Bienvenidos a Colombia!
Posted on 08 lutego 2010
Na obslugujacym polaczenia lokalne lotnisku Albrook w Panama City jestem o 0900. Facet w gumowych rekawiczkach, komicznie gestykulujac dlonmi, zaglada mi do plecaka. Wszystkie rzeczy mam popakowane w reklamowki, ktorych gosc widocznie nie chce otwierac.. Co to jest? Spiwor. A to? Namiot. Aha, a to? To, prosze pana, sa moje majtki. Mozesz isc. Oczywiscie i tak musialem zaplacic 5 dolarow za nadbagaz, bo ze wzgledow bezpieczenstwa, nie mozna przewozic wiecej niz 12kg. Tzn. najwyrazniej mozna, ale za to ryzyko trzeba doplacic. Tak jak sie spodziewalem, wsadzili mnie i kilka innych osob, do malego samolociku, w ktorym drzwi do kabiny pilotow sie nie domykaly, klimatyzacja dzialala umiarkowanie, a bagaznik mial pojemnosc niewiele wieksza niz w samochodach typu combi. Najwiekszym moim zmartwieniem byla jednak nieobecnosc toalety na pokladzie. Na szczescie lot trwal tylko godzine. Widoki przez male okienka robily wrazenie – na poczatku Panama City, ktora z gory sprawia wrazenie… uporzadkowanej, pod katem urbanistycznym, pozniej, budzace niepokoj, zielone ostepy prowincji Darien oraz w koncu blekitna tafla Atlantyku i rozsiane na niej wysepki Archipelagu San Blas..
Jako przeciwnik zdjec ´z okna samolotu´ nie zrobilem zadnego ujecia, wiec musicie mi uwierzyc na slowo jak bylo :) Na jednej z podluznych wysepek dostrzegam prosta kreske. Na calej wyspie jest tylko owa kreska, ktora okazuje sie po chwili pasem startowym i jakas budka przy wodzie, przykryta strzecha, z pomostem i lodkami. Samolot zatacza luk i z gracja ´siada´ na ziemi. Na samolot juz czeka grupa nastepnych pasazerow, widok jest dosc nietuzinkowy – kobiety Kuna w swoich tradycyjnych strojach, biegajace w okolo dzieciaki, maly samolocik z ktorego wlasnie wyciagane sa przesylki, a doslownie 100 metrow dalej, na wysunietym pomosciku nad woda, stoja dwa kible, na ktore od razu obieram kurs. Nastepnie udaje sie
do owej chaty-porciku, gdzie trwaja juz przygotowania do wyplyniecia. Szybko okazuje sie, ze jedna z lodek juz czeka by wyruszyc do Puerto Obaldia. Pakuje plecak w czarny worek foliowy i wrzucam go na dziob. Pakunki sa przykryte brezentem, aby nie zamokly podczas podrozy. Scisnieci na dwoch laweczkach ( w sumie ponad 10 osob na lodce) w koncu ruszamy. Na poczatku powoli, jednak gdy tylko mijamy rybackie czolna indian Kuna, sternik odkreca gaz. Dziob momentalnie podnosi sie do gory i 150 koni mechanicznych zaczyna biec. Plyniemy niedaleko brzegu, widac plaze, a tuz za nia gesta sciane dzungli. Dalej, nieco zamglone, niskie szczyty gor dodaja tylko tajemniczosci tej scenerii. Darien Gap.. Chyba nie chcialbym sie tam znalezc. Po kilku minutach jazdy juz wiem, jaka to bedzie podroz. Gdy opuscilismy zatoczke, oslonieta przez kilka wysp, nasilily sie fale. Co jakis czas idaca w slizgu lancha wykonuje wyskok na fali. Widac wtedy, jakby w zwolnionym tempie, jak dziob wybija sie do gory, caly kadlub zaczyna powoli sie obkrecac, a potem nastepuja ladowanie. LUP! Twarde, niczym nie okryte siedzenia z laminatu, bolesnie zderzaja sie z tylkami pasazerow. Ja probuje troche sie ´wycfanic´ i unosic sie na rekach podczas takich wyskokow, ale oznacza to ciagla czujnosc, zmeczenie rak i raczej niezadowalajace efekty. No trudno, godzina drogi, da sie przezyc. Zastanawiam sie natomiast nad technika sterowania, co jakis czas probuje spogladac do tylu na sternika i analizowac jego ruchy, czy skreca specjalnie na fale, probujac je jakos ´lagodnie´ przeskoczyc, czy raczej jemu na wygodnym siedzeniu to wszystko jedno. Dochodze do wniosku, ze technika, jesli jest, to bardzo prosta – nie wywrocic lajby. Mozna probowac ja tez polaczyc z motywem´gaz w pi..de i byle szybciej´..
