Cidade de Deus – Miasto Boga
Posted on 05 czerwca 2011
Rio de Janeiro. Kilkunastomilionowy zespół miejski nazywany Miastem Cudów, o którym chyba słyszał każdy. Jeden z piękniej ulokowanych ośrodków miejskich na świecie, była stolica Brazylii, słynąca z plaż, pięknych kobiet, karnawału i posągu Chrystusa górującego nad metropolią. Tak naprawdę Miasto Boga to tytuł książki, na podstawie której powstał jeden z głośniejszych brazylijskich filmów, opowiadający wstrząsającą i – co bardziej przerażające – autentyczną historię kilku chłopców wychowujących się na jednym z przedmieść Rio. Książki, która ukazywała te ciemne strony – biedę, korupcję, handel narkotykami, napady z bronią w ręku i śmierć. Tak naprawdę Miasto Boga leży daleko od miejsc znanych z widokówek, ale ta nazwa działała i wciąż działa na mnie tak mocno, że już zawsze będę tym mianem określał całe Rio de Janeiro. Z przekory. Bo to jest miasto, które nie ma z Bogiem nic wspólnego…
Światowa stolica rozpusty, upojenia alkoholowego, tańca i muzyki, plaż, nagich ciał i seksu. Ale także zbrodni i biedy, brudnych ulic, ciemnych zaułków, błyszczących w nocy noży i okazyjnych wystrzałów… To miejsce, o którym Bóg zapomniał, z którego odszedł dawno temu, nie chcąc patrzeć. To Miasto bez Boga.
Temperatura sięga 30 stopni, żar leje się z nieba. Na Copacabanie setki jeśli nie tysiące ludzi. Co krok znajduje się boisko do siatkówki plażowej albo piłki nożnej. Są nawet takie, na których się gra w tzw. ‘siatkonogę’ albo też i takie, gdzie z rakietkami gania się za małą piłeczką. To z kolei wygląda mi na skrzyżowanie ping-ponga z badmintonem. Obok piachu, po ścieżce rowerowej biegają ludzie. Mężczyźni bez koszulek, panie w opinających ciało topach, z iPodami na uszach, tatuażami… Ewentualnie z psem przy nodze. Czasem przejedzie ktoś na rowerze czy deskorolce, a co kilkadziesiąt metrów wzdłuż chodnika rozstawione są metalowe stanowiska wyglądające trochę jak przystanki autobusowe, przy których można się zatrzymać, porozciągać, wykonać kilka pompek, podciągnięć albo brzuszków. Takie mini-siłownie. Leżenie plackiem na plaży chyba przestało być modne, teraz trzeba mieć chociaż leżak, najlepiej z parasolem ale to i tak nie jest to, czym zajmuje się większość tutejszych ludzi w wolnym czasie. Na topie jest teraz ruch. Wszyscy, bez wyjątku, starzy i młodzi, chudzi czy grubi, uprawiają sport. Obojętnie czy jest to Copacabana, Ipanema, Leblon czy Flamengo, na wszystkich z tych plaż niepodzielnie króluje kult ciała. I to jest fajne. Nawet po zmierzchu niektóre boiska pozostają oświetlone, a ruch joggerów nie ustaje do późnych godzin wieczornych. Czy tego się spodziewałem? I tak i nie. Myślałem, że będzie jednak więcej ludzi nad morzem, więcej pięknych dziewczyn grających w piłkę czy kąpiących się, więcej fajniejszych barów na piasku. Ale nie ma. Być może tak tu wygląda właśnie zima?
Dwie, trzy przecznice od plaży kwitną małe i średnie biznesy. Sklepy, modne butiki i sieciowe restauracyjki. I wcale nie mówię o kfc czy mcdonaldach, które rzecz jasna też są obecne. Na każdym rogu można napić się świeżych soków z egzotycznych owoców albo złapać coś w biegu do kolejnego sklepu. Ta część miasta też biega, tylko zamiast adidasów kobiety noszą szpilki, a mężczyźni na gołe torsy przywdziewają koszule od garnituru. Wciąż jednak między nimi przemykają do hosteli ludzie z deskami surfingowymi pod pachą. Luz. Copacabana to relikt przeszłości, dziś haj lajf toczy się w dzielnicach Ipanema i Leblon, najbardziej ekskluzywnych i teoretycznie najbezpieczniejszych w całym Rio. Nie ma lepszego miejsca na shopping. Jest jeszcze Centrum, do którego jeździ się właściwie tylko do pracy. Tam znajdują się banki i urzędy, szklane drapacze chmur i największy hałas. Nie ma już surferów, a turyści raczej nie zaglądają. Zabawne, że wciąż między przykładami nowoczesnej architektury można znaleźć brukowane uliczki, piękne, stare domy, targi wszystkiego i niczego, kramy ze sznurowadłami i ludzi sprzedających na kocach używane buty kryte, w rozmiarze 37, damskie, stare lusterko od skutera albo joysticki od pegazusa. Okazja. Bardzo łatwo tam zabłądzić, wciśnięte między zbocza niektóre dzielnice Rio nie zawsze mają prostokątną siatkę ulic. Wystarczy skręcić gdzieś w mniej więcej dobrym kierunku by po chwili napotkać schody pnące się nie wiadomo gdzie, ślepy zaułek albo po prostu z rozsądku i z godnością rozpocząć odwrót. Spacerując, kilka razy zabłądziłem do miejsc, gdzie pomimo całej ich naturalności i uroku nie odważyłem się wyciągnąć aparatu. Tak, to miasto o wielu twarzach i