W cieśninach Patagonii i Ziemi Ognistej
Posted on 20 marca 2011
Powodzenia! – krzyknęła na koniec nasza niezbyt rozgarnięta agentka w Puerto Williams. W końcu sobie poszła. Udało się dopełnić wszelkich niezbędnych formalności, co wcale nie było łatwe. Trzy dni chodzenia, załatwiania, dzwonienia i wypełniania bzdurnych formularzy w siedzibie chilijskiej marynarki. Wszystko po hiszpańsku. Dawno nie miałem aż tak silnego wrażenia, że strzępie język kompletnie bez sensu. No ale wreszcie możemy płynąć…
…do zmroku jeszcze z 4h i 20-25 mil do upatrzonego kotwicowiska. Odbijamy od przystani oczywiście z pilotem, którego główne zadanie polega na piciu kawy. Podejście do porciku jest tak banalne, jak tylko może być, jednak przepisy są przepisami. Na całym świecie piloci pomagają w manewrach jednostek mających powyżej 300 ton wyporności, ale tutaj obniżono tę granicę do 60 ton. Motywem nie jest bezpieczeństwo tylko kasa, i to nie mała. Paradoksalnie, pilot na pokładzie w przypadku jachtów tylko zwiększa ryzyko, bo po niego musi przypłynąć za moment motorówka, podejść do burty na falach i go przejąć. Stojąc przy kei w Puerto Williams doszły nas słuchy o jednym takim dość poważnym zderzeniu, którego doświadczył inny, duży jacht. Ledwie żeśmy wypłynęli i zaczęło lać, a warunki pogorszyły się znacząco. Mariusz, pewnie manewrując, ‘oddał’ pilota i ruszyliśmy w drogę. Na silniku, pod silny już zupełnie wiatr, fale i walcząc z przeciwnym prądem. Może i przepłynęliśmy 20 mil, ale tylko ‘po wodzie’, bo geograficznie, przez te pare godzin, udało się nam oddalić od Puerto Williams ledwie o 6. Ale dobre i to.
Pozwolę opuścić sobie relacje w rodzaju ‘dzień po dniu, godzina po godzinie i co było na śniadanie’. Nie mam duszy kronikarza, a literatura ‘kuchenna’ nie jest moją najmocniejszą stroną, więc napiszę jedynie, iż jedzenie było znakomite. Do tego stopnia, że w najbliższym czasie zaczynam dietę „ŻP” – „Żryj Połowę”. Badania dowiodły, że jest to jedna z najbardziej skutecznych metod zrzucania zbędnych kilogramów. Zasadniczo, żegluga przez wąskie fiordy Patagonii i Ziemi Ognistej ma stosunkowo niewiele wspólnego z żeglarstwem morskim. Szmaty stawialiśmy okazyjnie, gdy pozwalały na to warunki. Trzeba uważać na kamienie, fiordy są wąskie, a na mapach z chartplottera polegać nie można bo przesunięcia są takie, że nie raz 'pływaliśmy po lądzie’. Szczęśliwie dopisywała nam pogoda, po zimnej Antarktydzie temperatura 13 stopni i słońce na niebie powodowały, że momentami na pokładzie leniwie siedzieliśmy w samych koszulkach, nieśmiało racząc się drinkami. Krajobraz wokoło robił wrażenie – wysokie szczyty górskie schodzące stromymi skałami wprost do wody, wodospady i lśniąca w oddali biel lodowców. Aparaty praktycznie nie schodziły pod pokład. Niestety, z pokładu nie schodził także jakiś wirus, który został przywleczony jeszcze z Antarktydy i który powodował 3-4 dniowe przeziębienia po kolei u wszystkich członków załogi. Zapas lekarstw kurczył się szybko, ale nigdy nie zdarzyło się tak, żeby nie było czego „łykać”. Kuracje zaczynały się wieczorami i trwały często do późnych godzin nocnych. Trudno było jednak wskazać kto ma pełnić rolę doktora, wiec dla uproszczenia przyjęliśmy, że większość leków dostępna jest bez recepty, a informacji zawartych na ulotce lub opakowaniu czytać nie trzeba :]
