miesem i tortilla do jedzenia i po chwili jestem sam. Chociaz nie do konca. Osrodka pilnuje ochroniarz w nocy. Przynajmniej to. Przypadkiem spotykam go gdy siedze przy stole nad jeziorem. Siedzi naprzeciwko mnie, sympatyczna twarz, spodnie moro, sportowa kurtka bejsbolowa. I dlugi karabin w jego rekach, polyskujacy w slabym swietle zarowki w wiacie.. Rozmawiamy z dwie godziny o sytuacji w Salvadorze i o wojnie, w ktorej bral udzial. W koncu decyduje sie isc spac, jednak zamiast namiotu wybieram pomost nad jeziorem. Rozkladam karimate i po zabiciu kilku karaluchow, w tych jednego wielkosci polowy mojego kciuka, zasypiam przy akompaniamencie delikatnych fal i lekkiego wiatru. Czuje sie prawie jak na Mazurach :)
O swicie ruszam dalej, by zamknac kolo wokol jeziora. Po 2 czy 3 kilometrach trafiam jednak na przystanek i po chwili ostatni kawalek przejezdzam rozwalony na siedzeniu autobusu. Tak czy owak, przeszedlem niecale 20 kilometrow w sumie.. Jest okolo 0800, w miejscowosci o afrykanskiej nazwie Congo jem bardzo meksykanskie tortas na sniadanie i gwatemalskim autobusem dojezdzam do stolicy Salvadoru. Oczywiscie znow trzeba zmienic terminal, z zachodniego na wschodni. Miejski autobus ma jednak przejezdzac przez centrum, wiec przy okazji zwiedze cos w miescie. Prosze kierowce, zeby mi powiedzial kiedy mam wysiasc. Jestem jednak caly czas czujny, patrze przez okno. Architektura rzeczywiscie wyzsza nieco n
iz w innych miasteczkach tego kraju, w oddali widze nowoczesne estakady i doslownie kilka wyzszych biurowcow. Autobus jedzie przez dzielnice z kamieniczkami, przejezdza przez jakis skwerek i po 5 minutach kierowca mi mowi, ze tu mam wysiasc. Centrum? – Nie, terminal. – A gdzie centrum? – Przejechalismy juz, 5 minut temu. Stwierdzam, ze nawet mi sie nie chce wracac juz tam, ide na terminal i wsiadam w bus do Suchitoto. Nazwa tej miejscowosci z kolei brzmi jakby chodzilo o stolice kraju sushi, albo o firme produkujaca zegarki bez wskazowek, ale nic z tych rzeczy. Suchitoto to przepiekne, spokojne miasteczko bedace kolonialna perelka Salvadoru. Zapewne tak wygladala Antigua kilka(dziesiat) lat wczsniej. Kolorowe budyneczki, brukowane ulice i pelno kwiatow. W dodatku miasteczko polozone jest nad najwiekszym zbiornikiem wodnym Salvadoru, przepieknym jeziorem, bedacym oaza dla wielu gatunkow ptactwa i innej zwierzyny.
Jesli chodzi o autobusy w Salvadorze, pozwole sobie tutaj na takie wtracenie, to zdecydowanie roznia sie od tego, co widzialem w Gwatemali. Nie tyle wygladem, bo zdarzaja sie tutaj autentyczne chickenbusy, kolorowe, z napisami i naklejkami ale wiekszosc z nich jest wyraznie dluzsza i pozbawiona bagaznika na dachu. W srodku jest przejscie miedzy siedzeniami! Sa one poza tym jakos tak rzadziej ustawione, ze nawet nogi mozna zmiescic bardziej wygodnie, no i przede wszystkim na siedzeniu siedza dwie osoby, plus ewentualnie dziecko – nawet w najwiekszym tloku. Jednak w dalszym ciagu autobusami przewozi sie towary – kurczaki, zboze i inne pakunki, to chyba sie nie zmieni juz.
Do Suchitoto docieram wczesnym popoludniem. Senna atmosfera w parku cenralnym ma cos w sobie magicznego. Starsi panowie w bialych ubraniach i z laskami pod reka siedza na laweczkach, dzieci biegaja do okola fontanny, a gdzies z tylu rozstawione jest niewielkie diabelskie kolo, pewnie jako atrakcja swiateczna, wszak to juz 5 dni! Na pierzejach kwadratowego rynku, w cieniu, przycupnely kawiarenki i male knajpki. Turystow nie widac w ogole, aczkolwiek jednego amerykana, podrozujacego z rodzina, spotykam w kawiarence internetowej, a na placu siedzi kilku artesanos, ktorych wlasciwie trudno nazwac tym mianem.
