Kolumbia da sie lubic!

Posted on 25 lutego 2010

Z Paipy do Tunji zabral mnie Alejandro. Mily gosc w srednim wieku, z pierwszymi oznakami otylosci. Niepozorny. Jego maly, zolty samochodzik (na poczatku myslalem, ze to taxi) mknal szybko po autostradzie, a za oknem pejzaze pozostawaly praktycznie niezmienne – lagodne wzgorza, porosniete nieco wyplowiala, zolto-zielona trawa. Gdy wsiadalem do samochodu Alexa, jak sie kazal nazywac, na fotelu pasazera zauwazylem czarna saszetke, ktora kierowca tylko jakby przesunal do siebie. Pomyslalem, ze ma tam pieniadze i dokumenty i mi zaufal od razu.. Moze w moich oczach widac, ze nie jestem jakims rzezimieszkem? – pomyslalem.. :) W Tunji, nazywanej Miastem Uniwersytetow, odebralismy jego zone z corka z pod szkoly. Gdy Alex wiozl mnie na wylotowke w strone Villa de Leyva, gdzie chcialem jechac dalej, powiedzial, ze jest policjantem, a w tej saszetce obok mnie jest… pistolet. Na wszelki wypadek.

Oczywiscie z tego faktu nic nie wyniklo pozniej :) Kolejne 40 minut spedzilem czekajac na nastepnego stopa. Droga do Villa de Leyva juz nie byla tak dobra jak autostrada Paipa-Tunja-Bogota i samochodow bylo znacznie mniej, jednak do zmierzchu mialem jeszcze ze trzy godziny i wierzylem, ze za chwile ktos sie zatrzyma. W pewnym momencie przejechal obok mnie samochod i kierowca wystawil przez okno reke pokazujac gest zlaczonych palcow, znany w niektorych kregach jako ´fuck you w pieciu jezykach´ (defacto oznacza to, ze nie ma wolnych miejsc juz w aucie :)). Gdy jednak chwile pozniej odwrocilem sie, zobaczylem, ze stanal 100 metrow za mna i mruga awaryjnymi, a z okna pasazera ktos do mnie macha. No dobra, widac jakis niezdecydowany. Zlapalem plecak i podbieglem do wozu. Z samochodu wysiadl w rozowej koszuli od garnituru, lysy facet okolo 50-tki i na wstepie zapytal czy mowie po angielsku, bo u niego w samochodzie bedzie sie rozmawialo tylko po angielsku.. Troche zaszokowany odpowiedzialem twierdzaco i podalem plecak do upchania w bagazniku. Nastepnie nastapilo male przemeblowanie w samochodzie, z fotela pilota wysiadla zgrabna dziewczyna mniej wiecej w moim wieku i zajela miejsce z tylu, obok rownie mlodego chlopaka. Do przodu zas przesiadla sie starsza kobieta. Wsiadlem do tylu i ruszylismy. Zaraz sie okazalo, ze w samochodzie nikt nie mowi po angielsku za wyjatkiem owej mlodej, 23 letniej dziewczyny, Irviny, ktora uczy sie tego jezyka w Nowym Jorku. Jej ojciec rozumial troche angielski, ale z wyrazaniem sie bylo slabo. Gdy zaczynal cos mowic, od razu jedna reke zdejmowal z kierownicy i zaczynala sie gestykulacja, ktora bardzo smieszyla Irvine i jej brata obok. Ze wzgledow bezpieczenstwa przeszlismy wiec na hiszpanski. Najstarsza osoba w aucie byla babcia rodzenstwa. Cala rodzina jechala do Bogoty, gdzie zyja na codzien, tyle ze na okolo, przez Leyve, bo Irvina ma chwilowo wakacje i tak naprawde nie zna swojego ´rodzinnego´ regionu.