Kanałem Beagle’a popłynęliśmy na zachód, minęliśmy Ushuaia i wpłynęliśmy w tzw. Ramię Północno-Zachodnie (Brazo Noreoste). Zaraz na początku stanęliśmy w przepięknej zatoczce Caleta Olla. Na plaży, wieczorem, urządziliśmy sobie ognisko i grilla. Zupełnie jak na Mazurach! Imprezka zakończyła się, a właściwie przeniosła z powrotem na łódkę, wkrótce po tym, jak ktoś (nie będę wskazywać palcem :p) wpadł na genialny pomysł urządzenia zawodów ‘kto dalej rzuci kamieniem’. Gdy w niezrozumiały dla większości sposób kamienie zaczęły spadać coraz bliżej stojącego na kotwicy jachtu, podjęliśmy ostatecznie decyzję, że należy przerwać konkurs. Proszę wybaczyć mi to słownictwo w jakiejś tam mierze nawiązujące do skoków narciarskich, ale przypominam sobie teraz dość dokładnie, że rozdaliśmy także kilka not za styl, gdy któryś z zawodników, biorących udział w mistrzostwach, wylądował telemarkiem po jednym z rzutów. Puszczanie z kamieni ‘żabek’ lub też ‘kaczek’, jako zastępcza konkurencja, nieco bardziej, powiedzmy, ‘techniczna’, nie cieszyła się już takim zainteresowaniem… :]
Z jego środkowej części Brazo Noreoste, głęboko w Kordylierę Darwina wcina się fiord oznaczony na mapach jako Seno Pia. Dla mnie było to jedno z piękniejszych i zarazem ciekawszych, pod kątem geologicznym, miejsc na naszej drodze. Takich formacji skalnych często się nie widzi. Po rzuceniu kotwicy i zamocowaniu cum rufowych na brzegu, po południu ruszyliśmy w kilka osób na rekonesans imponującego lodowca po drugiej stronie zatoki. Z daleka sprawa wyglądała na łatwą – lądujemy na półwyspie, przechodzimy przez krzaki i skały i dochodzimy do lodowca. Ze sobą, na wszelki wypadek, wzięliśmy czekany, raki, śrubki i linę by zorientować się w możliwościach zorganizowania następnego dnia małego spaceru dla reszty załogi. Okazało się jednak, że już samo lądowanie jest problemem. Wypływające z lodowca osady utworzyły coś na kształt piaskowej łachy wokoło wyspy i nawet podczas przypływu nie byliśmy w stanie dobić do brzegu. Kilka razy musieliśmy spychać się pagajami i czekanami z mielizn, co wyglądało dość komicznie. Po dłuższym czasie udało się nam dotrzeć do skał i po krótkiej wspinaczce dotarliśmy na grzbiet nad dolinką wyżłobioną przez spływający z góry sąsiedni lodowiec, któremu skończyło się ‘zasilanie’. Olbrzymi kawał martwego, czarnego lodu, pokrytego piaskiem i skałami wciąż jednak robił wrażenie. Dopiero tymże grzbietem zeszliśmy z Piotrkiem, Mariuszem i Wojtkiem na wspominany półwysep i po godzinie od lądowania dotarliśmy w okolice czoła lodowca. Słońce już schowało się za góry, gdy przez radio wzywaliśmy ponton na najbardziej wysunięty cypel. Opadająca woda dodatkowo utrudniła dobicie do brzegu i żeby wsiąść na ponton musieliśmy zdjąć buty i kilka metrów przejść w lodowatej wodzie po kolana. Następnego dnia jakoś nie było wielkiego parcia na spacery. Piotrek, Wojtek i ja spakowaliśmy więc rzeczy do plecaków na cały dzień i ruszyliśmy trochę się ‘pobawić’ na lodzie. Zachodnim brzegiem półwyspu dotarliśmy pod lodowiec, gdzie związaliśmy się liną i zaczęliśmy iść w górę. Nie mieliśmy żadnych ambitnych planów zdobywania czegokolwiek, więc gdy po godzinie czy dwóch weszliśmy w strefę naprężeń lodowca pod ryglem, gdzie