Jak zwykle po dotarciu do nowego miasteczka czy miejsca, szukam internetu by dowiedziec sie co jest godnego uwagi w okolicach. Drugim ´rytualem´ jest kupienie szklanej buteleczki coli i spokojna konteplacja na rynku – obserwuje zachowanie mieszkancow, rozmyslam, czasem rozmawiam z ludzmi i zastanawiam sie co robic dalej. Podczas takiego ´posiedzenia´ podchodzi do mnie facet sprzedajacy cukierki. No, gracias. Tym razem jednak rozmowa rozwinela sie – skad jestem, co robie tu, gdzie spie.. Gdy na ostatnie pytanie odpowiadam, ze jeszcze nie wiem, mezczyzna proponuje mi nocleg u siebie w domu, zupelnie za darmo. Warunki maja byc surowe, ale nie bede musial isc do hotelu. Jose ma okragla twarz, lekki brzuszek i mile usposobienie. Nie wyglada groznie. Tak jak kilka razy wczesniej musze podjac decyzje czy zaufac komus w krotkim okresie czasu. Czemu nie.. Podazam za nim do jego domu, to niedaleko ryneczku, ale okolica zmienila sie z kolonialnych kamienic, na male domki, przykryte blacha i rozwieszonym praniem przed frontem. Nie do konca slumsy, ale.. to slowo krazy mi w myslach. Jose, lat 42, zyje z zona i dzieckiem w dwuizbowym mieszkaniu. Jego dom to cztery sciany, nakryte niezbyt szczelnie blacha. W srodku wydzielone dwa pomieszczenia, oba nie wieksze niz 3 czy 4 metry kwadratowe – jedno to sypialnia, kuchnia i toaleta (ogrodzona szmatami dziura w podlodze), drugie to cos w rodzaju magazynu i przedpokoju. Miguel z rodzina spi w tym pierwszym na jednym lozku, mi oferuje hamak badz stare lozko typu polowka, w ktorym sa juz tylko druty, na ktorych sie lezy.. Niech i tak bedzie. Zostawiam plecak u niego w sypialni i ide jeszcze nad jezioro, to nieco ponad kilometr w dol od miasta. Znjduje sie tam maly porcik i restauracja, mozna kupic pamiatki na kilku stoiskach, a na parkingu jest sporo samochodow. W ciszy ogladam zachod slonca i wracam na gore stopem z trzema starszymi kobietami. Dwie z nich sa z Hiszpanii i smieja sie, zebym lepiej znal karate, bo moge sie przed nimi nie obronic.. Na szczescie pozwalaja mi wysiasc na rynku Suchitoto :)
Wieczorem rozmawiam z Jose i jego zona. Byl zolnierzem podczas wojny, pokazuje mi swoje dokumenty, zdjecia i daje do reki kodeks zolnierza, a sam zaczyna cytowac na pamiec jego wersety. Widac, ze jest bardzo dumny ze swej przeszlosci. Chwali sie, ze zbudowal swoj dom w szesc lat, ale bedzie jeszcze lepiej. Jest ochroniarzem w pobliskim biurze – poczciwy facet. Jego zona daje nam po duzym kubku kawy. Salvadorska kawa nie jest tak ceniona na swiecie jak np. ta z Brazylii, ale zdaniem smakoszy ma swietny i trudny do podrobienia smak, gdyz jest zbierana recznie i pochodzi z wulkanicznych zboczy. Zapewne wiele kaw zbieranych jest recznie, ale ta, na ganku domu Miguela, smakowala mi rzeczywiscie wyjatkowo..
Rano zbieram sie okolo 0700 i busem jade w kierunku El Salvadoru. Wyskakuje gdzies na Panamerican Highway i na pobliskiej stacji zaczynam pytac kierowcow czy by mnie nie podrzucili gdzies dalej. Praktycznie przez pol kraju przejezdzam przeskakujac z pickup´a na pickup. Nie jest to trudne, bo wyglada na to, ze 70% samochodow w Salvadorze to pickupy. Za kazdym razem jade na pace podziwiajac widoki i machajac innym samochodom. Szczegolnie ´zaprzyjaznilem´ sie z kierowcami ciezarowki wiozacej banany, ktora wyprzedzalem za kazdym razem jadac stopem, podczas gdy oni mijali mnie, gdy ja stalem na poboczu i czekalem na kolejny samochod :) Nigdy jednak nie czekalem dluzej niz 15 minut! Z ciekawszych samochodow jeden przewozil cos na ksztalt ogromnej klatki na kury czy cos takiego (nie bylo to moze kolo cyrkowe z Brazylii ale zawsze :p), a drugim jechala wesola ferajna, z ktorych dwoch facetow pracowalo jako klauny – pokazali mi pare sztuczek i swoje przebrania :)