W samochodzie bylo bardzo smiesznie, gdy dojechalismy do Leyvy, `dziewczyny` zniknely na moment w licznych sklepikach z pamiatkami, ja natomiast, z meska czescia zalogi, siadlem przed sklepem, gdzie zostalem uraczony lokalnym przysmakiem zwanym pestelles. Sa to roznego rodzaju placki z maki kukurydzianej, w ktore zawija sie farsz – sa z miesem, jajkiem, ziemniakami lub serem. Od tego momentu staly sie moja podstawowa przekaska – sa dosc tanie i naprawde pyszne! Zjedzenie takich czterech pierozkow i wypicie kubka znakomitego crema de avena (czyli doslownie kremu z owsa) fantastycznie spelnia role sycacego sniadania, ktorego koszt rzadko przekracza 2 czy 3 dolary. Najbardziej zaprzyjaznilem sie z ojcem rodziny, ktory mialem wrazenie zdominowany jest troche przez zenska czesc rodziny. Dobrze zarabiajacy facet, ktory marzy o podrozach, ale nikt z rodziny nie podziela jego pasji. Sluchal zafascynowany moich opowiesci. Na koniec dal mi numer na komorke, kazal Irvinie koniecznie wymienic sie mailami ze mna i powiedzial, ze gdybym czegos potrzebowal w Bogocie czy gdziekolwiek w Kolumbii, mam dzwonic. Gdy pozegnalismy sie na rynku, z jednej knajpki zawolala mnie grupka czterech bialych mezczyzn, z ktorych wiekszosc byla juz po 60-tce. Zaczeli do mnie mowic po niemiecku, ale szybko wyjasnilem skad jestem. Okazalo sie, ze wszyscy oni, dwoch Austriakow i dwoch Niemcow zyja tutaj na stale. Znajomosc ta przerodzila sie w polgodzinna rozmowe przy piwie, a nastepnie jeden z nich zaprowadzil mnie do taniego hostelu swojego znajomego, w ktorym jednak nikogo nie bylo. Proby skontaktowania sie przez komorke z wlascicilem rowniez nie powiodly sie, wiec podziekowalem bardzo za pomoc i poszedlem szukac czegos na wlasna reke.

Villa de Leyva polozona jest miedzy wzgorzami, na wysokosci ponad 2000 tys. metrow npm. Znana jest przede wszystkim ze swojej historii i kolonialnej architektury. Zostala zalozona w 1572 roku jako osada wypoczynkowa dla emerytowanych zolnierzy i centrum uprawy oliwek. W 1811 roku, nowo utworzona prowincja Cundinomerica, w ktorej lezy Leyva, deklaruje niepodleglosc, a rok pozniej, wlasnie w tym miasteczku, odbywa sie pierwszy Kongres Zjednoczonych Prowincji Nowej Granady, jak kiedys nazywana byla Kolumbia. W Villa de Leyva zylo takze wielu slawnych i waznych dla historii Kolumbii ludzi, co mozna wywnioskowac i bez jej przesadnej znajomosci, po nazwach skwerow, domow, a takze po znacznej liczbie pomnikow i tablic pamiatkowych. Najwieksze wrazenie robi jednak plaza principial czyli plac glowny, ktory liczy 14tys. metrow kwadratowych, co czyni go jednym z najwiekszych w calej Ameryce Poludniowej! Niewielka odleglosc od stolicy kraju (ok 170 km) czyni Leyve doskonala miejscowoscia wypoczynkowa, zwlaszcza, ze oprocz zwiedzania historycznych perelek miasta, w okolicy jest co robic. Oprocz licznych atrakcji typu adventure (ktore notabene mozna znalezc chyba w calej Kolumbii), pobliskie wsie i miasteczka oferuja m.in. mozliwosc odwiedzenia parku archeologicznego z figurami dinozaurow i wykopaliskami, kupna tradycyjnych naczyn i artesanias prosto od mistrzow fachu, przejscia kilku mniej lub bardziej ciekawych tras trekingowych, odwiedzenia paru klasztorow (conventos) oraz wziecia udzialu w wielu festynach, nieraz dosc oryginalnych, organizowanych przez wladze samorzadowe przez caly rok. Dla przykladu, tydzien po moim pobycie w Leyvie zaczynal sie tam Festiwal Astronomiczny… Szkoda, ze nie wzialem teleskopu ze soba..