dominowały ostre, poszarpane formacje, poprzecinane niezbyt głębokimi, ale nieprzyjemnymi szczelinami, zdecydowaliśmy, że kontynuowanie marszu jest zbyt ryzykowne. Byliśmy już całkiem wysoko nad poziomem morza i gdy tylko nacieszyliśmy nasze oczy widokami, cofnęliśmy się kawałek i założyliśmy stanowisko na kilkunastometrowej ściance. Resztę dnia spędziliśmy na zabawach w śniegu. Trochę pozjeżdżaliśmy, trochę powspinaliśmy się i trochę poudawaliśmy Izabelę Scorupco latającą nad przepaściami w filmie ‘Vertical Limits’… :] Dać dużym dzieciom zabawki… :]
Większość załogi miała już zabukowane bilety lotnicze z Punta Arenas, więc w pewnym momencie należało przyspieszyć nieco tempo płynięcia. Plany należało jednak odpowiednio dopasować do pogody. Wg prognoz zbliżał się do nas niebezpieczny niż i Mariusz zdecydował się przeczekać go na jednym z najsłynniejszych kotwicowisk Ziemi Ognistej. Caleta Brecknock otoczona jest niemalże ze wszystkich stron stromymi, granitowymi ścianami przez co uznawana jest nie tylko za jedną z bardziej widowiskowych ale także i za jedną z bezpieczniejszych zatok. Świadczy o tym także to, że oprócz nas schroniło się w niej 5 innych jachtów. Jest tu kilka możliwości trekingowych, ja jednak namówiłem część załogi na warsztaty ze wspinaczki skałkowej :]. Znalazłem wcześniej dwa odpowiednie miejsca na zrzucenie lin i przeprowadzenie krótkiego szkolenia. Najpierw na niezbyt stromej drodze nauka chodzenia ‘z asekuracją górną’, a następnie o wiele ciekawsze ćwiczenia ze zjazdów. Załoga po zajęciach na Antarktydzie miała już jako takie podstawy i wiedziała co robić, ale tutaj już było bardziej ‘życiowo’ :] Niektórym ręce pociły się gdy zjeżdżali w dół z ok. 20 metrowej ściany, nawet lekko przewieszonej w jednym momencie :]
Jednak zgodnie z oczekiwaniami, wszyscy dali sobie świetnie radę i w niezłym nastroju wróciliśmy na jacht. Ale nie był to koniec zajęć w podgrupach na ten dzień. Aż do drugiej nad ranem trwały prace z cyklu „Pomysłowy Dobromir radzi: pułapka na kraby czyli zrób to sam”. Podpatrzyliśmy jak na jachcie obok, facet wyciąga kilka krabów rano ze swojej pułapki i nam też się zamarzyło. Z pociętego, aluminiowego kija po szczocie do pokładu, miski, podziurawionej butelki z przynętą i własnoręcznie uplecionej siatki zrobiliśmy konstrukcję przypominającą piramidę, która miała stać się grobowcem dla kilku krabów królewskich jeszcze tej nocy. Opuściliśmy pułapkę na znaczną głębokość, pośrodku zatoki i rano, jak wytrawni myśliwi, z błyskiem w oku, wróciliśmy by odebrać nasz łup. Mi przypadł zaszczyt wyciągnięcia na powierzchnie pułapki i ciągnąc, z niemałym wysiłkiem, te kilkadziesiąt metrów linki byłem pewny, że co najmniej do połowy jest ona wypełniona obiadem. Niestety. Później, Mariusz i Marek, jako zdecydowanie bardziej doświadczeni łowcy niż ja, zawyrokowali, że kraby weszły do pułapki, nadgryzły małże w butelce i sobie wyszły. Przyczyną tego jakoby miało być nierówno wycięte dno miski, które pozostawiło rant, umożliwiający zaczepienie odnóży krabom i ich brawurową ucieczkę z potrzasków. Od tego momentu, naszą czerwono-niebieską pułapkę w myślach nazywam Alcatraz.. :]