Granica Salvadoru z Hondurasem w El Amatillo wyglada jak zapomniane przez Boga miejsce. Wzdluz drogi, biegnacej po stokach wzgorz, stoi kilka obdrapanych budynkow, w ktorych mieszcza sie, stosika z ubraniami, ktorych nikt nie kupuje, podle jadlodajnie i dwa hotele, w jednym z ktorych musze tej nocy spac. Cena jest akuratna do standardu. Granica miedzy tymi dwoma panstwami przebiega na rzece, zasypanej smieciami, ale wciaz stosunkowo wartko plynacej. Atmosfera w El Amatillo jest ciezka, chmury sa ciemnoszare, wieje silny wiatr i ewidentnie cos wisi w powietrzu. Brakowalo tylko takich kolczastych zwojow, ktore czesto widac na roznych westernach zaraz przed tym jak kogos zabija. No i rzeczywiscie, w koncu blysnelo raz, drugi i zaczal padac deszcz. Straszna ulewa, z nieba po prostu lalo sie nieslychanie, a grzmoty raz po raz walily w okoliczne wzgorza. Przestalo padac dopiero nastepnego dnia ok 1000, akurat gdy wkroczylem przez most do Hondurasu. Tutaj chyba jest nieco biedniej, bo po stronie Salvadoru taksowki byly zmotoryzowane, a tutaj motorem napedowym taksowek sa ludzkie nogi i pedaly. W tym kraju specjalnie oprocz nurkowania nie ma co robic. Przepraszam, ze tak splycam, ale w gruncie rzeczy tak to wyglada. Oczywiscie jest tu pare innych atrakcji, ale ludzie przyjezdzaja tu glownie na plaze, na kursy nurkowania, zobaczyc kawalek dzungli i wlasciwie tyle. Mnie jakos nie ciagnelo specjalnie tu nic, zwlaszcza, ze ostatnio nie jest to najspokojniejsze miejsce ze wzgledu na sytuacje polityczna (jeszcze miesiac temu granica byla zablokowana przez protesty), a poza tym mialem 3 dni na dotarcie na Wyspe Ometepe, gdzie bylem juz umowiony na swieta. Przede mna byl wiec tylko niewielki, 100 kilometrowy odcinek w Hondurasie i nastepna granica, tym razem z Nicaragua. Za 5 USD przejezdzam collectivo (troche wialo, bo nie bylo jednej szyby z tylu) ten kawalek Panamericany i w miejscowoci Guasale wjezdzam do kolejnego panstwa na mojej drodze. Pierwsze co rzuca mi sie w oczy to kolor skory tutejszych ludzi – jest jakby troche ciemniejszy. Zdaje sobie sprawe, ze jeszcze ciemniejsza musi byc skora u ludzi mieszkajacych na wybrzezu ka
raibiskim, ale roznice zuwazam i tu.. Druga rzecza jest determinacja niektorych ludzi – gdy tylko widza nadjezdzajacy autobus czy mikrobus potrafia zawziecie biec lub pedalowac na tych swoich smiesznych rowerowych taksowkach za samochodem przez pol kilometra byle tylko byc pierwszym przy drzwiach, zaoferowac przejazdzke, oprowadzenie po granicy lub wymiane pieniedzy. Wymachuja przy tym takimi plakietkami, ktore niby maja cos oznaczac, np. ze sa licencjonowani w tym co robia przez kogos, ale w praktyce nie oznacza to nic, bo kazdy takie ma, albo w kazdej chwili moze sobie wlozyc w holder cos na ksztalt..
Cala te scena bawi mnie jakos dziwnie, zakladam plecak i na szczera oferte riksiarza podwiezienia mnie na granice za piec dolarow (ktora niby jest za 5 kilometrow), ze szczerym usmiechem odpowiadam, ze wprost uwielbiam takie spacery, a taki dystans jest memu sercu najblizszy. Najpierw jednak chce przyjrzec sie granicy w spokoju. Siadam przy jakims stoisku z boku z zimna cola 0,2l i obserwuje caly ten festyn. Po chwili kilku riksiarzy i cinkciarzy zbiera sie w okolo mnie. Grzecznie odpowiadam, ze niczego nie potrzebuje, ale rozmowa zaczyna sie kleic. Standardowo, skad jestem, dobrze, ze nie z USA, a jakim jezykiem mowicie tam w Polonia, to nie tam gdzie sie urodzil Jan Pawel II?, a i owszem, duzo sniegu, tak, powiem cos po polsku.. Jest nawet milo i wesolo. Widok mnie siedzacego na stolku przed straganem i otoczonego przez 10 osob pewnie byl tez zabawny. W koncu wstaje, wymieniam kilkanascie dolarow na cordoby i przechodze przez granice.
W Nicaragui wlasnie wylewaja nowy asfalt, widac duzo nowoczesniejsza infrastrukture. Moze wlasnie za to zycza sobie az 7 dolarow za wjazd. Kawalek dalej jednak wszystko pryska, niewielka wies, na blotnistym, zasranym konskimi odchodami placu stoi kilka chickenbusow. Nie mam bladego pojecia gdzie mam jechac, wiem, ze do Managui jest za daleko, dojechalbym tam juz po zmroku, a tego wole uniknac. Rozwiazanie okazuje sie banalne. Sa busy wlasciwie tylko do Chinandegi i tam bede tuz przez zachodem slonca, jak wyliczam. A wiec postanowione.
Zachodnie krance Nicaragui mozna okreslic mianem dzikich pol. Ogromne polacie terenu pozagradzane drutami kolczastymi. Wyblakla zielen pagorkow, wyblakle zolte pola i twarze mijanych na drodze ludzi. Wielu z nich na koniach, bez siodel, na ktore pewnie ich nie stac.. Dzieci kapiace sie w rzece, swinie i krowy na drodze, zerdzewiale rowery pod plotem, na ktorych wciaz ktos jezdzi. Wulkan w oddali.. To obrazki, ktore pamietam z tej 2h drogi.
