Saraguro i droga do Peru
Posted on 13 kwietnia 2010
Cuenca to urokliwie miasto, przez samych Ekwadorczyków uznawane za najpiękniejsze w kraju. Spacerując w labiryncie brukowanych uliczek, wśród kolorowych ścian niewysokich budynków, co chwila można natknąć się na jakiś ukryty placyk, wyrastający niespodziewanie przed oczami kościół czy przyjemnie wyglądającą kawiarenkę, w której chciałoby się choć na chwilę zagościć. Nie dziwi fakt, że starówka, zbudowana w kolonialnym stylu, wpisana jest na listę dziedzictwa UNESCO. W pogodne dni widać łagodne zbocza Andów, okalające miasto ze wszystkich stron i będących dla niego niejako tłem. No właśnie.. Tylko dlaczego przez dwa dni, gdy ja tam byłem, lało bez przerwy..?
Spacery ograniczyłem do minimum i większość czasu spędziłem w hostelu, w którym oprócz mnie, nie było chyba nikogo. Było… spokojnie. W Wielki Czwartek postanowiłem się przenieść do mniejszej miejscowości by poczuć trochę folklor tutejszych świąt Wielkanocy, które ponoć w Ameryce Południowej, są jednym z najważniejszych i najbardziej celebrowanych świąt kościelnych. Wybór padł na Saraguro, oddalone trzy godziny drogi od Cuenci. Jak na złość, tego dnia świeciła lampa, więc zanim dotarłem na terminal, trochę ‘pobłądziłem’ z plecakiem na grzbiecie i aparatem w ręku, nadrabiając zaległości fotograficzne.
Na terminalu kupiłem ostatni bilet i wsiadłem zadowolony do busa, nie przeczuwając tego, co miało nadejść. 15 minut później, zanim jeszcze wyjechaliśmy z miasta, autobus zatrzymał się na jakimś nieoficjalnym chyba przystanku i do środka wtłoczyła się fala ludzi. Właściwie jej połowa, bo druga część odbiła się od tych, którzy wystawali z drzwi. Ja rozumiem, że to święta, ale to, co się działo w środku przypominało mi różne sytuacje w gwatemalskich chickenbusach. Matki karmiące dzieci na stojąco, żywy inwentarz, w lukach bagażowych pełno ryżu, wszyscy się przepychają i walczą o jak najlepsze miejsca stojące, a walki te ożywają co każdą mniejszą miejscowość, gdy ludzie z tyłu autokaru próbują się przepchać do jedynych drzwi wyjściowych z przodu. Ja akurat siedziałem właśnie tam, na ‘wylocie’. Miałem wrażenie, że większość pasażerów się opiera, naciska lub siada na mnie. Komuś wypadł z buzi cukierek czy guma i oczywiście wylądował na mnie, już nie mówiąc o dzieciach, które usadowione na oparciach foteli, były bardzo zaciekawione moimi włosami, które koniecznie chciały dotknąć :) W Ekwadorze jeszcze z czymś takim się nie spotkałem, jednak cieszyłem się, że mam miejsce siedzące. Wszak to święta, a ja tu jestem poniekąd gościem.. W Saraguro udało mi się w końcu wysiąść i wyszarpnąć plecak z pod sterty worków z towarami. Od razu poczułem się lepiej.