W Leyvie zabawilem tylko jeden dzien. Przestalem sie juz chyba zachwycac sama architektura miasteczek, a wazniejszy dla mnie jest klimat jaki panuje w danym miejscu. Generalnie Leyva jest ladna, spokojna, bezpieczna, bez natloku turystow (byl srodek tygodnia), ale nie przykula mojej wiekszej uwagi. Moim nastepnym celem byla Chiquinquira, polozona niespelna 40 kilometrow od Leyvy. To byl spokojny dzien, aczkolwiek troche meczacy. Wygladalo to mniej wiecej tak, ze ktos mnie podrzucal kilkanascie kilometrow i kolejne 2-3 kilometry szedlem piechota. Czasem dlatego, ze tak chcialem, a czasem po prosu nic nie jechalo.. Mysle, ze moglem przejsc z 10 kilometrow tego dnia.. Po drodze odwiedzilem takie miejcowosci jak Sachica, senne i nieco ´letniskowe´ Sutamarchan, uznawane za jedno z miejsc, o najlepszym klimacie w calej okolicy czy malutka Tinjaca. Chcialem tez odwiedzic Raquire, slawna ze swoich ceramicznych wyrobow, ale w koncu pozna pora i nadchodzace burzowe chmury sprawily, ze wsiadlem do pierwszego samochodu, ktory zatrzymal sie po dobrej godzinie czekania. Jechal wlasnie do Chiquinquiry. Jak dla mnie ok. Gdy tylko dotarlem na miejsce lunal deszcz. Znalazlem szybko jakies tanie schronienie na noc i wyszedlem na przechadzke. Padalo juz troche mniej, ale na ulicach ludzie chowali sie pod kazdym mozliwym daszkiem. Deszcz to takze swietna okazja dla sprzedawcow parasoli, ktorych nagle robi sie duzo na uliczkach. Coz, niestety trzeba to napisac. Gdy w Polsce czesc z Was juz cieszy sie z roztopow i tego, ze nadchodzi wiosna, mnie beda coraz czesciej moczyc deszcze, a daleko na poludniu czekac na mnie bedzie poludnio
woamerykanska zima.. :)

Chiquinquire chcialem odwiedzic nie tylko z tego wzgledu, ze lezy troche po drodze (ale tylko troche :p), ale tez ze wzgledu na to, ze jest swietym miastem Kolumbii. Jako ze podczas tej mojej ´wycieczki´, ktora w pewnym sensie nazywam ´pielgrzymka´ staram sie odwiedzac rowniez miejsca kultu chrzescijanskiego (i nie tylko), ktore mam ´w zasiegu´, nie moglem ominac tego. Przypomne, ze bylem juz m.in. w Fatimie, w Portugalii oraz w Guadelupe, w Meksyku. Nie naleze do ludzi przesadnie religijnych, a moj stosunek do Kosciola raczej nie nalezy do tych z okreslanych przedrostkiem ´pro´… W kazdym razie jednak lubie odwiedzac koscioly, cerkwie i synagogi, czesto zatrzymuje sie przy kapliczkach, przydroznych krzyzach.. W takich miejscach czuje sie jakas Energie, trzeba sie tylko mocno skoncentrowac, bo czasem komercja sprawia, ze wychwycenie tego jest bardzo trudne. Sila rzeczy najczesciej odwiedzam koscioly. Nie tylko dlatego, ze nikt na mnie sie dziwnie nie patrzy, jak na turyste innej wiary, ale dlatego, ze po prostu tutaj kosciolow jest najwiecej. W Bazylice Naszej Pani Rozancowej z Chiquinquira znajduje sie obraz Virgen (dziewicy) de Chiquinquira, patronki calej Kolumbii. Mamy tu do czynienia wiec z kolejnym sanktuarium maryjnym. W 1986 roku odwiedzil to miejsce takze nasz Papiez, Jan Pawel II. Rano zdecydowalem sie na odwiedziny owej Bazyliki. Bylem nieco zdumiony tym, ze znakomita wiekszosc ludzi po drodze do kosciola miala na czole narysowane czarne krzyze. Zastanawialem sie przez chwile czy to taki tutejszy zwyczaj, ze ludzie codziennie rano znacza sie przed wyjsciem do pracy krzyzami i jak zareaguja na kogos, kto tego krzyza nie ma? Moze czegos nie doczytalem gdzies… Pozniej zobaczylem, ze w swiatyni panuje spory ruch, a krzyze na czolach maluja kaplani, do ktorych ustawiaja sie dlugie kolejki.. Przypomnialem sobie, ze jest sroda i to prawdopodobnie popielcowa! Zagadka zostala rozwiazana i moglem spokojnie opuscic miasto. Najpierw jednak sniadanie zlozone z arepas na ryneczku. Arepas sa to kukurydziane krazki, smazone i nadziewane serem lub miesem. Rowniez bardzo dobre i tanie. Obok mnie dzieciaki, dopiero co po wyjsciu ze szkoly, strzelaly do siebie z plastikowych pistoletow..