Chinandega to dosc industrialne miasto.Tak mi sie wydaje przynajmniej. Na ulicy zapytalem jakiegos faceta gdzie mozna znalezc tani nocleg. Pomyslal, wytlumaczyl, pomachal rekami dla pewnosci, a w koncu powiedzial, ze mi zaplaci za riksze. Mlody chlopak, ktory mnie wiozl nie mial trudnego zadania, dystans niewielki (jak sie okazalo 2 skrety i jakies 500 metrow) i tuz po tym jak wyruszylismy, zapytalem go czy to ja moge posterowac taka riksza. Wcale nie jest to takie proste, musze powiedziec, ale idzie sie przyzwyczaic. Po kilkudziesieciu metrach opanowalem rownowage, skrecanie i drobne manewry korekcyjne. W hospodaje dostalem pokoik za 5 dolarow razem z TV i wieczorem zasiadlem do ogladania po raz n-ty Piratow z Karaibow, krazacych gdzies na Koncu Swiata. Prawie tak jak ja :) Oczywiscie cola i galletas included (kolejny taki moj maly wieczorowy zwyczaj – mala cola i maslane ciasteczka :p). Rano pojechalem do stolicy..
Managua jest duzym miastem – sila rzeczy wiekszosc turystow przylatuje do tego miejsca i dopiero stad rusza dalej, w glab kraju. Cieszy sie opinia miasta zlodziei, nawet wsrod mieszkancow innych miast Nicaragui. Ja ok 1200 dojechalem na ktorys z terminali i po pol godzinnej drodze srodkami komunikaci miejskiej, dojechalem na inny, by stamtad zlapac busa do Granady. Przebijanie sie przez waskie uliczki bazaru zmusilo mnie do trzymania reki w kieszeni na portfelu, ale w koncu bez szwanku wsiadlem do wlasciwego busa. Jeszcze przed wejsciem zaprzyjazniam sie z ayudante i jego dwoma kolegami. Pytal mnie o rozne oszczerstwa po Polsku, po czym wolal jakis swoich innych znajomych na terminalu i przezywal ich ´czanuch´, ´pahac´, ´flut´ itd. zasmiewajac sie z tego do rozpuku – taki byl to smieszek terminalowy.. :)
W autobusie jest sporo miejsca z tylu i cala droge do Granady spedzam przysypiajac na plecaku. Przy wyjsciu poznaje dziewczyne z Argentyny, w moim wieku, dopiero co przyleciala do Managui i zmierza na poludnie, do Kolumbii. Ma trzy miesiace na to. Razem szukamy hostelu, o ktorym slyszala. Bearded Monkey. Rzeczywiscie, sympatyczne miejsce, za 4 dolary dostaje materac w dormitorium, internet jest za darmo, a wieczorami otwarty jest bar. Mozna powiedziec, ze Granada wyglada jak Antigua, styl kolonialny, kolorowe budynki, dlugie ulice, duzo turystow.. Urokliwe, polozone nad Lago de Nicaragua, jest najstarszym miastem w Centralnej Ameryce. Hiszpanie zalozyli je na poczatku XVI wieku by zaprezentowac kilka swoich najnowszych osiagniec i trendow ze Starego Kontynentu. Granada ma tez bogata historie, byla zniszczona i odbudowana, a dzis jej swietnosc trwa w najlepsze. Aspirowala kiedys do bycia stolica, arystokratyczne rody z tego miasta klocily sie z sobie podobnymi z Leonu o to, gdzie ma byc owa stolica Nicaragui. W koncu konflikt zostal zazegnany i stolica stala sie Managua, lezaca pomiedzy tymi dwoma miastami.
Manu jest zmeczona po dlugim locie z Buenos Aires i idzie spac, ja natomiast ide zobaczyc co sie dzieje na miescie. Wieczorem idziemy cos zjesc razem, a po powrocie do hostelu razem z kilkoma innymi poznanymi ludzmi siedzimy przy barze i rozmawiamy. Ok 2400 razem z innymi idziemy do pobliskiego pubu, ale ze jest wtorek to sie nic specjalnie nie dzieje tam.
Umawiam sie z Manu, ze bedziemy w kontakcie i gdzies sie spotkamy niedlugo, moze na Ometepe, ktora jest moim nastepnym celem, moze na sylwestra gdzies w Kostaryce.. Wyspy Ometepe (Ome – dwa, tepe – wzgorza w jez. Nahuatl) nie da sie pomylic z niczym innym – dwa wulkany jakie z niej wystaja – Concepcion i Maderas (1610 i ok.1300 metrow npm) sa widoczne juz z Granady. Legenda mowi, ze zylo tu ongis plemie (pewnie nie jedyne), ktore zmuszone bylo ustapic cywilizacji z Teotihuacan, tej samej, z ktora sie zetknalem w Meksyku. Ich exodus na poludnie mial sie zakonczyc wtedy, gdy znajda miejsce o dwoch wzgorzach otoczonych woda. Jako ze wyspy przewaznie sa otoczone woda (tak nas uczyli przynajmniej zawsze), a ta tutaj to juz nie byle jaka woda, bo 20-ego co do wielkosci jeziora na swiecie, to chyba nie mieli wyboru.. Legend zwiazanych z wyspa jest z reszta bardzo duzo, do najciekawszych miejsc pod tym wzgledem na wyspach naleza te, w kotrych mozna znalezc petroglify, czyli wyryte w skalach symbole, obrazki, pochodzace w niektorych przypadkach z przed 1700 lat! Lago de Nicaragua zwane bylo onegdaj Cocibolca, co w jezyku Nahuatl ma rozne wytlumaczenia, typowo indianskie (w stylu Jezioro o Tanczacej Tafli, Miejsce Stagnujacych Blizniakow itd.) i na dodatek nie ma pewnosci co do zadnej z wersji, wobec czego nie bede ich tutaj przytaczal, dosc jednak powiedziec, ze obecnie nazywane jest Slodkim Morzem (mar dulce).I rzeczywiscie, fale potrafia byc calkiem spore, a przeciwleglych brzegow nie widac..
