Salar de Uyuni z buta
Posted on 26 lipca 2010
Autobus znikl szybko. W oslepiajacym sloncu rozplynal sie po prostu gdzies na horyzoncie. Rozejrzalem sie do okola. Stalem sam na srodku najwiekszej pustyni solnej swiata. Salar de Uyuni, miejsce, o ktorym ´marzylem´ od dluzszego czasu, owiane jakas mistyczna wrecz aura, odludne, niedostepne. Wiele skojarzen klebilo sie we mnie na mysl o nim. I w koncu jestem tu. Z trudem przekonalem kierowce, zeby wysadzil mnie po srodku niczego. Inni pasazerowie z niedowierzaniem przysluchiwali sie naszej rozmowie. Jemu nie wolno, jak mi sie cos stanie, to bedzie mial problemy, ze zimno, temperatury spadaja do -20 stopni w nocy, czy mi jest zycie niemile i czemu jestem taki szalony? – Panie, ja tam nie ide umierac! Poddal sie, wyrzucil mnie gdzies po srodku bialej, plaskiej powierzchni pokrytej charakterystycznymi wielokatami utworzonymi z soli…
Gdy przybylem do Uyuni, przez miasto przetaczala sie akurat juz od kilku dni burza pylowa. Wiatr pozrywal druty, nie bylo elektrycznosci i miasto sprawialo wrazenie opuszczonego. Piasek, jaki unosil sie na szerokich ulicach Uyuni wdzieral sie do ust, pod ubranie, szczypal w oczy. Wiekszosc sklepow i knajp byla pozamykana, wszedzie klodki, pozrywane szyldy. Mialem wrazenie, jakbym przybyl do jakiegos miasteczka-widmo rodem z westernowych filmow o rewolwerowcach. Z reszta ten opis, polozonego gdzies zupelnie na rubiezach Boliwii miasteczka, niewiele mija sie z prawda.
Uyuni zostalo zalozone pod koniec XIX wieku jako wezel kolejowy. Gdyby nie ulokowanie w okolicach jednej z najwiekszych naturalnych atrakcji kraju, prawdopodobnie szybko zostaloby zapomniane i opuszczone..
Zaczelo sie od tego, ze nie chcialem jechac na tradycyjna wycieczke z agencja jeepem po salarze i okolicach. Chcialem doswiadczyc jakos tego miejsca inaczej. Pierwszym pomyslem bylo przejscie z Llici, jedynej wsi, do ktorej jezdzi regularny bus, lezacej po przeciwnej stronie salaru co Uyuni, spowrotem po pustyni. Isc mialem z wozkiem z supermarketu, w ktorym moglbym wiezc plecak, a takze zapas jedzenia i wody. Jeszcze w La Paz ustalilem, ze w Uyuni nie ma supermarketu, wiec pomysl musial ulec zmianom. Zamiast wozka z supermarketu pomyslalem wiec o wozku typu ´dwukolka´, ktory jest niezwykle popularny w Boliwii wsrod wszystkich sprzedawcow na targowiskach i nie tylko. Chodzilem dwa dni, pytalem, probowalem sie dowiedziec skad moge taki wypozyczyc, ew. gdzie kupic, za ile itd… Niestety, wszyscy uzywaja ich do pracy, nikt nie chce sprzedac, a tymbardziej wypozyczyc. Udalo mi sie z jednym gosciem w koncu jakos dogadac, chcial sprzedac mi wozek, tylko bez kol, za ktore musialbym doplacic prawie drugie tyle… Idea z wozkiem upadla zupelnie, gdy okazalo sie, ze w calym Uyuni, w zadnej z ok. 30 istniejacych tu agencji turystycznych, nie maja do wypozyczenia kuchenki gazowej, na ktorej moglbym przyrzadzac sobie jedzenie. Wobec takiego obrotu sytuacji musialem wprowadzic w zycie `plan C`. Zalozenia byly proste – wsiasc w jedynego busa jadacego do Llici, wysiasc po przejechaniu polowy pustyni i wrocic na piechote do Uyuni, majac ze soba jedynie wode, kilka batonikow do jedzenia, namiot i spiwor. Niby bez jedzenia, ale wody musialem wziac na conajmniej 2 dni… Spakowalem jej 6 litrow, co niezle dociazylo moj plecak, ktory wazyl gdy wyruszalem na salar wiecej niz zwykle. I tak tez zrobilem.