Saraguros to nazwa jednej z ważniejszych i najbardziej przywiązanych do tradycji grup Indian w Ekwadorze. Ich pochodzenie wiąże się najprawdopodobniej z Inkami i terytorium dzisiejszego Peru i Boliwii, z którego zostali przeniesieni na północ. Nazwa Saraguro najczęściej jest tłumaczona z języka Kichua jako Kukurydziana Ziemia, co odnosi się do jednej z podstawowych upraw na ich obecnych terenach w górzystej, południowej części Ekwadoru. Przez długi okres czasu, aż do początków XX wieku, pozostawali oni praktycznie samowystarczalni i dość odporni na wpływy kolonizacyjne. Gdy wybudowano Panamericane przecinającą ich ziemie, stan rzeczy uległ zmianie i znaczącą rolę zaczęli odgrywać biali, którzy zdominowali miasteczko Saraguro, będące stolicą kantonu o tej samej nazwie. Indianie zamieszkiwali głównie okoliczne wsie i przysiółki, gdzie wiedli względnie spokojne życie, utrzymując przyzwoite, aczkolwiek niezbyt bliskie, kontakty z ludźmi z poza swojej grupy. Historia zna jednak przypadki, gdy dochodziło do poważniejszych starć.. W następstwie dalszych zmian, coraz bardziej wyedukowani Indianie Saraguros, przekształcali stopniowo swoją gospodarkę, pozostając jednak w dużej mierze wierni swoim tradycjom, zarówno w sferze religijnej (która dziś jawi się jako synkretyzm przedkolumbijskich wierzeń Inków oraz Chrześcijaństwa), obyczajowej oraz najbardziej widocznej – sferze ubioru. To właśnie rzucało się najbardziej w oczy.
Kobiety noszą czarne suknie, najczęściej białe bądź czerwone koszule z narzuconym nań czarnym ponczem lub grubą chustą, która spięta jest bogato zdobioną, srebrną lub złotą, długą szpilą, zakończoną okrągłym wzorem przypominającym słońce lub kwiat. Na głowie znajduje się najczęściej kapelusz – tradycyjny, biały z szerokim rondem i czarną opaską, bądź bardziej nowoczesny, czarny melonik. Mężczyźni natomiast noszą krótkie spodnie, niby to od garnituru, białe koszule i czarne poncho, lub po prostu niezobowiązujący, wełniany sweter. Na głowie przeważnie znajduje się czarny melonik, z pod którego opadają na plecy włosy, uczesane w gruby kok. Dominujący, czarny kolor w ubiorze Indian Saraguro ma rzekomo symbolizować żałobę po ostatnim zmarłym Ince, Atahualpie..
Znalazłem szybko hotelik – nowy, tani jak barszcz i całkiem schludny i… spędziłem w pokoju prawie dwa dni, wychodząc niechętnie jedynie by coś zjeść. Czułem się nie najlepiej, bolała mnie głowa i gardło, byłem osłabiony.. Miałem plany by pochodzić trochę po górskich okolicach Saraguro, ale niestety nawet wycieczka do toalety nie była łatwym wyzwaniem. Nie widziałem porannej procesji w Wielki Piątek ani wieczornych uroczystości w Wielką Sobotę. Siły jako tako odzyskałem dopiero w niedzielę.
Od 10 rano przed kościołem zaczęli gromadzić się ludzie, w oczekiwaniu na ‘coś’. Sam do końca nie wiedziałem czego się spodziewać, więc po prostu stałem jak wszyscy, przyglądając się igraszkom dwóch ‘pajaców’, którzy grając na swoich małych bębenkach, skakali z nogi na nogę, w rytm muzyki granej przez małą orkiestrę, złożoną z kilku mężczyzn. Pajace miały drewniane maski, a w bębny uderzali grubymi, drewnianymi pałeczkami, które okazyjnie wtykali wszystkim dookoła w tyłki lub w inne, mniej lub bardziej intymne miejsca. Indianie Saraguro wręcz zaśmiewali się do rozpuku z tych wygłupów, widząc jak kobiety i dzieci uciekają przed pajacami. Śmiech trwał, dopóki sami nie stali się celem zaczepek :) Ok. 1100 z kościoła wyszła grupa tradycyjnie ubranych kobiet i mężczyzn, ze świecami oraz figurami Chrystusa i Matki Bożej, niesionych na platformach. Po dwóch stronach placu ustawione były dwie małe kapliczki, do których figury ‘zmierzały’. Ustawiony szpaler kobiet ze świecami w dłoniach obok którego przechodziły figury, nadawał tej części ceremonii charakteru porównywalnej do zmiany wachty w wojsku.