Do Rivas, docieram po 2 godzinnej jezdzie na stojaco w autobusie. Niestety widac, ze jutro jest wigilia, bo w autobusie polowe pasazerow stanowia turysci. W Rivas mozna przesiasc sie w busa do San Juan del Sur, popularnej miejscowosci wypoczynkowej nad brzegiem Pacyfiku, ale glownym kierunkiem jest San Jorge del Sur, skad odchodzi prom na Wyspe Ometepe. Od czasu do czasu jezdza tam jakies busy, swietny interes robia tez kierowcy taksowek. Ja przez cala droge w autobusie plulem sobie w brode, ze nie jechalem stopem. Teraz nawet jesli mam tylko 7 km do San Jorge to wole isc tam z buta niz jechac autobusem albo placic nie wiadomo ile za taryfe. Z reszta autobusu i tak nie moge nigdzie znalezc wiec ruszam. 7 kilometrow w upale, z ciezkim plecakiem to nie takie hop siup, dlatego ide p
owoli i odwracam sie co jakis czas by zamachac na nadjezdzajacy samochod. Niestety jezdza glownie taksowki. W koncu sie udaje, nie jest to moze najszybszy stop w moim zyciu, ale daje rade. Do San Jorge dojezdzam na powozie konnym, razem z rolnikiem wracajacym z pola. Bardzo milo sie nam gawedzilo i mam nadzieje, ze kon nie odczul specjalnie mojej osoby :) gringo na koniu – inni turysci mnie mijajacy mieli niezle miny :)
W ostatniej chwili wpadam na prom. Nastepny bylby dopiero za 1,5h wiec calkiem niezle. Jest wczesne popoludnie, ale prom plynie godzine i zanim sie przedostane do miejsca, w ktorym jestem umowiony z przyjacielami mojej rodziny to mina spokojnie kolejne dwie. Moyogalpa to glowne miasto i port na wyspie. W informacji turystycznej dostaje mapke wyspy – Finca Magdalena, farma, gdzie mam spedzic swieta, jest kawalek drogi stad, 1 kilometr nad miejscowoscia Balgue. Wlasnie odjezdza jeden z ostatnich chickenbusow w tamtym kierunku, ale jak uslyszalem, ze podroz ma trwac 2,5h i gdy popatrzylem na zageszczajacy sie scisk w srodku podziekowalem.
Stojac 20 min pozniej za Moyogalpa na pustej drodze zastanawialem sie czy dobrze zrobilem. Przez te 20 minut droga przejechal jeden zaladowany meblami samochod, trzy motocykle i 2 rowery. Slonce powoli zachodzilo, zostala mi jakas godzina do zmierzchu – jakos to bedzie. I rzeczywiscie, za chwile siedze juz na pace duzego samochodu dostawczego, ktory wiezie zaopatrzenie do sklepu w… Balgue. Po niecalej 1,5h jestem na miejscu, droga jest tak wyboista, ze przez ostatni odcinek musze stac i trzymac sie rusztowania, bo siedzenie na plecaku czy czymkolwiek grozi wypadnieciem ´za burte´ lub ciezkimi obiciami :) Po drodze mijam dwie dziewczyny z plecakami, czyli jestem gdzies blisko. Jeszcze tylko szybki marsz pod gore i jestem w Finka Magdalena, gdzie juz czeka na mnie zaprzyjazniona rodzina (nie podam nazwiska, gdyz nie wiem, czy sobie tego zycza, natomiast trzeba powiedziec, ze jest to rodzina 2+2 z czego dzieci, dziewczyna i chlopak, sa w wieku 12 i 14 lat, mieszkaja i ucza sie w USA, sa dwujezyczni. Do Nicaragui przyjechali na dwutygodniowy, aktywny wypoczynek).
Dwie dziewczyny z plecakami okazuja sie…Polkami. Ania i Martyna podrozuja mniej wiecej ta sama trasa co ja, ich poczynania mozna sledzic na tej stronie.
Spedzaja z nami wigilie, tzn. lamia sie z nami oplatkiem, ktory jest chyba jedynym tradycyjnym, polskim akcentem tej wigilii, a nastepnie jemy w lokalnej restaracji rybe, ktorej nazwy nie pomne.. Ale miala osci. Male rzeczy a ciesza.Tzn. nie te osci..