Czekal mnie dosc dlugi marsz na wylotowke. Przeszedlem moze z 3 kilometry przez przedmiescia, podazajac za zamazanymi znakami na drodze. W kafejce internetowej wydrukowalem sobie mapke z google i zamierzalem bocznymi drogami, nieco na okolo, przedostac sie do Medellin, ponoc pieknego miasta o zlej renomie, slynacego z rozbitego kilkanascie lat temu, poteznego kartelu narkotykowego, ktorego przywodca byl potezny Pablo Escobar.. Plany jednak czasem ulegaja zmianie. Prawe 3h stania na ´nieco bocznej´ i raczej malo uczeszczanej drodze tuz przy zjezdzie z autostrady, utwierdzily mnie w przekonaniu, ze czasem warto ´dac sie poniesc´.. Samochodow bylo moze ze trzydziesci, z czego wiekszosc to jeepy, sluzace jako taxi collectivo, rozwazace ludzi do pobliskich wsi.. Medellin az tak bardzo mnie nie ciagnal.. Napisalem 3h stania, ale byly to raczej 3h siedzenia na krawezniku i wstawania na odglos zblizajacego sie samochodu. Tak czy inaczej wrocilem kilometr do miasta i stanalem za rondem, na drodze w kierunku Bogoty. Z poczatku zastanawialem sie co jest z tym miastem. Do Bogoty byly jakies 2,5h jazdy, samochodow sporo ze stoleczna rejestracja, a nikt, poza kilkoma autobusami z napisem Bogota na szybie, nawet nie zwolnil przy mnie. W takich chwilach lubie sobie rzucac do celu kamyczkami. Po drugiej stronie ulicy wyznaczylem sobie taki dosc cienki slup i w odstepach miedzy samochodami celowalem do niego. Po jakis 45 minutach, gdy zaczynaly mi sie konczyc kamyczki przy drodze, zatrzymala sie terenowka. Roberto widzial mnie pol godziny temu, gdy jechal w druga strone, i powiedzial sobie, ze mnie wezmie wracajac, jak bede jeszcze stal. Jedzie do Bogoty, tylko musi wpasc na chwile do swojej finci. Nie ma problemu. Wsiadlem do samochodu i po 5min znalezlismy sie w jego posiadlosci. W tym przypadku mozna powiedziec chyba ranczu. Spory obszar ziemi, piekny dom z widokiem na okoliczne wzgorza oraz hodowla owczarkow niemieckich. Mialem okazje poznac zwyciezce ostatniego konkursu pieknosci, psiego czempiona Kolumbii :)