chociaż można to powiedzieć o większości dużych aglomeracji, to ta, na swój sposób, jest szczególna. Z jednej strony kusi, przyciąga, zachęca do zabawy, beztroskiego wydawania pieniędzy, mami takim luzem, sączącymi się gdzieniegdzie z głośników gorącymi rytmami, a z drugiej strony daje do zrozumienia, że trzeba się mieć na baczności, że mimo wszystko jesteś tu tylko turystą, a to oznacza, że jesteś na widelcu. Obojętnie jaki masz aparat albo kamerę, w jakich chodzisz ciuchach i czy masz dużo czy mało pieniędzy – masz więcej od nas. Wiadomo, że w określonych miejscach najlepiej pojawiać się w określonym czasie. Wieczorne wino albo caipirinha na Copacabanie? Na własne ryzyko. Malownicze wzgórze Santa Teresa, dzielnica artystów, gdzie czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu? Za dnia nie ma problemów, ale wieczorem lepiej wziąć taksówkę na dół. Lapa to dzielnica barów i zabawy, jednak w dzień bywa nieciekawie. Centrum z kolei pustoszeje w weekendy, chociaż tam i tak nikt nie usłyszy Twojego krzyku, o której porze byś nie wpadł… O tym wiedzą wszyscy i to się wbija do głowy turystom. Niektórzy wolą i tak krzyczeć na dyskotekach w dobrych dzielnicach i nie wychylać nosa niepotrzebnie. Wtedy Rio de Janeiro jest rajem.
Ale to jest obraz niepełny, nie potrafię go zaakceptować. Podczas spędzonych już dwóch tygodni tutaj, nie byłem na żadnej imprezie i raczej nie zamierzam. Nie to mnie interesuje najbardziej w tym mieście, męczy mnie to coś, co jest tą gorszą stroną. Bez języka nie da się wtopić w lokalne towarzystwo, trochę też za mało czasu na to mam, może tłumaczę się sam przed sobą. Może kiedyś… Nie cierpię być turystą, jednak tym razem musiałem pokornie przyjąć etykietę gringo i dać się poprowadzić do miejsca, o którym widziałem niejeden film i które zawsze budziło we mnie pewnego rodzaju lęk. Do faveli.
Favela to nazwa karłowatego, twardego i kolczastego drzewa, które występuje na obszarze półpustynnego płaskowyżu w północno-wschodniej części kraju. W XIX wieku toczyły się tam walki rewolucyjne między chłopami a wojskiem republikańskim. Zarówno trudne warunki tamtych potyczek jak i opór,
jaki stawiali rebelianci, na długo zapadł w pamięć ludziom i gdy w 1897 roku rząd osiedlił weteranów wspomnianego konfliktu na przedmieściach Rio, przechrzcili oni nazwę miejsca właśnie na Favela. Z czasem tego terminu zaczęto używać do ogólnego określania brazylijskich dzielnic biedy, tak jak w innych krajach używa się zwrotów typu slums, villa miseria, township, shanty-town itd. W samym Rio de Janeiro szacuje się, że jest od 500 do 900 takich dzielnic (!). Zaczęły masowo powstawać w latach 40-tych XX wieku, kiedy industrializacja przyciągnęła do miasta biedną, przeważnie czarnoskórą ludność z wiejskich terenów, ale ich największy rozkwit przypada na lata 70-te, gdy na skutek olbrzymich inwestycji budowlanych w bogatych dzielnicach wzrosło zapotrzebowanie w na siłę roboczą. Dziś favele rozciągają się na wielu wzgórzach Rio, pnąc się nieraz po same szczyty, przelewając się przez nie i zajmując dalsze tereny. Inne z kolei to ledwie malutkie skupiska kilku domków. Ich rozwój trwa i rząd nie ma na tym w większości przypadków żadnej kontroli. To poważny, złożony i bardzo delikatny problem nie tylko Rio ale i wielu innych ośrodków miejskich w Brazylii. Jak kontrolować coś, co wykształciło własne struktury, własne prawa i na dodatek zaczęło sobie radzić bez pomocy władz miasta, które najchętniej pozbyły by się kłopotów przenosząc większość mieszkańców faveli poza granice miasta. Byleby nie za daleko, bo ktoś przecież musi prowadzić autobusy, sprzątać albo naprawiać kanalizację. Na wiele rzeczy przymyka się oczy. Zawsze jest coś za coś. Przecież nie chodzi o to, żeby ludziom żyło się lepiej, skorumpowani politycy często świata nie widzą poza własnymi nosami. W favelach walczy się o głosy wyborcze. Dacie wiarę że 20% mieszkańców tego Cudownego Miasta żyje w takich właśnie dzielnicach biedoty? Ale handel narkotykami to również lukratywny biznes nie tylko dla dealerów. Cóż, owszem, w favelach bieda aż piszczy, śmieci walają się co krok, u władzy są gangi, strzelaniny nie są rzadkością, handel narkotykami kwitnie, a dostęp do państwowej edukacji czy służby zdrowia jest niezwykle utrudniony. A przecież Brazylia to kraj silny gospodarczo, to nie czarna Afryka. To przykład fatalnego rozdziału dóbr w społeczeństwie. Wyłania się z tego opisu obraz miejsca, w którym nie jest łatwo żyć. I jest tak rzeczywiście. Ale jak pisałem chwilę wcześniej, ludzie w favelach sobie radzą…Lepiej lub gorzej, ale żyją.