Końcowy etap procesji był dość zabawny. Przed wejściem do kościoła, do rusztowania z drewnianych pali, przyczepiono linę z deseczką, na której usiadła malutka dziewczynka w skrzydłach aniołka. Następnie dwóch mężczyzn podniosło ją na linie do góry, a pod nią zatrzymała się grupa niosąca figurę Matki Boskiej, której twarz przykryta była czarną chustką. Przy ogólnym rozbawieniu publiczności stłoczonej przez wejściem, dziewczynka-anioł kilka razy była opuszczana nad figurę i gdy już miała sięgnąć po materiał i go unieść na znak skończenia żałoby, momentalnie operatorzy liny podciągali ją do góry. Zabawa trwała jakiś czas, aż w końcu przy oklaskach
, dziewczynka uniosła żałobną chustę i kilka razy nią zamachała w powietrzu w geście tryumfu. Następnie większość ludzi udała się do środka kościoła by wziąć udział w nabożeństwie, a ja z godnością oddaliłem się na swoje kwatery :) Po południu jeszcze widziałem, jak niedzielnym zwyczajem, kobiety przed kościołem układają okrągłe gobeliny z kwiatów, bajecznie kolorowe i piękne..
Generalnie same obchody świąt Wielkiej Nocy mnie nie powaliły, być może należało zostać w Cuence i zobaczyć tamtejsza procesję, należącą do tych z grupy ‘słynnych’? Ale nie ma co roztrząsać. Tak czy inaczej, pobyt w Saraguro był ciekawym doświadczeniem ze względu na obcowanie z Indianami i możliwość zobaczenia ich oraz porozmawiania z nimi osobiście. Zauważyłem też, że podczas kościelnych nabożeństw i zwyczajów wielkanocnych nie ma jakiegoś zadęcia, sztucznej zadupy. W Wielka Niedziele ludzie naprawdę się cieszyli, a dzieci wesoło biegały po placu, płacząc, śmiejąc się, turlając i jedząc lody.. Aż przyjemnie było popatrzeć…
W poniedziałek, gdy w Polsce trwało zapewnie wodne szaleństwo, tutaj było całkiem spokojnie. O Dyngusie chyba nikt nie słyszał, co pozwoliło mi wyjść z miasta suchym :] Na pustej Panamericanie spędziłem dobre pół godziny, po czym zatrzymała się przy mnie ciężarówka, którą dojechałem do następnego dużego miasta – Loja (czy. Loha, dość zabawnie, prawda? :]). Tam wskoczyłem szybko w bus jadący dalej na południe, do miejscowości Vilcabamba, słynącej z długowieczności. Podobno żyją tutaj najstarsi ludzie w Ameryce Południowej i nie trudno spotkać 100- a nawet 120-latków. Po godzinie jazdy, Vilcabamba wydała mi się senną ale i całkiem urokliwą dziurą. Starych ludzi niestety nie widziałem, może za wyjątkiem jednego wiekowego hipisa – gringo, który na bosaka chodził po ryneczku. Gdyby dać mu jakieś bardziej magiczne szaty, spokojnie mógłby zostać pomylony z Gandalfem Szarym.. :)
Wieczorem, po 1800 otworzyłem małe piwko i wypiłem swoje zdrowie siedząc sam w malutkim pokoju hotelowym. Nie było żadnej urodzinowej imprezy, baloników, tortów itd. :] Rano czekała mnie długa przeprawa w okolice granicy z Peru. Jak na złość okazało się, że w Vilcabamba nie działa jedyny bankomat. Zostałem więc z 20 dolarami w kieszeni, które miały mi starczyć na dotarcie do pierwszego większego miasta po stronie peruwiańskiej. Wliczając w to posiłki, nocleg i transport.. może być ciężko. Stopem przejechałem tylko pierwsze 20 kilometrów. Ale był to jeden z tych stopów, które się pamięta. Na pace pickupa, z