Wysiadlem posrodku niczego i zaczalem isc. Na horyzoncie widac bylo Wyspe Incahuasi, okreslana czesto jako ´Serce Salaru´ lub po po prostu Wyspa Kaktusow. Turysci zajezdzaja jeepami, zeby zobaczyc ten cud natury, ale schronisko, ktore funkcjonowalo tam kiedys, dzis podobno juz nie dziala, a niezaleznym odwiedzajacym zakazano rozbijac namioty.. Jakos tak bez przekonania ruszylem w jej kierunku, bo i tak lezala ona mniej wiecej na moim kursie. Wydawalo mi sie, ze dwie godziny i do niej dojde. Po prawie trzech godzinach marszu mialem wrazenie, ze zblizylem sie do niej zaledwie o pare krokow. Po raz pierwszy doswiadczylem jak na pustyni (generalnie na kazdej jasnej powierzchni) wzrok oszukuje nas i `optycznie przybliza` obiekty. W pewnym momencie uslyszalem ryk silnika i w oddali zobaczylem… cysterne, jadaca przez ten bialo-zolty w promieniach powoli zachodzacego juz slonca, plaski jak stol, krajobraz. Ku mojemu zdziwieniu, zmienila ona kurs i podjechala do mnie. Trwalo to jakis czas, ale gdy byla juz przy mnie, odruchowo machnalem reka. Kierowca wychylil sie z szoferki i gestem zapytal, czy nie podrzucic mnie do wyspy. Autostop na pustyni! Jasne, ze tak! 15min pozniej wysiadalem juz przy Isla Incahuasi. Ostatnie jeepy wlasnie przygotowywaly sie do odjazdu..
Kupilem `bilet wstepu` i wszedlem sciezka pomiedzy wiekowymi kaktusami (najstarsze mialy ok 1000 lat!) na wzniesienie, skad rozposcieral sie niesamowity widok. Schodzac poznalem Don Alfreda, pierwszego mieszkanca tej wyspy, ktory urzeduje juz tu od 23 lat. Powiedzial mi, ze na wyspie zyje na stale jakies 9 osob. Don Alfredo poradzil tez mi, ze za jakies drobne pieniadze moge przespac sie na materacu w starym refugio lub w ukrytej po drugiej stronie grocie, a jakby mnie to interesowalo, to prowadzi on ksiegi, do ktorych wpisuja sie wszyscy podroznicy odwiedzajacy wyspe w sposob inny, niz zorganizowane toury z agencjami. Gdy usiadlem przy stoliku i zamowilem najtansza kanapke (ceny jak na Boliwie byly kosmiczne) Don Alfredo przyniosl owe dwie ksiegi. Przez godzine prawie wertowalem ich kartki czytajac historie rowerzystow, motocyklistow, a nawet glajderow, ktorzy przemierzajac salar zatrzymali sie na wyspie na troche. Na stronicach przyklejone byly zdjecia ludzi, pocztowki, mapki, czesto mozna bylo sie natknac na jakies rysunki… Najpopularniejszym motywem byli rowerzysci, ktorzy przemierzali Ameryke od Ushuaia po Alaske, albo odwrotnie, czesto na tandemach.. Piechurow bylo bardzo niewielu, a polskich wpisow znalazlem moze ze dwa.. Zostawilem po sobie pamiatke i gdy zrobilo sie zupelnie ciemno poszedlem spac na podlodze w starym pomieszczeniu refugio. Gdy wyjalem spiwor z plecaka przeszyl mnie dreszcz… Spiwor wypozyczalem w ostatniej chwili przed odjazdem busa (od dwoch dni kobeta zapominala go przyniesc mi do biura) i… nie sprawdzilem go. Mial to byc cieply spiwor, wg zapewnien spokojnie mialo sie w nim spac przy temperaturze -10 czy nawet -15` C. To, co wyciagnalem z pokrowca przypominalo zakup z koreanskiego outletu, cienki, w ksztalcie tzw. koperty, idealny na letnie wczasy pod grusza na sielskiej, polskiej wsi w okolicach Zwardonia. Na domiar zlego, byl za maly i gdy tylko sprobowalem sie do niego wcisnac, puscil suwak… Jak pech to pech, czy tez moze raczej klasycznie – `pieprzony niefart`…