Trzy dni zajęło mi dotarcie do odpowiedniego człowieka. Chciałem, żeby to był ktoś, kto dużo wie i zna realia, kto może wejść w pewne miejsca, gdzie inni przewodnicy nie mogą. Bo turystyka w slumsach, nie tylko w Brazylii, zaczęła się ostatnimi czasy rozwijać i oferty tego typu wycieczek są na tablicach ogłoszeń w co drugim hostelu. Z racji ograniczonego czasu chciałem by to było coś sprawdzonego. Dzięki pomocy znajomych otrzymałem namiary na Brian’a i tak po 'nici doszedłem do kłębku’. Celem był największy slums w Ameryce Łacińskiej, licząca ponad 100 tys. mieszkańców Favela Rocinha, która jest też siedzibą najsilniejszego obecnie gangu w Rio de Janeiro – ADS czyli Amigos Dos Amigos (Przyjaciele Przyjaciół). Rocinha znajduje się niedaleko najlepszych dzielnic miasta, takich jak Leblon czy Barra da Tijuca i jest również jedną z najlepiej rozwiniętych faveli. Dojeżdżamy samochodem Briana na miejsce około południa. Podczas drogi wyjaśnia zasady. Możesz robić zdjęcia, chyba że powiem inaczej. Pod żadnym pozorem nie celuj obiektywem w nikogo, kto nosi broń. Patrzeć tak, przyjrzyj się dokładnie tym ludziom, oni lubią przyciągać spojrzenia, ale niech to nie będzie zaczepne spojrzenie. Wysiadamy przy przystanku autobusowym, przy którym siedzi dwóch gości z karabinami i radiem. Pilnują wjazdu, dzięki radiu mają łączność z drugim końcem favelli, na wypadek, gdyby trzeba było wezwać posiłki. A po co te posiłki? W razie gdyby wpadła policja? Myślałem, że policja tu nie wchodzi? Nie wchodzi, generalnie. Jakiś czas temu w Rio miała miejsce akcja pacyfikowania faveli. Większość nie stanowiła problemu, bo to tzw. favele-zabawki (toy-favelas), jak je między sobą nazywamy. Policja próbowała szturmować wjazd do Rocinhy ale bezskutecznie. Podstawili wozy pancerne i nic. Jeden z ‘naszych’ chłopaków zestrzelił nawet z bazuki helikopter. Jak zaraz zobaczycie ta favela to forteca. Nie sztuka jest zrzucić napalm albo zbombardować wszystko z samolotów. Ale favele to nie wrogie pozycje tylko dzielnice, w których żyją normalni ludzie. Większość z nich to porządni ludzie, w dodatku ciężko pracujący. Ledwie 10% to, jakbyśmy mogli powiedzieć, typy z pod ciemnej gwiazdy. Złodzieje, gangi, handlarze narkotyków. Co nie znaczy wcale, że na wskroś źli. Jeśli coś ‘złego’ spotyka Was w Rio to możecie być niemalże pewni, że pochodzi z faveli. Jeśli ktoś Wam ukradł pieniądze na Copacabanie to pewnie jest z którejś z dzielnic biedy. Dla Was to przykrość, ale być może z tych pieniędzy złodziej zapewni miesięczne utrzymanie swojej rodzinie. Nie twierdzę, że kradzież jest dobrym rozwiązaniem. Po prostu chłopcy, jeśli chcą przeżyć, muszą czasem wcielać się w postać Robin Hood’a. Często nie mają wyboru. A co Ty byś zrobił na ich miejscu? Idziemy krętą uliczką pod górę. Brian co chwila się z kimś wita, poklepuje po plecach i zamienia kilka słów. Jest w połowie Brazylijczykiem i w połowie Amerykanem, wychowywał się w San Diego, ale jako nastolatek przeprowadził się do Rio, gdzie kumplował się z innymi dziećmi z faveli. – Graliśmy na plaży w piłkę, chodziliśmy na imprezy a w Rocinhii bywałem praktycznie codziennie. Dlatego wszyscy mnie tu znają. Ci, z którymi się bawiłem jako nastolatek weszli potem do gangu. Jeden z moich najlepszych przyjaciół dziś jest jednym z osobistych ochroniarzy bossa. Pewnie wyobrażacie sobie szefa najsilniejszej grupy przestępczej Rio jako krwiożerczego potwora, który nie robi nic oprócz liczenia pieniędzy i zabijania? Zdziwilibyście się jakbyście go zobaczyli. Nem, bo taką ma ksywkę, jest trochę… delikatny. Popatrzyliśmy z Tomkiem na siebie. – Nie, nie, nie wygląda jak gej – zaczął od razu prostować – ale też raczej nie jest typem twardziela z wielkimi muskułami. Lubi złoto i dziewczyny, oficjalnie ma chyba z cztery panny! To zahacza o poligamię, nie? Ale nie chcielibyście zadzierać z nim. Raczej nie. Ktoś, kto jest najbardziej poszukiwanym przestępcą w Rio de Janeiro prawdopodobnie nie jest do tego odpowiednią osobą. Dochodzimy do rozwidlenia dróg w górnej części dzielnicy. Brian pokazuje nam słup z groteskową plątaniną kabli elektrycznych idących we wszystkich możliwych kierunkach. Jakby się rozejrzeć, to taka plątanina znajduje się na każdym wręcz rogu…