Do Punta Arenas dotarliśmy już po zmroku. Nikt nie wołał nas przez radio, nie pytał o pozycję, nie oferował agenta, pilota itd., czego, prawdę mówiąc, trochę się spodziewaliśmy. Tak jak w kanale Beagle’a co chwila trzeba było odpowiadać na wezwania z punktów kontrolnych zarówno Argentyny jak i Chile, tak teraz po prostu cisza. Gdy już byliśmy na kotwicowisku sami wywołaliśmy kapitanat i zapytaliśmy czy możemy tu stanąć. Było już po 2100, ale dla nadgorliwych Chilijczyków to nie jest żadna wymówka przed odłożeniem roboty papierkowej na następny dzień. Dostaliśmy zaproszenie nie do odrzucenia do kapitanatu by załatwić wszystko jak należy. Pojechaliśmy z Mariuszem i Wojtkiem. Trwało to dobrze ponad godzinę, podczas której trzeba było ponownie wypełniać mnóstwo formularzy i odpowiadać na idiotyczne pytania w rodzaju jakiej marki mamy radio na pokładzie. Miałem też wrażenie, że ktoś nie dopilnował swojego obowiązku i… nas po prostu nie zauważył jak płynęliśmy. Teoretycznie, zgodnie z przepisami, musieliśmy wchodzić na zupełnie otwarte kotwicowisko Punta Arenas z pilotem (bezsens!) i facet za biurkiem dziwił się, że w Puerto Williams chcieliśmy pilota, a tu nie… Drugie moje wrażenie, poparte wcześniejszymi doświadczeniami, było takie, że w chilijskiej armadzie pracują chyba najmniej ogarnięte jednostki. No ale trudno, tym razem na szczęście udało nam się uniknąć całego cyrku z robieniem kawy ;]
Gdy większość z załogi odleciała albo wyjechała w góry, tak jak Piotrek z Wojtkiem do Torres del Paine, zostałem na pokładzie sam z Hanką. Po długim rejsie zawsze jest kupa roboty na jachcie, która tak naprawdę nigdy się nie kończy. Codziennie kilka godzin poświęcaliśmy na czyszczenie, mycie, porządkowanie, polerowanie, pranie itd. Popołudnia były nieco luźniejsze. Na łódce zawsze ktoś musi być, więc wymienialiśmy się z wizytami w kafejkach internetowych, a wieczorami zdarzało się obejrzeć film. Najciekawsza historia wydarzyła się, jak to bywa zwykle, zupełnie niespodziewanie. Mieliśmy pojechać na brzeg pontonem po zakupy i po kilka worków z praniem, które oddaliśmy do pralni. – Nie bierzemy radia, jak jedziemy razem, nie? – Nie, zostaw. Robiło się późno i trochę tak na szybko opuszczaliśmy jacht. Wiało nieco ponad 20 węzłów. Hanka podała mi cumę i wskoczyła na ponton. Katem oka dostrzegłem, że siada na koźle przed sterem. Odwróciłem się na chwilę i wskoczyłem tuż za nią. Gdy spojrzałem na nią stała na rufie. – Masz kluczyki? – zapytała. – Nie-e.. a Ty? Ale było już za późno. W ciągu dosłownie 5 sekund byliśmy już kilka metrów od jachtu. Przez głowę przebiegła mi myśl – skacz do wody. – Skacz i co? Woda ma 6 stopni, a pod wiatr i falę słabo się pływa. – Pagaje! – moment później wściekle wiosłowaliśmy w stronę jachtu, ale po minucie byliśmy już 100 metrów od niego. To był moment. Ważący 300kg ponton nie chciał jakoś płynąć w pożądanym przez nas kierunku. Świetnie za to dryfował w głąb Cieśniny Magellana. Sytuacja robiła się nieciekawa. Widząc co się dzieje, zdecydowaliśmy starać się utrzymać jak najbliżej betonowej kei, do której mieliśmy z dwa kable. Pagajowanie równoległe do fali dawało znacznie lepsze rezultaty. Bez radia