Noc przespalem nawet niezle, mialem ze soba zapas cieplych ciuchow, ale przeciez bylem w pomieszczeniu. Zastanawialem sie jak bedzie nastepnego dnia, gdy bede spac w namiocie. Apropo spania w namiocie byl jeszcze jeden problem. Salar jest niezwykle twardy, to praktycznie beton. Odrobilem oczywiscie prace domowa i kupilem na bazarze zestaw gwozdzi, zeby uzywac ich zamiast sledzi, ale jak to juz sprawdzilem od razu po wysiadce z busa
– salar byl za twardy i na nie! W plecaku mialem sredniej wielkosci kamien i probujac nim wbic gwozdzie w podloze jedynie wygialem dwa z nich… Nie, to nie jest zaden zart, naprawde nosilem kamien w plecaku :)
W tej sytuacji rozwazalem calkiem na powaznie marsz przez cala noc kolejna.. Taka wycieczka kondycyjna w warunkach pustynnych, czemu nie? :) Dokupilem butelke wody i o 0800 rano opuscilem wyspe, udajac sie w kierunku poludniowo-wschodnim. Coz, nie bede zanudzac Was tutaj relacja ´minuta po minucie´ :) Powiem tylko tyle, ze szlo sie roznie. Czasem ciezko, czasem szybko, czasem cos pochlanialo moje mysl zupelnie i np. `budzilem` sie po prawie trzech godzinach nieprzerwanego marszu. Innym razem siadalem na odpoczynek wczesniej, niz wynikalo to by z jakis tam moich zalozen lub odpoczywalem przez dluzszy czas po prostu gapiac sie w ten kosmiczny krajobraz, jaki mnie otaczal. Wprowadzalem sie w stan odmiennej swiadomosci, nie wiem czy mozna nazwac to technikami medytacyjnymi, ale efekt byl podobny. Liczenie oddechow, marsz z zamknietymi oczami, hiperwentylacja… Myslalem o wielu sprawach, prowadzilem ze soba dialog, innym razem staralem sie wyciszyc kompletnie… Bylem juz daleko od jakichkolwiek glownych szlakow wiodacych przez salar. Wielokaty na powierzchni pustyni byly idealne, nietkniete przez opony jeepow, a fioletowo-pomaranczowy blask zachodzacego slonca zmienil barwe salaru nie do poznania.. Czasem dalo sie zauwazyc gdzies w oddali jakis stary slad, ale ogolnie moge powiedziec, ze bylem `zgubiony`. Wiedzialem mniej wiecej gdzie jestem, jednak z mapa, jaka mialem, nie bylem w stanie dokladnie okreslic swojego polozenia. Brak zaznaczonych szczytow, nie dbalosc wykonania, ogolna tandeta – to znaki rozpoznawcze boliwijskich map. Chcialbym poznac tutejszych kartografow.. :)
Gdy slonce zaszlo, w ciagu kilku minut zrobilo sie bardzo chlodno. W dodatku zerwal sie nieprzyjemny wiatr. Postanowilem ´sprawdzic sol´ raz jeszcze i ku mojemu zdziwieniu pierwszy gwozdz wszedl niemal do polowy swojej dlugosci! Zorientowalem sie, ze musialem trafic na grubsza warstwe soli w tej czesci pustyni. Szybko rozbilem namiot i schowalem sie do srodka. Starym, dobrze znanym wszystkim posiadaczom kiepskich spiworow trickiem, zwiekszylem troche termike spiwora – co moglem to nalozylem na siebie, a pozostale, zapasowe ubrania wrzucilem luzem do spiwora. Zamek blyskawiczny jakos udalo mi sie naprawic scyzorykiem, na kolacje zjadlem pol tabliczki czekolady i tak przystapilem do wegetacji. Ostatnie trzy godziny, tuz przed switem, jak zwykle byly najgorsze. Przelezalem na wpol spiac, na wpol probujac rozgrzac sie w spiworze, po czym, z przyjemnoscia wrecz, wyskoczylem na zewnatrz, zeby ogrzac sie w promieniach wschodzacego slonca.. W ramach sniadania przyjalem puszke karmelu, zwanego tutaj dulce de leche i ruszylem dalej.