W faveli prąd jest za darmo. Woda z resztą też. Jest też Internet i telewizja kablowa ze wszystkimi możliwymi programami. Też za darmo. To wszystko mamy z miasta, podłączamy się i ciągniemy. Jasne, że wiedzą o tym, ale nie mają wyboru. A wiecie co jest najlepsze? Ludzie nie płacą podatków. Oczywiście, są opłaty za wyn
ajem lokali, które trafiają do czegoś na kształt ‘rady’ faveli, ale są one średnio 2-3 krotnie niższe niż w mieście. Jeśli stać Cię na otwarcie biznesu to cały zysk jest twój. Wręcz zachęca się do otwierania nowych interesów. Rocinha jako jedyna favela może pochwalić się filiami kilku banków, można zjeść w takim samym barze jak na Ipanemie a lekarstwa kupi się w normalnej aptece. Żeby było śmieszniej, to tutejsze filie banków, w przeciwieństwie do większości ‘miastowych’, nigdy nie zostały obrabowane. Ba, nawet nie było takich prób. Na chwile przystanęliśmy na chodniku. Roztaczał się stamtąd fantastyczny widok na znaczną część dzielnicy. W dole widać było domek obok domku, tak gęsto, że nie sposób było dostrzec prześwitów między nimi. Wyglądało, jakby jeden stał na drugim, co z resztą nie było dalekie od prawdy. Zdjęć jednak robić tu nie można, z tego miejsca ponoć widać strategiczne punkty, w których znajdują się posterunki ‘żołnierzy gangu’. Na potwierdzenie tych słów podjechał na skuterze chłopak w kapturze i przypomniał o tym Brianowi po portugalsku. Ten się uśmiechnął i odpowiedział coś w rodzaju – wiem, wiem, stary, znam zasady! Rocinha rzeczywiście jest dobrze strzeżona. Ukształtowanie terenu, uliczki prowadzące do nikąd, sekretne przejścia, które znają tylko mieszkańcy i okalający to wszystko las tropikalny. Wojsko mogłoby szturmować Rocinhę dom po domu i poniosło by ciężkie straty. Teoretycznie, to miejsce jest jednym z najbezpieczniejszych w całym Rio de Janeiro. Zobacz na tamten dom. I tamten. Widzisz? Rzeczywiście, większość mieszkań stała otworem. Szliśmy teraz w dół, wąską alejką, od której co krok odchodziły jeszcze węższe i bardziej pokręcone schodki w jedną bądź drugą stronę. Straciłem już orientacje. Zajrzyj do środka. Ten telewizor to chyba plazma, nie? Rzeczywiście, przez drzwi zobaczyłem włączony, całkiem niezłej jakości telewizor. W następnym zaś mieszkaniu dwójka dzieci grała na playstation a trzeci robił coś na laptopie. To nie jest złe miejsce do życia. Jeśli przestrzegasz zasad nic ci nie grozi. Nikt Cię tu nie okradnie, jeśli należysz do społeczności. Nikt cię nie pobije bez przyczyny, nikt nie będzie cię molestować. Wiedz jednak, że wszyscy wiedzą wszystko. Tutaj nie da się czegoś ukryć. Nem trzyma żelazną ręką Rocinhię. Gang pomaga, daje Ci możliwości do rozwoju i chroni Cię, ale musisz grać wg reguł. Kto się nie podporządkuje może nie dożyć następnego dnia. W ADA jest grupa, która nazywa się Bonde do Picota (w wolnym tłumaczeniu ‘tramwaj do pręgierza’), której misję można określić w kilku słowach – zabić, poćwiartować, spalić i ukryć co zostanie. Mikrofala to nie mit. Delikwenta wsadza się w opony, polewa benzyną i podpala. Ciało następnie jest ćwiartowane i chowane w kilku miejscach. Nie do odnalezienia. Kiedyś jedna dziewczyna oskarżyła pewnego chłopaka o gwałt. Krótko potem chłopak zaginął. Miesiąc później wyszło jednak na jaw, że kłamała. Oficjalnie zaginęła. Nieoficjalnie została pobita, zgwałcona i wsadzona do mikrofali. Czy rodzina poszła na policję? Nie. Jeśli sprawa trafia na policję, a rodzina zaginionej osoby żyje w faveli to najczęściej zgłoszenie składa kto inny, z poza społeczności. Bo policja to największy wróg. Ludzie boją się o własne życie. Kontakty z policją to zdrada, a kara za zdradę jest wysoka. Nasze słynne HWDP to tylko niewinny slogan wobec nienawiści, jaką żywią tutaj niektórzy do mundurowych. Nie dalej jak na początku maja tego roku zaginęły trzy kolejne osoby, młodziutka modelka i jej para znajomych. Podobno donosili. Nawet umawianie się na randki z oficerami policji nie jest akceptowane. Z drugiej strony Nem wydał zakaz napadów rabunkowych w Południowej Strefie Rio, tej ‘lepszej’ części… Niejaki Cagado (‘Zasraniec’), jeden z artystów tego fachu, jak określała go prasa, nie podporządkował się. Przepadł bez wieści.