nie mogliśmy wezwać pomocy, więc Hania co jakiś czas wstawała i machała rękami nad głową w międzynarodowym geście ‘help’. Na nasze szczęście było jasno, w nocy byśmy nie mieli szans. W końcu, gdy zacząłem już odczuwać w ramionach nieprzyjemne zmęczenie, wracający z morza holownik zauważył nas i zabrał na pokład. Tym razem udało się, trafiliśmy na bardzo miłych ludzi, którzy specjalnie nie drążyli tematu, gdy powiedziałem im, że na jachcie zostawiliśmy bardzo ważną część, bez której ten ponton nie działa :]. Pranie odebraliśmy i pozostało teraz tylko pytanie jak wrócimy na jacht. W podziękowaniu za, bądź co bądź, uratowanie dupy, kupiliśmy załodze trzy butelki whisky. Ja dodatkowo oddałem noszoną od kilku lat na ramieniu naszywkę Bractwa Brygowego. Zaczynała się odpruwać, a ostatnio i tak jakoś mój związek z tą, niegdyś bliską mi, organizacją, bardzo osłabł. Kapitan holownika zapewnił, że zajmie ona honorowe miejsce nad sterem. Zdecydował też, że nas podrzuci na łódkę. Szybko przerzuciliśmy pranie na pokład i pożegnaliśmy się. Analiza tej sytuacji jest prosta. Oboje pomyśleliśmy, że kluczyk weźmie ‘ta druga osoba’. Dodatkowo pośpiech i rozkojarzenie. Żadne z nas nigdy nie oddaje cumy dopóki nie zapalimy silnika na pontonie. Jestem pewny, że już nigdy do czegoś takiego żadne z nas nie dopuści, bo tę sytuację zapamiętamy sobie dobrze. Prawdę mówiąc, to mieliśmy szczęście, że to tak się skończyło. Wieczorem tamtego dnia upiliśmy się w ramach podziękowania. Albo, jakby to powiedzieli w Boliwii, oddaliśmy się pod opiekę duchów, kto wie czy i nie samego Neptuna? Nie wiem jak Hania, ale w każdym razie ja dedykuje im tą butelkę rumu, którą wypiłem… Następnego dnia prace na pokładzie musiały poczekać… :]
Kilka dni później przyleciał Tomek i zmienił Hankę. Był przez jeszcze jakiś czas Piotrek. Odkryliśmy playstation i rozegraliśmy kilka wyścigów w NFS, a potem wypożyczyliśmy na parę dni fifę. Raczej żaden z nas nie jest konsolowcem, pad w rękach jakoś nie pasuje i pewnie kaleczyliśmy jak tylko się dało te gry, ale trudno, zabawę mieliśmy dobrą :] Piotrek już ruszył w swoją drogę, a na pokładzie jestem tylko z Tomkiem. Nie ma pośpiechu, wstajemy tak, żeby nie za wcześnie i robimy powoli co jest do zrobienia, mając na uwadze warunki atmosferyczne, dni tygodnia, poziom chęci i stan ducha :]
Po południu na zmiany Internet, a następnie urządzamy w mesie wieczory z ‘kocham kino i coca colę (KKiCC)’ – ostatnio na tapecie są filmy brazylijskie. Przygotowujemy się do wizyty w tym kraju :] Wypłynąć mamy dopiero na przełomie marca i kwietnia, więc dni płyną bardzo spokojnie… Samo Punta Arenas jest nudne, nie dzieje się tutaj absolutnie nic, toteż tym bardziej chce nam się już płynąć dalej na północ, w stronę ciepła, pięknych kobiet, rumu i śpiewu :)
6 komentarzy to W cieśninach Patagonii i Ziemi Ognistej
propsy za artykuł, dzięki któremu można na chwilę wyjść z szarej codzienności.
Jak ja Ci zazdroszczę! Ale to dobrze, bo jest motywacja, żeby podnieść dupsko z kanapy i zacząć działać :)
Dzięki za wpis i niesamowite zdjęcia.
nareszcie coś do poczytania :)
Kuba,
po długiej przerwie wróciłem do czytania Twoich wpisów i wciąż nie mogę wyjść z podziwu jak dużo Ci się udało i jak świetnie spędzasz czas.
A zdjęcia tych wszystkich gór, szczytów, wodospadów, wschodów i zachodów wywołują nagłą tęsknotę za daleką podróżą!
Trzym się!
Kuba
te zdjęcia będą mi się śnić po nocach !
Fantastycznie, że tak udaje Ci się realizować swoje pasje, podziwiam Cię.
Cudowne zdjęcia i opis! Gratuluję pasji!