Wg moich obliczen, lacznie do tej pory przeszedlem ok 55 kilometrow. Oznaczalo to, ze ostatniego dnia do przejscia mam nie wiecej niz 40 km. Czulem juz w nogach forsowne tempo, ktore sobie sam narzucilem, wiec tego trzeciego dnia postoje byly juz dluzsze, gdyz wiecej czasu potrzebowalem na regeneracje. Krecilem tez filmy. Glod mi nie przeszkadzal, ale mam wrazenie, ze `glebiej` docieralem w tych probach zmiany stanow swiadomosci.. Gdy zblizal sie zachod slonca zorientowalem sie, ze od trzech godzin nie uzylem kompasu, po prostu idac przed siebie, uwazajac by ´nie nadepnac na linie´ na podlozu, w mniej wiecej slusznym kierunku, jak sadzilem. Po konsultacjach z mapa wyszlo, ze kierunek byl tylko z grubsza sluszny i czekaja mnie jeszcze conajmniej 4h marszu, podczas gdy poczatkowo planowalem, ze o tej porze bede juz na mecie. Meta tego dnia mial byc zaznaczony niesmialo na mojej mapie hotel solny, gdzie mialem plan jakos sie przespac i przede wszystkim uzupelnic wode, ktorej zapasy pod wieczor niebezpiecznie skurczyly sie do dna ostatniej butelki, a ja czulem, ze sie odwadniam.. Temperatura moze nie byla najwyzsza w czasie dnia, szedlem caly czas w polarze, ale wlasnie w takich okolicznosciach najlatwiej sie odwodnic… W nocy bylo naprawde zimno, ale widok salaru oswietlanego jasnym blaskiem ksiezyca jest nie do zapomnienia…
Zaczalem isc w kierunku skraju pustyni, chcialem natrafic na jakis slad samochodowy, najlepiej glowny szlak przecinajacy salar. Poprzedniego dnia pojazdow widzialem calkiem sporo, ze trzy nawet zatrzymaly sie i ich kierowcy pytali mnie, czy wszystko w porzadku i czy niczego nie ptorzebuje.. Tego dnia, jak na zlosc, gdy konczyla mi sie woda, nikt nie jezdzil. Gdy zapadla noc zobaczylem swiatelka Uyuni i Colchani, ktore umozliwily mi dokladniejsza orientacje w terenie. Swiatelek bylo znacznie wiecej, wygladalo na to, ze gdy tylko zapadla noc, na salarze zrobil sie ruch jak na Marszalkowskiej. Wygladalo to mniej wiecej tak, jakby obserwowac morze, zblizajac sie do redy. Tylko, ze te swiatelka poruszaly sie duzo szybciej niz statkow. Zaczalem miec jakies zwidy. Lampy samochodow zlewaly sie ze soba, jedne poruszaly sie szybko, drugie wolno, najpierw widzialem je blisko, potem daleko by w koncu sie okazalo, ze to jednak jakies budynki… Przypomialem sobie reakcje na zmeczenie niektorych znajomych na moim kursie przewodnickim, kiedy to zima, w Beskidzie Niskim, wracajac po ciezkiej, dwudniowej mlocce gdzies po krzakach, niektorzy zaczeli slabnac, siadac bezradnie na sniegu i mowic cos o dziwnych ogniskach w lesie… Do takiego stanu jeszcze sie nie doprowadzilem ale swiatla przestalem na wszelki wypadek obserwowac juz, bo nic z tego dobrego nie wyszloby. Teoretycznie moglem rozbic namiot i przespac sie, ale wg mapy powinienem byc juz w okolicach celu, a wizja cieplej herbaty dodawala mi sil.. Zaskakujace, jakie mozna miec problemy na pustyni przy znalezieniu konkretnego budynku :)
Niestety, po raz kolejny, tym razem bolesniej, przekonalem sie o niedokladnosci boliwijskich map. Przesuniecie hotelu w terenie wzgledem mapy wynosilo niemal 20 kilometrow… Przed 2300 stanalem w hallu luksusowego hotelu z soli. Takiego przepychu sie nie spodziewalem – na podlodze granulowana sol, rzezby, sciany, plaskorzezby, kontuar na recepcji – wszystko z soli, a z jadalni dobiegaja wesole smiechy amerykanskich bogaczy… Nie bylo to na pewno miejsce w typie schroniska. Recepcjonistka zwalila mnie z nog mowiac, ze ceny za nocleg zaczynaja sie od 65 USD. Sytuacja wygladala raczej na beznadziejna, ale na swoja ogorzala od slonca i wiatru twarz wrzucilem usmiech numer szesc, blysnalem zebami, mrugnalem okiem i rozpoczalem bajerke.. :) Widzi Pani, bo ja tu ide na piechote z Inkahuasi, trzeci dzien, zmeczony jestem calkiem i wiem, ze nie pasuje za bardzo do towarzystwa, ale zalezy mi tylko na jakims kacie, mam karimate, spiwor, moze moglbym sie przespac w jakims rogu? Recepcjonistka popatrzyla na mnie i zapytala ile jestem w stanie dac.. Odpowiedz 30 boliwianow (15zl) spuscila troche z niej powietrze, ale pilka nadal byla w grze. Powiedziala, ze pojdzie sie zapytac kolezanke. Po chwili wrocila z nowina, ze moge dostac wlasny pokoj i ze sniadaniem za… 50 boliwianow (25 zl)… W kieszeni mialem 100 boliwianow, ostatnie pieniadze. Niech sie dzieje co chce, tu jest 50 bs za pokoj, poprosze jeszcze wode i … browar
a :)
Tak goracego prysznica to nie bralem od nie pamietam kiedy! Zmarzniety, po trzech dniach na salarze, stalem z pol godziny w kabinie.. :) W pokoju lozka z soli, nocne lampki, ciepla posciel.. no po prostu miod. Tylko taki slony.. :) Piwo wypilem ze smakiem, zjadlem ostatniego batonika, jaki mi zostal i poszedlem spac. To bylo godne zakonczenie calej tej smiesznej operacji!