W koncu, po godzinie, docieramy do Purto Obaldia. To niewielka wies, przycupnieta na zboczu niepozornego wzniesienia. Z lodki trzeba zeskoczyc na lad, mniej skoczni moga wybrac wariant przeniesienia przez obslugujacych lodke czarnoskorych ´marynarzy´ (raczej wersja dla kobiet, nawet nie probowalem..), lub wcelowania w wystajacy z wody kamien i z niego oddanie skoku na brzeg. Trudno raczej nie jest, ale zajmuje to troche czasu, az wszyscy zejda. Przy lodce juz czekaja wojskowi, sprawdzaja co sie ma w bagazu podrecznym, zadaja jakies pytania i puszczaja po kilku sekundach. Nie wiedziec czemu, ze mna rozmawiali przez prawie 5 minut, dokladnie sprawdzajac dane, zawartosc mojej torby z aparatem i plecaka. Probowali mnie nawet zlapac na bledzie w wymawianiu swojego wlasnego nazwiska, ale to takze zawiodlo. W Puerto Obladia trzeba zatroszczyc sie o stempel wyjazdowy z Panamy. W tym celu nalezy sie udac do migracion, polozonego w centrum wioski. W samym Puerto Obaldia nie ma nic interesujacego. Kreca sie wojskowi, stoja trzy budki telefoniczne, dwa sklepy w ktorych nie ma lodowek (chcialem sie napic czegos zimnego), raczej obskorna restauracja i hotelik. No ale czego spodziewac sie po zapomnianej przez swiat, bylej bazie wojskowej, gdzies w sercu buszu? Gdy wracam do lodki sternik chce ode mnie pieniadze. 27 dolarow, liczylem sie z tym. Nastepnym etapem jest 20 minutowa przejazdzka ta sama motorowka do Capurgeny, juz po stronie Kolumbii.
Za sterami nastapila zmiana, ale i ja tez musialem zmienic miejce siedzenia, bo pare osob wiecej chcialo plynac z Puerto Obaldia do Kolumbii. W efekcie tego, trafila mi sie przednia miejscowka z bagazami. Przednia, bo na dziobie. Ten kto mial do czynienia z jednostkami plywajacymi, ten wie, ze najbardziej ´buja´ wlasnie ´z przodu´. Na dodatek, jak sie wkrotce okazalo, nowy sternik dopiero chyba uczyl sie tej trudnej sztuki powozenia motorowka w tych warunkach. Byc moze taktyka, o ktorej wspominalem ostatnio, jest jakas jednak taktyka, bo strategia tego drugiego sternika, proby zwalniania, skrecania na falach itd. nie przynosily wiekszego rezultatu. Wrecz przeciwnie, uderzenia o fale byly bolesniejsze, a raz o malo prawie nie wypadlem z lodki, bo odruchowo wstalem z miejsca by zamortyzowac uderzenie na nogach.. pozniej juz tego nie robilem, a moze szkoda, bo trudno mi sie siedzialo do konca tego dnia.. Z reszta chyba wiekszosc pasazerow miala z tym problemy, bo duzo z nich poruszalo sie jakby takim kaczym chodem po wyjsciu z lodki.. ;) Z tego co sadzilem, za ta czesc trzeba bylo zaplacic kolejne 12-15 usd, ale jakos nikt sie specjalnie o to nie pytal, wiec po prostu odszedlem. Biuro migracyjne bylo zamkniete, akurat mieli sjeste, wiec musialem poczekac ponad 1h. Czas ten wykorzystalem na rozlokowanie sie w pobliskim hosteliku i wymiane dolarow na kolumbijskie pesos. Przypomniala mi sie scena z Killera gdy bylem w jedynym kantorze we wsi – co to jest, X? – 2 tys kolumbijskich pesos, tak jak chciales, Killer. – Nie, to jest gowno warte dwa razy po tysiac pesos, tak? – No… tak? :)