Musze napisac, ze przez te 2 czy 3 dni stalem sie czlonkiem rodziny, do ktorej dolaczylem na swieta. Dobrze bylo nie byc zupelnie samemu w te dni i na pewno sie nie nudzilem. Razem zdobylismy wulkan Maderas (probowano nam wmowic, ze przewodnik jest niezbedny – byly 2 wypadki smiertelne, jak sie potem dowiedzialem, ale mozna powiedziec, ze cala nasza grupa byla doswiadczona i nie potrzebowala go. Dla `dzieci` nie byla to pierwszyzna, a ich kondycja fizyczna pozwala mi wrozyc im niemale wyczyny w niedalekiej przyszlosci!) oraz plywalismy na kajakach. Przyznam sie szczerze, ze o ile sam wulkan mnie nie powalil (na gorze, w kalderze, znajduje sie male muliste jezioro) o tyle bylem zachwycony roslinnoscia podczas zmudnego, blotnistego, miejscami bardzo sliskiego podejscia. Tutaj juz mowie o prawdziwej dzungli w jakiej nigdy wczesniej nie bylem, z roznorodnym ptactwem, omszalymi drzewami, gestwina lian i innych roslin. Od czasu do czasu gdzies z glebi dalo sie slyszec gardlowe ryki malp, probujacych imitowac w ten sposob ryki lwa czy innych duzych zwierzat. Klimatyczne. Niesamowita byla tez wycieczka na kajakach w glab stojacych wod rzeki Rio Istiam – nie jest to miejsce, gdzie chcialbym wypasc z kajaku lub zabladzic po zmroku. Niskie drzewa, kanaly, ciche miejsca w zaroslach, roslinnosc, jakiej nigdy nie spotkalem, czaple i inne ptaki, ktorych nawet nie rozpoznawalem, pajaki i ich pajeczyny na galeziach oraz.. kajmany. Ja sam tego dobrze nie widzialem, ale bylismy w odleglosci 2 metrow od jednego..
Gdy moja rodzina ´swiateczna´, ze tak sie wyraze, wyjechala razem z dziewczynami, zostalem jeszcze dzien w Fince by zebrac mysli i ruszyc dalej na spokojnie. 26.12 poszedlem do Balgue zobaczyc odbywajace sie tam codziennie w czasie swiat rodeo. Prawde powiedziawszy specjalnie mnie to nie zachwycilo. Ludzie w Ameryce Srodkowej nie traktuja zwierzat dobrze, w okolo pelno jest psow, ktorym widac wszystkie kosci lacznie z kregami kregoslupa, ale to, jak mecza te byki.. Nie wiem czy tak samo wyglada rodeo w USA, bo go nigdy nie widzialem, ale zawsze z filmow kojarzylem, ze kowboj od razu wypada z zagrody na byku. Tutaj na ´arenie´ stala cala zgraja gauchos na koniach, z lassami i wyciagala kolejno byki po kolei z zagrody. Najpierw trzeba takiego byka ´osiodlac´, by bylo za co trzymac. Zaklada sie mu taki specjalny, waski pas z chwytami. By to zrobic dwoch ludzi na koniach zarzuca lasso na szyje bykowi, po czym przyciaga je do pala w rogu areny. Tam sie go do tego pala przwiozuje – byk sie dusi, skacze, na moich oczach jeden prawie skrecil kark. Gdy byk jest ´osiodlany´ odwiazuje sie go i zaczyna cale rodeo. No i pieknie, tylko trwa ono jakies 30 sekund, bo byk po stoczonej wlasnie walce z linami, po byciu duszonym przez owe liny i po otrzymaniu kilkunastu kopniakow w glowe, po prostu jakos nie ma sily.. no ja nie wiem jak to jest mozliwe, ale zwierze niespecjalnie chce sie rzucac.. Zazwyczaj chwile poskacze z jezdzcem na grzebiecie po czym przywiera do sciany areny i tu sie konczy zabawa, za chwile wchodzi kolejny jezdziec, kolejny byk.. Wytrzymalem niecala godzine, i wiekszosc z tego czasu to bylo ´siodlanie´ byka. Nie wiem, czy na calej wyspie jest tylko taki jeden pas i czy nie mozna zrobic tego wczesniej, albo w jakis inny sposob.. Moze takie pasy sa bardzo drogie.. Byc moze wtedy wejscie na rodeo kosztowalo by dwa dolary, a nie dolara, ale moze by bylo to ciekawsze.. powiem wprost, ze nie moglem patrzec na meke tych zwierzat i radosc ludzi z Balgue i okolicznych wsi na trybunach zbitych z desek (wieczorem jest fiesta i wszyscy dorosli przyjezdzaja pic, dla dzieci atrakcja jest napedzane recznie male diabelskie kolo..).
W niedziele, zwlaszcza po swietach, transport publiczny na wyspie praktycznie zamiera. Z Finca Magdalena mial odchodzic jeden jedyny mikrobus do Moyogolpy, o nieludzkiej 0445. Wstalem, zebralem sie, noc byla jeszcze gleboka, ale bus albo przyjechal wczesniej, albo w ogole go nie bylo.. O 0500 ruszylem w dol przez ciemny las. Krzyki malp dopiero wtedy robia wrazenie, a z dzungli raz po raz blyskaja jakies slepia – a to lezacy z boku pies, a to stojacy zupelnie luzem… kon na drodze, a to jeszcze cos…
Balgue spalo, jak z reszta wszystkie normalne wsie i miasteczka gdziekolwiek w niedziele o tej porze. Wyjatkiem byl facet na mownicy i dwie osoby w lawkach kosciola ewangelickiego.. klaskania slychac nie bylo, ale ci tutaj niezle maja naglosnienie, trzeba przyznac, myslalem, ze to fiesta jeszcze trwa.. :)
Dlugo szedlem piechota, moze ze dwie godziny, coz mi pozostalo.. Na jakiejs plazy usiadlem na plecaku i popatrzylem na wschod slonca. W okolicach Santo Domingo, po 0700 juz, zapytal mnie facet dokad ide itd. Za 5 usd bede mogl podjechac do Moyogalpy z jego znajomym. Zbilem cene do 3 USD i tym sposobem dotarlem na czas do portu – zdazylem na prom o 0900, na czym mi zalezalo. Najpierw San Jorge, pozniej Rivas i kierunek Penas Blancas, granica z Kostaryka – a tam, dantejskie sceny. Nie wiem co jest grane, ale spedzilem tam ponad 2h stojac w kolejkach. Wszystko odbylo sie bez wiekszych problemow, ale zrobilo sie w tzw. miedzyczasie po godzinie 1400.