Podobnych historii jest mnóstwo, a lista zaginionych wcale nie krótka. Straty są po obu stronach, bo przecież gangi muszą mieć też swoich ludzi w policji… a z taką grą na dwa fronty nie ma żartów. Ale dziś zarówno Rocinha jak i całe Rio de Janeiro to miejsca znacznie bardziej bezpieczne niż jeszcze chociażby 5-10 lat temu. Przechodzimy pod zawalonym domem. Zbocze jest wyjątkowo strome w tym miejscu. Brian opowiada, że czasem się zdarza takie nieszczęście. W tym domu nikt na szczęście nie zginął, ale 5 osobowa rodzina została bez dachu nad głową. Na kilka dni przygarnęli ich sąsiedzi, a potem zatroszczyła się o nich favela i zostali przeniesieni do nowych bloków tam na dole. Pokazuje ręką w dół, pod nami znajduje się dobre kilkadziesiąt metrów zabudowań wyglądających jak klocki lego. Obecnie żyją w lepszych warunkach niż do tej pory. Te bloki są współfinansowane z pieniędzy miasta, tzn. zarządza nimi rada, ale mają działające liczniki energii – śmieje się Brian – tu też niby są, zobaczcie – wskazuje na białą puszkę na najbliższym słupie. – Ale żaden z tych nie działa. Miasto jak zwykle kiedyś wyszło z projektem i nic z tego nie wyszło. Tak jak z tym zrujnowanym domem kultury, który niedawno mijaliśmy. Mieszkańcy jednak jakoś sobie radzą, sami organizują różne warsztaty i szkolenia, w Rocinhii działa kilku nauczycieli na zasadzie wolontariatu, a kafejka internetowa jest otwarta dla wszystkich dzieciaków i za darmo uczy obsługi komputera i wyszukiwania informacji w sieci. Wiadomo, że to nie wystarcza w zupełności ale i tak jest dużo lepiej niż w innych favelach.
Po drodze mijamy parę miejscówek w których stoją uzbrojeni w broń długą chłopaki, paląc marihuanę. Kilku z nich przybija nam piątkę. – Witamy w Rio – mówią uśmiechając się i pokazując charakterystyczny dla Brazylijczyków gest kciuka skierowanego do góry. Ok. Karabiny maszynowe przewieszone przez ramię kilkunastoletnich gości to widok zapadający w pamięć… Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w prześwicie między budynkami. Spójrzcie na te kolorowe domy w połowie wysokości po drugiej stronie – mówi Brian. – Jeszcze 15 lat temu tam kończyła się Rocinha. Dziś jest jej prawie dwa razy więcej. Schowaj aparat. Przejdziemy teraz w okolicy dolnego wejścia do faveli, które jest silnie strzeżone, a następnie wsiądziemy na moto-taxi i wrócimy do samochodu. Ciemnym zaułkiem, pod sznurami ze schnącym praniem przechodzimy na mały placyk. Tu zaczyna się główna ulica Rocinhy. Kursują nawet autobusy. Wsiadamy we trójkę na motocykle i zaczyna się szaleńczy podjazd. Kierowcy mają najwyżej 25 lat, z dość dużą prędkością mkną między samochodami i innymi motorami w górę. Kilka razy naprawdę mało brakowało żebym przy skręcie wypadł z siodła, a raz byłem przekonany, że dosłownie musnąłem mijający nas pojazd na zakręcie. Ulica pnie się w górę zakosami, tutaj widoki są jak w większości miast Peru czy Boliwii. Domy z niemalowanej cegły, na parterach sklepy z głośną muzyką, jadłodajnie, warsztaty… Żałuje, że jadę tak szybko. Po ponad dwóch godzinach od rozpoczęcia spaceru po faveli wracamy do punktu wyjścia. Wsiadamy do samochodu i powoli wyjeżdżamy z Rocinhii.