Z Robertem bardzo szybko zlapalismy dobry kontakt. Oprocz tego, ze jest dentysta, specjalizujacym sie w implantach, to jeszcze ma papiery instruktora nurkowania, lata na paralotni (paraglide) i uwielbia przebywac na lonie natury. Raz zatrzymalismy sie na arepas przy drodze, a w Zipaquirze, gdzie zdecydowalem sie wysiasc, poszlismy na ciastka do lokalnej cukierni. Roberto zaprosil mnie do swojego domu rodzinnego w Bogocie, kiedy tam sie zjawie. Przez trzy dni w tygodniu, pracuje w swojej klinice w stolicy, mieszkajac z mama i siostra, a reszte czasu spedza w swojej Chiquinquirze, gdzie ma druga klinike i ranczo. Umowilismy sie w jego gabinecie nastepnego dnia po poludniu. W Zapaquirze chcialem zobaczyc jeden z ´cudow Kolumbii´ – Katedre z Soli (Cathedra del Sal) mieszczaca sie w kopalni, na zboczach tego miasteczka. Bylo juz ciemno i dosc pozno, wiec musialem znalezc szybko jakies miejsce do spania, co nie zajelo mi zbyt wiele czasu. W przyjemnym i dosc tanim hoteliku dostalem malutki pokoj z TV i wygodnym lozkiem. Chwile pospacerowalem po opustoszalym miasteczku, a wieczorem, na jednym z kanalow kablowki, puszczali Szklana Pulapke 4, ktora obejrzalem z przyjemnoscia :)

Nastepny dzien rozpoczalem od wycieczki do Katedry Soli. Bilet kosztowal 8 USD, ale w cenie byl przewodnik. Mozna bylo poczekac na anglojezycznego, ale co tam.. Katedra miesci sie na jednym z nieuzywanych juz poziomow kopalni soli… i naprawde robi wrazenie. Dlugi korytarz prowadzi od wejscia do poprzecznego hallu, wzdluz ktorego, we wnekach, zbudowane sa kaplice, kazda z duzym krzyzem z soli lub kamienia. Na scianach, rzymskimi cyframi, oznaczono stacje drogi krzyzowej. Neonowe swiatla rozswietlaja mrok na fioletowo, niebiesko, zolto i czerwono, tworzac niesamowita oprawe.