Najwiekszym moim problemem w tym momencie byl brak funduszy. Mialem w miare wyliczone wszystko i chcialem wyciagnac kase z bankomatu, ktory mial byc na granicy. Tak slyszalem od ludzi w Fince. No i rzeczywiscie, bankomat byl, tyle ze nie obslugiwal moich kart. Tzn. na jednej nic nie ma, a druga jest w innym systemie niz bankomat :) Co prawda w portfe
lu mialem 4000 colonow, ale to sa jakies niecale 4 dolary i nie bylo mnie stac nawet na bilet o najblizszego miasteczka z automatem. Poza tym banki sa zamkniete w niedziele wiec nawet czeki podrozne nie wchodzily w gre. Nie przejmowalem sie tym jakos specjalnie bo mialem na zlapanie stopa jakies 3h zanim zrobi sie ciemno, a po przejsciu na strone Kostaryki zobaczylem, ze teren sprzyja rozbiciu namiotu gdzies w ukryciu. Na niezbyt ruchliwej drodze stalem jakies pol godziny. W koncu jeden samochod zawrocil i przejechal obok mnie jeszcze raz. Z okna wychylila sie niebrzydka dziewczyna przed 30-tka i zapytala skad jestem, jakby mialo to jakies kluczowe znaczenie. – Z Polski. – A gdzie jedziesz? Nareszcie jakis konkret. – do najblizszego bankomatu, to pewnie w la Cruz, prawda? – tak, wsiadaj, podrzuce Cie.
Niestety zapomnialem jej imienia, ale podrzucila mnie 60 kilometrow od granicy do miejscowosci Liberia i nawet dala mi mape Costa Rici. Gadalismy cala droge po angielsku, jest tlumaczem, tak przynajmniej twierdzila.. :) Podobno Costa Rica jest taka Szwajcaria Ameryki Centralnej – rzeczywiscie, drogi sa niezle, wszystko wyglada na takie uporzadkowane i zadbane. Pierwsze wrazenie? Drogo. Moze nie jakos bardzo, podejrzewam, ze ceny stoja na poziomie tych w Meksyku, ale w porownaniu do krajow, przez ktore ostatnio przejezdzalem, jest zauwazalnie drozej. Mysle, ze to moze byc kwestia przyzwyczajenia i wyszukiwania miejsc, gdzie mimo wszystko jest taniej, ale do tego potrzeba czasu. Kostaryka jest calkiem spora – nie wiem ile mi sie zejdzie tutaj, mam nadzieje, ze nie jakos bardzo dlugo, bo de facto nie wiem co tu robic. Mam kilka pomyslow, ale prawde powiedziawszy dosc mam narazie rain i cloud forests, wulkanow i morza.. :) Podejrzewam, ze po prostu poczekam, az cos sie wydarzy samo.. i gdzies mnie zaprowadzi.. :)
12 komentarzy to przez Salvador, Honduras i Nicarague
D³ugie, ale bardzo ciekawe! Bardzo fajna historia z go¶ciem u którego spa³e¶. Mo¿na przez chwilê tak naprawdê poczuæ jak tam sie ¿yje :)
Powodzenia i hucznego sylwestra!
Fajocho! :) powodzenia w dalszych woja¿ach!
Przebrnê³am:) super, normalnie czuje sie jakbym tam byla!
ale¶ siê rozpisal ;)
powodzenia w dalszej podrozy i udanego Sylwestra! :)
Hola!Amigo!
Jak zawsze wydrukujê i poczytam na spokojnie, ale…! Ale zdazylem zauwazyc, ze kolejne panstwa juz za Tob±. Stary! Dok±d Ty tak gnasz?! To raczej przypomina wyscig! Planowales na wyjazd – rok? A w takim tempie to Ameryka Poludniowa to za malo!;)
Chyba natura sportowca zbyt dominuje… Przelatujesz te kraje szybciej niz zdazysz napisac…
A skoro juz tam jestes…?
Chyba nie chodzi Tobie o to, zeby ich jak najwiecej zaliczyæ?!;)
Owszem, chetnie Cie tu wczesniej przywitamy, ale byæ moze zatraciles sie w tym biegu…?
Tak czy owak kibicuje, podziwiam i trzymam kciuki!:)
Pozdrawiam
Kamil
wcale nie takie d³ugie! w pracy milej czas up³ywa na takiej lekturze;)
…a mo¿e rzeczywi¶cie by¶ gdzie¶ osiad³ na kilka d³u¿szych dni?
pozdr!