Po odpowiedzeniu na kilka standardowych pytan w migración, otrzymalem stempel wjazdowy i wize na 60 dni. Witamy w Kolumbii. Tak naprawde jednak do Kolumbii to jeszcze kawaleczek, bo Capurgena tez jest odcieta od swiata wioska w dzungli. Teoretycznie sa jakies drogi w okolicach, ale nie porusza sie nimi nikt oprocz wojska, guerillas i ew. miejscowych, jak juz musza gdzies niedaleko sie przejsc… Glownym srodkiem transportu sa lodzie. Codziennie o 0715 z Capurgeny odplywa lodz do Turbo. Wiedzac, ze innaczej sie stad nie wydostane, poszedlem zakupic bilet na nastepny dzien. Lista byla prawie zapelniona, zalapalem sie na jedno z ostatnich miejsc. Kolejne 25 dolarow.
Popoludnie spedzam na specerowaniu po wsi. Widac, ze jest to tylko taki przystanek na drodze. Kilka barow, fryzjer, dwie zadbane uliczki i reszta wyglada tak samo jak wszedzie indziej.
Dzieciaki biegaja po boisku za
pilka, a gdy ta im wypadnie na aut, to sie tluka. Z karabinami dookola placu maszeruja zolnierze. Papieros w ustach, leniwy krok, tu przysiada, tam sie zatrzymaja.. Od czasu do czasu uliczkami przemknie woz konny. Sennosc. Wracam do hostelu, leze w hamaku i slucham ksiazki, ktora zgralem sobie na Luce. Po chwili sennosc miasteczka dopadla i mnie, jest 2100, klade sie na lozku i zasypiam. W ciagu nocy budze sie jednak z dokladnoscia co do godziny, dwoch. Nie mam zadnego budzika, a ten w zegarku jest dosc cichy. Na tyle, ze nie budzi nie tylko mnie ale i mojego zaufania.. Nie mam zamiaru zostac tu jeszcze jednego dnia…
O 0700 pojawiam sie w porciku. Krazy tu juz sporo ludzi, w tym nawet kilku turystow. Znow trzeba zwazyc bagaze i zaplacic 4 usd za nadwage, te same sztuczki wszedzie.. Tym razem motorowka jest nieco wieksza i nie podskakuje tak na falach. Pozwalam sobie na chwile drzemki. 2h mijaja dosc szybko, przed 1000 wysiadam w Turbo. Brudny i smierdzacy port towarowy wita mnie widokiem drewnianych statkow przewazacych glownie banany. Stoja ´zaparkowane´jeden obok drugiego, czesc wyciagnieta niemal na brzeg. Wlasnie trwa rozladunek, w jedna i druga strone biegaja czarnoskorzy chlopcy, ktos pokrzykuje z gornych pokladow zupelnie niezrozumialym jezykiem dla mnie, a w srodku niektorych statkow, w ciemnych pomieszczeniach, widac wiszace hamaki i sylwetki wychudzonych marynarzy.. Gdy nasza lodz przybija do niewielkiego pomostu przy ´terminalu wodnym´, rzuca sie na nas tlum chlopakow wykrzukujacych ´Cartagena!´, ´Medellin!´, ´Bogota!´ i wskazujacych palcami kolejnych pasazerow. Czesc z nich dala sie ´zaprowadzic´ do podstawionych juz busikow czy samochodow. Ja skorzystalem z okazji i wymknalem sie niepostrzezenie na zewnatrz. Miasto poza portem, nie wyglada juz tak nieprzyjemnie, ale nadal nie mozna powiedziec o nim, ze jest przyjazne. No i nic mnie tu nie trzymalo..