Co jakis czas przewodnik zatrzymuje sie i opowiada o technikach eksploatacji tego poziomu, historii, a takze o tym, co aktualnie widzimy.. A momentami jest na co popatrzec – ogromne komory, wmontowane w sciany krzyze, kapliczki… Wszystko w nieprawdopodobnym klimacie. Najwieksza atrakcja jest jednak glowna komora Katedry. Jest ona podzielona na nawe glowna i dwie boczne. W tej pierwszej znajduje sie oltarz i mierzacy 17 metrow krzyz, zawieszony jakby w przestrzeni. Liczne lawki swiadcza o tym, ze w czasie swiat, miejsce to odwiedza duzo ludzi. Na srodku nawy glownej, w podlodze, znajduje sie wyrzezbiony w kamieniu fragment slynnego fresku ´Stworzenie Adama´, autorstwa Michala Aniola, pochodzacy z Kaplicy Sykstynskiej. W nawach bocznych mozna znalezc natomiast nieliczne i surowe rzezby. Wszystko jest przepieknie oswietlone, jednak dominuje polmrok, ktory polaczony z wysokoscia sklepien i wielkoscia pomieszczen sprawial, ze czulem sie niby to w kopalni Moria, rodem z Wladcy Pierscieni. Innym skojarzeniem moze byc stary serial s-f, Earth 2, ktory jako dziecko ogladalem z zapartym tchem.. Ktos pamieta jeszcze ta produkcje? Slowem wyjasnienia, na nowej planecie, ktora ma posluzyc jako nowy dom dla ludzkosci, garstka rozbitkow nawiazuje kontakt z inteligentna rasa Terian, zyjacych pod ziemia. Do dzis pamietam jak sie balem, gdy w podziemnych korytarzach Terianie, wygladajacy troche jak Tuskenowie z Gwiezdnych Wojen, wychodzili ze scian… Dla tych, ktorzy nie widzieli tego serialu, niech bedzie, ze atmosfera panujaca w Katedrze Soli, te swiatla, mrok, delikatny chlod… moglaby posluzyc jako plan zdjeciowy do Star Treka :) Takie byly moje odczucia, trudno mi opisac to miejsce, mialo w sobie cos niesamowitego, zobaczycie na zdjeciach. Nie wszystkie wyszly tak jak chcialem, bo moj malutki statywik sie niest
ety popsul i robilem wszystko co mozliwe, wykorzystujac stare fotograficzne tricki, zeby obraz wyszedl odpowiednio doswietlony i nieporuszony.. nie zawsze sie udawalo. Na koniec wizyty w Katedrze puszczono trojwymiarowy film w malej salce kinowej. Dzieki niemu moglismy zobaczyc wszystko raz jeszcze na wlasne oczy, poczawszy od prehistorii po dzisiejsze wizualizacje technik wydobywania soli. Kto chcial, mial mozliwosc wypicia kubka kawy w barku lub kupienia pamiatek w komercyjnej czesci Katedry.  Przed wizyta w tej kopalni zastanawialem sie jak wypadnie w porownaniu do naszej Wieliczki i kopalni soli w rumunskiej Kaczyce, ktora razem z Jankiem Kolodynskim eksplorowalismy dwa lata temu. Wieliczce troche jeszcze brakuje, a Kaczyka prezentowala soba zupelnie cos innego. Podobala mi sie dlatego byc moze, ze `zakradlismy` sie do niedostepnych dla turystow poziomow, co mialo swoj klimat, jednak ta, w Zipaquirze, wywarla na mnie olbrzymie wrazenie..

Do Bogoty dotarlem poznym popoludniem. Teraz musialem tylko znalezc adres widoczny na wizytowce Roberta. Wyladowalem nie na terminalu, ale w polnocnej czesci miasta, na tzw. Portal del Norte. Jak sie okazalo bylo to spore ulatwienie, bo Roberto swoj gabinet mial wlasnie w polnocnej czescie miasta, tuz przy stacji Transmilenio. W Bogocie nie ma metra, zamiast tego, funkcjonuje system szybkich autobusow noszacy wlasnie nazwe Transmilenio. Mniej wiecej mozna go opisac w ten sposob: na glownych arteriach miasta, dwoch polnoc-poludnie i dwoch wschod-zachod, zostaly wydzielone dwa pasy tylko dla autobusow tego systemu. Na srodku ulicy znajduja sie stacje, przeszklone i zadaszone przystanki, ktore sa 'ograniczone´ automatycznie otwieranymi drzwiami od strony ulicy (po jednej i po drugiej stronie). W momencie gdy podjezdza autobus, drzwi sie otwieraja i pasazerowie moga wsiasc lub wysiasc. Trzeba to robic szybko, bo mimo napisow zachecajacych do udzielenia pierwszenstwa wysiadajacych, wszyscy sie pchaja w swoja strone, co powoduje chaos, w ktorym czesto zdarza sie gdzies utknac po srodku.. Juz nie mowiac, ze tworzy sie tym doskonale mozliwosci kieszonkowcom. Na stacjach przy roznych drzwiach zatrzymuja sie rozne busy, oznaczone kombinacja litery i numerku. Zastanawiajaca jest ogromna liczba roznorodnych linii. Wydawac by sie moglo, ze na tak prostym szkielecie moze powstac ograniczona liczba polaczen.