:)
kamil – kogo zaliczyc? kraje? nieee.. :)
Prawda jest taka, ze pomimo calej roznorodnosci Ameryki Srodkowej wiele rzeczy sie nie zmienia.. Ile mozna lazic po wulkanach i lasach chmurowych? Poza tym tutaj, w Kostaryce, w Parkach Narowodych sa duze oplaty za wejscie, do tego trzeba miec przewodnika i spac mozna w hotelach ze SPA.. tak wygladaja moje informacje w tej chwili :) Na pewno gdzies sie przejde, ale nie sa to takie rzeczy, ktore mnie strasznie ciagna, jak np. wulkan Ixta czy kilka rzeczy w Gwatemali.. Zaczalem wiecej gadac z ludzmi, bo poziom hiszpanskiego caly czas rosnie. Powoli ale widze progres. Wiecej jezdze stopem i jakos tak sie jedzie do przodu, czekam na znaki, wypadki losowe itd.. Na swieta rzeczywiscie sie spieszylem na Ometepe, z kolei Kostaryka jest droga.. Przyznam sie tez, tak jak juz pisalem, ze wzywa mnie Ameryka Poludniowa coraz bardziej. Nie wykluczam, ze gdzies zostane na tydzien – moze jakis krotki kurs jezykowy, by uporzadkowac w kilka dni wiadomosci, moze kogos gdzies poznam.. nie wiem, to jest grand tour.. :) Co do samej Ameryki Poludniowej i tego, ze jest za mala – dystanse zaczynaja sie dopiero tam – tam moze juz nie byc tak prosto jezdzic od miasteczka do miasteczka :) Poza tym czas jest istotnym czynnikiem – interesuje mnie Patagonia a pojawienie sie tam podczas zimy moze zamknac mi kilka drog i utrudnic zrobienie kilku rzeczy :)Nie mniej jednak sprawe pozostawiam otwarta – nie wykluczam, zgodnie z idea podrozy, zmiany kierunku podrozowania.. :))
hej!
dzieki!
spox!;) oczywiscie celem moim nie jest wplyw na Twoj grand tour, ale chcialem jedynie zwrocic Twoja rozczochrana na ten aspekt (tempa znaczy sie;)), bo czasem mozna samemu tego nie zauwazyc… i usprawiedliwianie choc mile, nie bylo konieczne!;)
co do odpowiedzi, to tajemniczo zabrzmiales drogi Kolego… hmmm prawdziwie serialowe trzymanie w napieciu, od odcinka do odcinka!;)))
a co do ostatniego odcinka;))
skad wiedziales jak jest „siku”?!;)) moze pokazales – w sensie jezyk migowy?;)
wg mnie imponujacy proges!!serio! i bardzo dziekuje, ze przemycasz wreszcie hiszpanski do bloga, o co prosilem od samego poczatku!;)
z technicznych sekretow: to masz jakis ksiazkowy slowniczek przy sobie? netbooka? gniazdka elektryczne w kazdym kraju sa inne? porusz tez takie, praktyczne-cenne dla nasladowcow watki:)
heheh odnosnie jeszcze ostatniego odcinka-bardzo zabawny fragment;) „male rzeczy ciesza”;)) faktycznie osci mialem na mysli;))))
kolejna sprawa, odpowiedz por favor – jesli oczywiscie dowiedziales sie, o tej Argentynce cos wiecej;) po co do Kolumbii jedzie, jaki ma plan?3 miesiace – to sporo…
dzieki i pozdrawiam!!!!
przeczytane:)
jeszcze raz wszystkiego dobrego w Nowym Roku Loco Polaco :)
Szczesliwego Nowego Roku, Kuba, baw sie dobrze i bezpiecznie podazaj dalej. Nieustajacej pomyslnosci!
it’s 106 miles to Chicago, we got a full tank of gas, half a pack of cigarettes, it’s dark and we’re wearing sunglasses…
pozdro w 2010
blues brothers! wiadomka, johny! :)
Jesli chodzi o pytania, ktore zadal Kamil, to odpowiem w punktach :)
1. sikac – orinar. Uwaznie studiujac napisy w kiblach mozna sie wbrew pozorom wiele nauczyc! ;)
2. slowniczek mam, polsko angielski, zakupiony jeszcze w Sevilli. Tam tez kupilismy z Marcinem angielska ksiazke Hiszpanski w trzy miesiace.. Lekcje gramatyki, przyklady, objasnienia – ale niedlugo chyba bede musial wyrzucic, bo trzy miesiace mijaja powoli :)
3. gniazdka sa takie same w Ameryce Srodkowej jak i w Stanach. Podrozuje z taka przejsciowka do wiekszosci rodzajow wtyczek, mozna kupic w wiekszosci supermarketow w polsce za kilka zlotych. Laptopa niestety nie mam, plecak wazy mi i tak 18-19 kg wiec laptop to dodatkowa waga i rzecz, na ktora trzeba uwazac. Aczkolwiek w wielu miejscach jest wifi i uwazam, ze to calkiem niezly pomysl miec takiego notebooka, nie placi sie wtedy za kawiarenki i mozna duzo rzeczy sprawdzic od reki..
w razie czego jestem do uslug :)