Byłem, nadal jestem, oczarowany tym, co widziałem i czego się dowiedziałem. Tematem interesowałem się od dawna, ale dopiero teraz zacząłem rozumieć niektóre rzeczy. Brian naprawdę zna się na rzeczy, imponuje wiedzą i z tych 3 czy 4 wycieczek, za jakie zapłaciłem podczas całej mojej podróży, bez wątpienia ta była najlepsza. Mam jeszcze jednak kilka pytań. Przede wszystkim BOPE (Batalhão de Operações Policiais Especiais czyli Batalion do Specjalnych Operacji Policyjnych). Jak jest naprawdę? BOPE, rozsławiona głównie przez film Elitarni (Tropa de Elite) jak i jego drugą część uważana jest za najbardziej bezwzględną jednostkę wojskową w Ameryce Południowej. – Chłopaki są bardzo dobrze wyposażeni w broń. Nie mówię o tym, że mają złote kolby itd. bo tacy też są, ale chodzi mi o jakość sprzętu. Mają go głównie z Angoli i Macedonii. Nie wiem jak się dogadują z Macedończykami, ale widocznie interes jest korzystny dla obu stron. Są przeszkoleni. Wyrzutnie rakiet, karabiny szturmowe, granaty. Mają snajperów, wiedzą jak się barykadować, osłaniać nawzajem i jak atakować. Kilka miesięcy temu, gdy boss Rocinhii wracał z jednej z imprez w sąsiedniej dzielnicy, wymyślił, że będzie szedł piechotą. Był osłaniany przez konwój złożony ze swoich ludzi. Policja w takich przypadkach ma niepisany rozkaz by odwrócić wzrok, odejść… Ktoś jednak wystrzelił i zaczęła się prawdziwa, uliczna wojna. Gang uciekł do jednego z luksusowych hoteli, gdzie uwięził ponad 30 osób. Dopiero przyjazd BOPE zmusił ich do negocjacji i uwolnienia zakładników. Jeżeli gangi boją się kogokolwiek, to nie jest to policja, tylko właśnie te elitarne jednostki. Na początku była ich garstka, może 20, 30… Dziś jest ich ok. 400, doskonale przeszkolonych, zaprawionych w walce w trudnym terenie i z bronią o równej sile ognia.. Problemem jest jednak ich sposób działania, który budzi ogromne wątpliwości natury etycznej. To maszyna do zabijania, często nieumiejętnie wykorzystywana. No i co to za policja, której godłem jest trupia czaszka? – pyta Brian. I rzeczywiście, zdaniem wielu, BOPE nadużywa siły, a ich represyjne metody postępowania łamią ustalone konwencje praw człowieka. Potępia ich nawet Amnesty International. – Dużym utrapieniem nie tylko Rio ale i całej Brazylii jest korupcja sięgająca najwyższych szczebli polityki. Skorumpowani są senatorzy i urzędnicy, strażacy i policja. Wiadomo, że nie wszyscy, bo to niemożliwe, ale problem jest bardzo poważny i nikt nie może sobie z tym poradzić jak do tej pory. To potężny system, który wciąż się zmienia, ewoluuje i dostosowuje się do panujących warunków. Nie ma szefa, prezesa, nadzorcy – to zestaw zależności i powiązań, żywy organizm. Pewnie słyszałeś to już w drugiej części Elitarnych? – kiwam głową – No to rozumiesz w czym rzecz, to dobre i trafione produkcje. Pierwsza część filmu w pewnym sensie gloryfikowała przemoc policji, robiła z nich bohaterów. Druga piętnuje wady władzy i ich przewinienia. Zawsze prawda leży gdzieś po środku, BOPE jest tylko narzędziem w rękach potężnych graczy. Problemu nie da się rozwiązać w prosty sposób. Gangi gangami, przemysł narkotykowy nigdy nie był legalny, ale jedna z silniejszych grup w Rio to właśnie tzw. Liga Sprawiedliwości złożona ze skorumpowanych, byłych i obecnych funkcjonariuszy policji, strażaków i polityków, którzy też robią różne nielegalne rzeczy. To dopiero paradoks, nie? Ale chłopaki z Rocinhii już wiedzą, że nadchodzi czas, w którym będą musieli się przenieść trochę dalej od centrum. Większość slumsów w Rio została już spacyfikowana. Nadchodzą mistrzostwa świata w piłce nożnej w 2014 a dwa lata później olimpiada. Oczy całego świata będą zwrócone na nas. A tak, jak jest teraz być nie może. Ktoś się dogada z kimś, ktoś komuś zapłaci, chwilowo się wszystko wyciszy a potem pewnie wróci do normy. Tak to działa. Za dużo w tym wszystkim pieniędzy… No ale zobaczymy.