Znajduje jakis budynek, ktory zostal mi wskazany jako terminal. Niezle sie zamaskowal. Z poczatku nie moge uwierzyc w to, co slysze. Do najblizszego duzego miasta, Monteria, jest ponad 4h drogi samochodem collectivo (autobusy jada 6h i nastepny jest za 2h). To, to jeszcze nic, ale zycza sobie za to kolejne 25 dolarow! Chyba sie uwzieli na ta kwote. Wyglada na to, ze nie mam wyjscia, bo w tym miejscu wolalbym nie zaczynac od stopa. W koncu dogaduje sie z kierowca i za 20 dolarow wskakuje na zadaszona pake pickupa, na ktorej rozlozona jest kanapa. W pewnym momencie na tej kanapie jechaly cztery osoby, takze o wygodzie nie mozna mowic, jednak przy trzech udalo mi sie zdrzemnac. Droga z Turbo do Monterii to glownie piach i zwir na drodze, po bokach olbrzymie farmy, pola i pastwiska, poogradzane plotami i zasiekami, a miejscami po prostu las tropikalny. Zaczynam ´czuc´ te odleglosci powoli..
W Monteria laduje na pieknym i nowym terminalu. Miasteczko przypomina troche Liberie, ktora odwiedzilem w Kostaryce, ale nie wiem, czy kojarzy mi sie dlatego, ze ma podobna nazwe, czy naprawde cos w tym jest.. :) Terminal w kazdym razie maja olbrzymi i nowoczesny, z licznymi sklepami, kafejka internetowa i mnostwem firm autobusowych. Jestem troche w kropce, bo nie wiem, co robic dalej. Jest juz po 1500, przewodnikow po Kolumbii, ani Ameryce Poludniowej nie mam, wiec musze cos wybrac majac ograniczona wiedze i czas. Przegladajac siec, moje kroki, czy tez lepsze w tej sytuacji – klikniecia, znosza mnie w gory.. Andy – w jednej chwili przed oczami staja obrazy, ktore gdzies krazyly w mojej glowie od dawna. Wybieram obszar – Sierra Nevada del Cocuy – jest kilka latwych do zdobycia pieciotysiecznikow, oraz pare szlakow trekingowych. Postanawiam zobaczyc co bede w stanie tam zrobic, bez sprzetu i z pewnymi ograniczeniami natury techniczno/finansowej. Na pewno bede potrzebowal zaklimatyzowac sie by wejsc gdzies wyzej, a poza tym jeszcze na pewno bedzie okazja pozniej, takze nie mam cisnien. W kazdym razie, na poczatek dobrze znac kierunek marszu :) Teraz tylko zostaje dotrzec gdzies w tamte okolice. Ide do informacji i kolejna wiesc zwala mnie z nog.. Bede jechac tam ze dwa dni… i wlasciwie to nie moga mi dac konkretnych informacji, ale jesli pojade do tego miasta, to stamtad bede juz mial blisko tutaj, a potem… Eh, no ale nie mam nic lepszego w tej chwili :)
Grunt, ze nocnym autobusem moge wyruszyc juz dzis. Z prawdziwym niesmakiem place duzo za duzo pieniedzy za bilet na autobus (co prawda standard jak w Meksyku) i 1800 wyruszam. Po 0800 budze sie w sporym miescie Bucaramanga, jest sobota i dalej dzis bede mi ciezko pojechac. Zeby dostac sie do el Cocuy, musze najpierw pojechac do Malagi, potem do el Capitanejo i el Espino. Stamtad juz jest blisko.. Malaga jest w lini prostej jakies 60 km od Bucaramangi, ale… jak sie okazuje, jedzie sie tam 6 czy 7 godzin! Najblizszy bus jest po poludniu, ale za ta sama cene jest o 1000 taxi collectivo, ktore jedzie tylko 5 do 6 godzin.. Swietnie. Wchodze w to. Kierowca, miejska taksowka i 4 pasazerow, w tym jedna starsza kobieta. Gorska droga, ktora nalezy do tych, co to opisywane sa zazwyczaj jako: a) malownicze, b) niebezpieczne, c) wyjatkowo waskie i niebezpieczne. Widoki dosc nieprawdopodobne, wrazenia, gdy zza zakretu wypada nagle ciezarowka – rowniez. Kierowca nie szarzowal zbytnio, takze mimo dwoch drobnych awarii po drodze (nie mogl zapalic silnika, ktory mu zgasl) dojechalismy szczesliwie do Malagi, gdzie znajduje sie obecnie. Jutro zamierzam pokonac ostatni dystans ok. 30 kilometrow do El Cocuy, co po kilku rozmowach z tutejszymi, rysuje sie na pol dnia jechania..