Nastepnego dnia zjadlem sniadanie w hotelu i na piechote doszedlem do Colchani, ktora to wioska jest taka ´brama wjazdowa´ na Salar de Uyuni. Stamtad udalo mi sie jakos zlapac stopa do Uyuni. Mialem szczescie, ze akurat jeden z turystycznych jeepow nie byl pelny, tak jak to zwykle ma miejsce…
I tak konczy sie ta smutna historia… :) W sumie wyszlo mi, ze przeszedlem mniej wiecej 100 kilometrow. Na pewno bedzie co wspominac, ale nastepnym razem przyjade tutaj w lutym czy w marcu i wezme tour jeepem. Po pierwsze dlatego, ze wtedy wiecej mozna zwiedzic, po drugie, chcialbym zobaczyc salar przykryty ta cienka warstwa wody, gdy niebo zlewa sie z woda, a po trzecie… hmmm, a moze jak tu wroce nastepnym razem, to w Uyuni bedzie juz supermarket? :)) Po co to bylo wszystko? Sam teraz nie wiem. Ale to chyba rodzinne… Oto fragment rozmowy z moim Ojcem, tuz przed wyruszeniem na pustynie: – A w ogole to o co chodzi z tym salarem? – No…to najwieksza na swiecie pustynia solna. Nie wierze, ze nie slyszales o Salarze de Uyuni… – Slyszec to slyszalem, ale nie bylem i sie nie wybieram. Przemierzalem za to Hamade el Homra i tez nie bardzo wiedzialem po co. Do dzis nie wiem…
:)
To byly moje ostatnie dni w Boliwii, jutro albo pojutrze mam zamiar przekroczyc granice z Chile i jechac dalej na poludnie. Najblizszy przystanek to pewnie Concepcion, ale po drodze nie wykluczam, ze pare ciekawych rzeczy moze miec miejsce… :) Sie zobaczy, nie ma co planowac czasem :)
Z salaru mam pokazny material filmowy. Bedzie to film na pewno dosc specyficzny, jak przegladalem to, co nagralem, to przy roznych ujeciach albo wybuchalem sam smiechem, albo zakrywalem z zazenowaniem rekami twarz… Widac bedzie chyba, ze troche fantazja mnie ponosila.. :) Film pewnie ukaze sie nie wczesniej niz za 3 tygodnie, narazie nosi roboczy tytul ¨Pol Salaru w polbutach, pol zartem i pol serio¨, a tymczasem zapraszam do obejrzenia zdjec! Hasta luego!
6 komentarzy to Salar de Uyuni z buta
Ciebie też chwyciła burza piaskowa i też przyniosła trochę magii. Ciekawe, co tam skręciłeś. Czekam na dalsze wieści i opowieści.
!!!
a tatko też dobry wariat.
niesamowite!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
he he! piekne…. he he…. to boj sie chlopie Patagonii… tam to cie przestrzenie moga wciagnac. nas wciagnelo kompletnie. ale nie mamy porownania bo na salarach bylismy turystami :)
Cudne miejsce. Chcę tam jeszcze raz!!!!
Piękna historia. Piękne zdjęcia :)