Ostatnie moje pytanie dotyczyło tego, jak w takiej faveli zamieszkać. Jak się okazuje nie jest to takie trudne dla osób 'z zewnątrz’ ani straszne. Są proste reguły gry, czasem bywa głośno i niebezpiecznie, ale jest dużo plusów, wśród których chyba numerem jeden są relacje, jakie nawiązuje się z ludźmi, bycie w społeczeństwie, uczestniczenie w jego życiu, pomaganie sobie i ten zwykły, szczery uśmiech na twarzach… Cóż, kiedyś może spróbuje, ale do tego będę potrzebował portugalskiego… :]
Nad Rio de Janeiro zastygły w bezruchu stoi Chrystus Odkupicel. Wie, co tu się dzieje. Nie grzmi i nie ocenia. Obserwuje. A może tak jak wielu ludzi, w tym i ja, uległ czarowi tego miejsca i po prostu nie chce odejść? Albo nie może bo mu szata z betonu krępuje ruchy? Albo drogę zagradzają rzesze turystów na ruchomych schodach pod szczytem? Komercja… Ale zarówno na Pao de Azucar jak i na Corcovado warto pojechać… Dni w Rio upływają mi spokojnie, włóczę się sam po różnych miejscach a wieczorami oglądam filmy z Tomkiem. Zobaczyliśmy chyba wszystko, co należało zobaczyć. Przygotowuje się mentalnie do powrotu. To już zaraz, za chwilę. Nie czuje smutku, raczej ciekawość przed tym, co będzie dalej. Trochę też się cieszę z powrotu. Najtrudniej było kupić mi ten cholerny bilet na samolot :] Próbuje to zebrać wszystko do kupy co przeżyłem, ale mi nie wychodzi. Za dużo tego, tyle nowych doświadczeń, tylu ludzi, tyle przygód. A człowiek wciąż chce więcej. Do Brazylii jeszcze wrócę, chcę poznać bliżej taniec-walkę capoierę, chcę zaprzyjaźnić się z duchami orishas i dowiedzieć się więcej o afrykańskich obrzędach religijnych, które przywieźli tu ze sobą dawno temu niewolnicy. Jeszcze będzie czas, powtarzam sobie. W Rio poznałem trzyosobową załogę s/y Solanusa, którzy płyną dookoła obydwu Ameryk. Właściwie już kończą, zostało im kilka miesięcy… Przypłynęli na parę dni i pożeglowali dalej. Teoretycznie do Polski, czyli jakby w ‘moim’ kierunku. Poznaliśmy też pana Ignacego, niezwykle interesującego, starszego człowieka, który żyje tutaj od dłuższego czasu i który swoją wiedza i opowieściami mógłby nakryć niczym przysłowiową czapką kilku takich jak ja. Takich ludzi, żywych legend jak on, jest coraz mniej niestety. Pan Ignacy bardzo udziela się w tutejszej Polonii. A dziś Jarek, kolejny Polak żyjący tu na stałe, zabrał nas na mecz siatkarski Polska – Brazylia. Co prawda przegraliśmy 0:3 ale i tak było warto zasiąść na pełnej hali kibiców w żółtych koszulkach i dopingować naszych :]
Na mnie już czas. Tym wpisem żegnam się z kontynentem Ameryki Południowej. Mam jeszcze przed sobą trochę czasu tutaj ale nie będę już pisał. Myślę nad jakimś podsumowaniem, ostatnim wpisem, który zapewne ukaże się po moim powrocie do kraju, jeszcze w czerwcu. Wstrzymam się więc jeszcze ze łzami i białą chusteczką :] Do usłyszenia wkrótce – może z niektórymi już ‘na żywo’ :
]
***koniec transmisji***
16 komentarzy to Cidade de Deus – Miasto Boga
trafiłam na tego bloga przypadkiem i wsiąknęłam totalnie. może Ty odłożyłeś łzy i białą chusteczkę na później, ale czytelnicy nie;) smutno, że się kończy, i pewnie trochę czasu minie, zanim przestanę sprawdzać, czy są nowe wpisy,0
Dzięki za ogrom inspiracji
Powodzenia! coś kończy, ale coś się przecież zaczyna
ps i nie przestawaj pisać, bo masz talent;)
Kuba, chyba najlepszy Twoj reportaz! A wiec teraz do dziela! Wyslij to do gazet polskich, warto to opublikowac dla szerszej spolecznosci. Nie mozna pozwolic zeby to zostalo tylko na Twoim Blogu. I szacun za odwage robienia zdjec w Rio SLaRem. Powodzenia.
Hei,
Ja też trafiłem na tego bloga „przypadkiem” ;-))) I stwierdzam że również będzie mi ciężko nie zaglądać w poszukiwaniu nowych wpisów. Nie jest to łatwe przyciągnąć uwagę zupełnie nieznajomych osób do swoich „bazgrołów”, Tobie się udało. Nie jest to zwykłe grafomaństwo jakich wiele obecnie, dlatego dla świata byłoby lepiej gdybyś „coś z tym dalej zrobił” :-D
Pełno jest przecież ludzi którzy podróżują gdzieś tam hen daleko, ale przecież nie każdego czyta się tak lekko i przyjemnie :-)
pozdrawiam
Leszek
„Zagrać w piłkę tam, gdzie na miasto patrzy Jezus…” – Proceente – Wypierdalam stąd.
Wyruszałeś w podróż z Lizbony, na którą patrzy Jezus. Wracasz z Rio de Janeiro, gdzie tym razem żegna Cię Pan.