Pierwsze wrazenia? Jest ´zupelnie´ inaczej niz w Ameryce Centralnej. Bezdroza, wyplowiale od kurzu barwy przedmiotow i ludzi, ktorzy na moment, przy blysku slonca, lub umiejetnym spojrzeniu, zamieniaja sie w cos niesamowicie kolorowego – dziewczyne na rogu w czerwonej chustce i ciemnych jak smola oczach, stary samochod z nowiutkim lakierem, ferie ubran suszacych sie na sznurku nad przepascia…
Czas jakby sie zatrzymuje i zapetla, a przeciez jestem tu dopiero dwa dni…Wszystko narazie mi sie tylko ´wydaje´… Ciekaw jestem co bedzie dalej. Kolumbia wydala mi sie w pierwszej chwili niebezpieczna, ale im dalej od miast, tym bardziej mi sie podoba. Kolonialne kosciolki, proste uliczki, sennosc i manana, ktora bede sie musial nauczyc szanowac. W ktora predzej czy pozniej wsiakne.. Wieksze odleglosci, wieksze trudnosci z dostepem do pieniedzy (brak bankomatow) i internetu, byc moze ciekawsi ludzie i na pewno niesamowita przyroda… no, to tak w skrocie.. :)
7 komentarzy to Bienvenidos a Colombia!
Hola Amigo!
Do Kolumbii mam najwiekszy sentyment;)
i wreszcie JESTESMY;))
masz moze zamiar byc w Medellin?
Pozdrawiam! a`propos pozdrowien – jaka masz tam temperaturę?;)
Fajnie, ze fotek coraz wiecej!i to nie kosztem oszczednosci tekstowej!dzieki!
Kuba, nie szalej w gorach:-)
Szalej, szalej!;)
Dla jednego szalenstwem jest double espresso dla drugiego wingsuit flying…
;)
Pozdro
A jeszcze dla innych komentarze zza okienka monitora:P
Dokładnie! bo jak szef zobaczy w pracy!;)
Kamil, to podasz mu linka, niech tez facet ma rozrywke i „zobaczy” kawalek ciekawego swiata;-))
heh, mam nadzieje Kamil, ze nie przyplaciles tego swojego szalenstwa stanowiskiem! ;)) Ja sie mam dobrze poki co, wkrotce cos napisze o gorach. Co do Medellin – trudno powiedziec, troche kusi, wszak ten slynny kartel narkotykowy byl wlasnie z tego miasta, z drugiej strony jest jeszcze Cali, najniebezpieczniejsze podobno miasto w Kolumbii. Bede napewno w Bogocie, a Cali jakby jest po drodze bardziej niz Medellin, ale moze sie kawalek wroce, jak bedzie warto :) A co Ty o tym miescie wiesz? Czemu pytasz?
Aaha, w ogole jak ktos ma jakies sugestie, co do miejsc, ktore warto odwiedzic, co zobaczyc, zjesc, sprobowac – piszcie smialo! Najlepiej na maila, albo tu w komentarzach – ja sam czasem nie jestem w stanie wszystkiego wyszukac, a jak sie pytam tutaj ludzi jezdzac stopem, co jest interesujacego w okolicy to wymieniaja ze dwie rzeczy i dalej jest juz ciezko. Narazie wyglada na to, ze atrakcja numer jeden sa zrodla termalne :)