rozwianymi włosami przemierzałem krętą drogę, wspinającą się na jedną z przełęczy zamykających Dolinę Długowieczności od południa. Widoki obłędne i to do tego stopnia, że nie mogłem się zmusić by sięgnąć po aparat. Cieszyłem się jak dziecko, to był mój urodzinowy prezent :] Niestety, chłopaki skręcili do kopalni, a ja zostałem na pustej drodze sam. Więcej żadnego samochodu już nie widziałem. Doczłapałem się w końcu do jakiejś najbliższej wioski i usiadłem na przystanku. Pół godziny później podjechał autobus, który zabrał mnie do Zumby. Ponad siedem godzin w autobusie dało mi się we znaki. Asfalt tuż za wsią się skończył i droga była pełna błota. Czasem patrząc przez okno zastanawiałem się, czy koła zakopią się już teraz, czy jeszcze za chwilę. Na szczęście nic się takiego nie stało. Za szybą pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie – od upalnego słońca, przez górską mgłę, aż po ulewny deszcz. I tak w kółko, wystarczyło wyjechać zza krętu i miało się wrażenie, słońce tu nigdy nie zachodzi, i że nie padało od tygodni, podczas gdy jeszcze chwilę temu, z nieba, lał się deszcz strumieniami. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Po drodze mijamy kilka zapomnianych wsi, gdzie życie toczy się zupełnie innym torem, a mieszkańcy raczej rzadko opuszczają swoje ziemie..
Do Zumby docieram tuż przed zmrokiem. To ostatnie, malutkie miasteczko przed granicą z Peru. Do La Balsy, gdzie znajduje się przejście graniczne, jest ponad 1,5h drogi plus kolejne dwie do najbliższego miasta po stronie Peru. Decyduje się po chwili na nieplanowany nocleg tutaj. Hotelik za trzy dolary, transport na granice dwa, później collectivo… Liczę pieniądze starannie, tak żeby mi starczyło na całe przejście. Niestety, muszę zrezygnować z ciepłego posiłku.. To już drugi dzień na samej wodzie i maślanych ciastkach. Mogłem skorzystać z bankomatu w Loja, sam sobie jestem winien…
O 0800 siedzę już w niewygodnych ławeczkach ciężarówki, przerobionej na autobus. Droga jest wyboista i człowiek co chwila podskakuje na nierównościach ale rekompensują to widoki. Przejście w La Balsie nie jest popularne. Czynne dopiero od jakiś 10 lat, od czasów gdy konflikt graniczny z Peru został załagodzony, nie jest odwiedzane przez wielu turystów. Tak, jak to fajnie być jedynym gringo w promieniu tylu kilometrów :) Przed 1000 dojeżdżamy na miejsce. Trzy budki na krzyż służące jako magazyny, kantory i/lub sklepy, biuro migracyjne z wynudzonym pracownikiem i most na rzece. Kiedyś podobno kursował tutaj prom… Słowem, koniec świata. Dość sprawnie załatwiam formalności wizowe, wymieniam resztkę dolarów na peruwiańskie sole i tak oto mogę powiedzieć Witam Peru! (welcome to Pyry, w bardzo wolnym tłumaczeniu :p)
ciąg dalszy nastąpi niebawem..
2 komentarze to Saraguro i droga do Peru
Sto lat Kuba! Wszystkiego najlepszego! Troche spoznione, ale szczere. Trzymam za Ciebie kciuki, oby tak dalej. Byle do przodu, tez wciaz to sobie powtarzam.. Zycie jest piekne i trzeba je przezyc najlepiej jak sie potrafi. Bede dalej Cie obserwowal. Salut!
Dzięki, Ty też się trzymaj. Mam nadzieję, że z każdym dniem coraz lepiej jest. Odezwę się po zakończeniu medytacji, pz!