Powodzenia, gdziekolwiek, cokolwiek chłopaku.
Tak, to, że Rio jest ostatnim miastem na mojej drodze podczas tej podróży jest dla mnie również istotnym szczegółem, taką spinającą całość klamrą, z wieloma odniesieniami, których po prostu nie mogę nie zauważać. Czuję, że tak miało być, że to jest całość. Dzięki po raz kolejny za miłe słowa. Czy coś się uda z 'tym’ zrobić? Nie wiem, ale będę próbował :] Mam parę pomysłów :]
Nooo Kubuś. Zwracam honor. Ten artykuł mnie powalił. Suuuper. Daję linka wszystkim znajomym, aby se poczytali :))) Jak już będziesz w Polsce to pamiętaj o naszej wycieczce w góry. Albo daj znać w taki czy inny sposób… powodzenia chłopie.
Obiecaj mi, ze jak wrocisz do Polandii to dasz mi cynka, wsiadam w pierwszy lepszy pociag dokadkolwiek gdzie mieszkasz i umawiamy sie na piwo/wode/yerbe/jak wolisz, bo takiego czlowieka jak Ciebie po prostu trzeba zobaczyc na wlasne oczy i uslyszec to wszystko co przezyles na wlasne uszy! ! !
No, straszna szkoda. Jakoś smutno mi się zrobiło że ta „pielgrzymka” się zbliża do końca. Zżyłem się z tobą Kuba, bo kibicuję ci od samego początku. Razem z tobą przeżywałem stopa do Portugalii i przebrnięcie do Panamy na Lukę. Razem wędrowaliśmy Panamerykaną i razem czekaliśmy na jacht w Ushuali. Wiem że każda wyprawa musi się kiedyś skończyć, ale tak musi być tylko dlatego żeby mogła się rozpocząć następna. Liczę na Ciebie że dasz mi jeszcze możliwość podróżować (przynajmniej wirtualnie) razem z tobą w kolejnej wyprawie na koniec świata.
PS Przy okazji, to rozwinąłeś się chłopaku. Poczytaj dla porównania swoje wczesne teksty ;)
Aloha!
Zmiany, zmiany, zmiany. Życie to zmiana. Cykle. Wolność. Wierność sobie.
Kuba, inspirujesz, dzielisz się, idziesz w głąb siebie. Cieszę się, że Cię „poznałam”. Na razie wirtualnie, ale mam głębokie przeczucie, że to początek.
Przyjemnością jest „wędrować” z Tobą i móc przy okazji odkrywać własne potrzeby. Dzięki, że jesteś moim lustrem.
Do zobaczenia!
Agnieszka
Eben mam ogromną nadzieje że jak już będziesz w kraju to nie zapomnisz o zlocie u Thana, a przynajmniej wpadniesz pokazać kilka zmarszczek które zdobyłeś podczas tej podróży.
Nie wiem jak reszta FC ale ja jestem fanem twojego bloga a ten jak sam mówisz ostatni wpis do dla mnie wisienka na torcie
Adeus meu amigo axe :)
Kuba – kolejny fantastyczny reportarz! Masz doskonaly styl i do tego robisz świetne zdjęcia. No i jeszcze wiesz, gdzie bywać. Wyrobileś się niesamowicie pod każdym względem. Cale szczęście, że już wracasz, bo tak się wznosząc walnąl byś chyba w sufit… Mam nadzieję, że teraz już nic Ci się nie stanie, ale uważaj bardzo na siebie do ostatniego momentu!!!
Najserdeczniej,
Stryj
Hej! Przypadkowo natknąłem się na Twojego bloga i tak mnie wciągnął, że postanowiłem dorzucić swoje 3 grosze. Sam dużo podróżowałem, często w podobny sposób i mam do czynienia z ludźmi, których – tak jak i w moim przypadku – największą pasją są podróże. Wszyscy w mniej lub bardziej profesjonalny sposób spisywaliśmy swoje wspomnienia, publikując je to na przeróżnych blogach, to na forach, to pisząc krótkie artykuły itp., ale muszę przyznać, że Twoją relację czyta się z zapartym tchem. No i te zdjęcia! Chapeaux bas! Szkoda, że dopiero teraz odkryłem tego bloga, ale mam nadzieję, że jeszcze nie kończysz wyprawy i w dalszym ciągu tak ciekawie będziesz dokumentował swoje poczynania. Powodzenia we wszystkim, wytrwałości w dążeniu do celu i samych przyjaznych osób na swojej drodze! Pozdraiwam!
i ja sie kiedys odwaze
nie wierzę
„Kadzideł woń…
wiatr goni chmury po niebie
jak owce Pasterz przez góry…
W sercu całym Absolut rozsadza.
Drogą obraną dziś idę
(Jasiek Schoen Janin,9.10.2005)
Widok na Rio jest chyba najczęściej fotografowanym na świecie i najbardziej charakterystycznym. Super reportaż. Zdjęcia niesamowite. Ehh tylko pomarzyć można…
Pozdrawiam