A jednak funkcjonuje mnostwo przeroznych linii, ktore wlasciwie jezdza po tych samych drogach a roznia sie tylko przystankami na jakich sie zatrzymuja. Polapanie sie w schematach na stacjach wcale nie jest takie proste, jakby sie moglo wydawac.. Tzn. nie jest intuicyjne.. By zbytnio nie kombinowac, wsiadlem w tzw. ruta facil, czyli latwa droge, autobus zatrzymujacy sie na wszystkich przystankach. W ten sposob przenioslem sie w porzadane przeze mnie okolice. Byla to jednak polowa sukcesu, gdyz teraz nalezalo znalezc odpowiednia klinike. Przez moment mialem wrazenie, ze znalazlem sie w dzielnicy szpitalnej – gdzie bym nie spojrzal byly gabinety dentystyczne, klliniki i szpitale. W Bogocie funkcjonuje stosunkowo prosty system przecznic i alej, jednak ulice nie biegna tak ´prosto´ jak np. w NYC. A przynajmniej takie ma sie wrazenie, gdy sie po nich spaceruje. Po 45min krazenia w kolko, po teoretycznie odpowiedniej przecznicy, okazalo sie, ze niedawno miala miejsce zmiana numeracji i nastapilo pewne przesuniecie adresow. Nie dosc, ze trudno bylo polapac sie, ktore numery na budynkach sa nowe, a ktore stare, to nie wiedzialem w ktorej numeracji podany jest adres na wizytowce Roberta.. Ktos mnie skierowal zupelnie na druga strone autopisty, gdzie po kolejnych 15min udalo mi sie znalezc odpowiedni adres! Uff. Roberto wyszedl z zabiegu specjalnie by sie ze mna przywitac i powiedzial, ze ma jeszcze jakas godzine roboty. Umowilismy sie, ze wyskocze cos zjesc i wroce za jakis czas. Znalezienie czegos do jedzenia po tej stronie autopisty nie bylo latwym zadaniem. O ile po drugiej stronie miescila sie tzw. zona rosa, rozrywkowa i jak powiedzial Roberto droga dzielnica Bogoty, o tyle po tej stronie znalazly sie same domki jednorodzinne i warsztaty motoryzacyjne. W koncu mialem dosc szukania czegos `odpowiedniego`. Bylem tak glodny, ze powiedzialem sobie, iz wchodze do pierwszego lepszego miejsca z jedzeniem, ktore zobacze. Pechowo trafilem na jakis obskorny bar comidas-rapidas (doslownie fastfood), wygladajacy jak z najlepszych lat PRL – duzy lokal, kilka stolikow przy ktorych siedzialo dwoch mechanikow (z ktorych jeden falszowal spiewajac do muzyki lecacej z przedpotopowej szafy grajacej) i odpadajacy tynk ze scian.. Jedyne co sie trzymalo na scianach to dwa kalendarze z 2006 roku z golymi paniami, oraz dosc zakurzony i kiczowaty obraz kowboja w kapeluszu. Specjalnoscia lokalu i wlasciwie jedyna pozycja w menu, bylo popularne w Kolumbii danie skladajace sie ze smazonych malych kawalkow miesa, kielbas i malych kartofelkow, ktore je sie za pomoca… wykalaczki. Ogolnie jest to calkiem dobre, ale ten zestaw, ktory dostalem tutaj, byl tak wysuszony, ze po posilku bolala mnie szczeka od zucia..

Po krotkim pobycie w domu, Roberto zabral mnie na przejazdzke samochodem po okolicy. Niestety nie spodziewalem sie tego i nie wzialem aparatu. W sumie z 2h jezdzilismy po polnocnej czesci miasta. Zobaczylem m.in. tetniaca zyciem Zona Rosa i finansowe centrum Bogoty. Wjechalismy takze na jedno ze wzniesien, gorajace nad miastem, skad roztaczal sie piekny widok na rozlegla, jasno oswietlona stolice Kolumbii. Na koniec, wbrew diecie Roberto, poszlismy na hamburgera do kolumbijskiej sieci restauracji El Corral (co mozna przetlumaczyc jako zagroda). Kanapka z Maca moze lizac piety tej z El Corral :)

Nastepnego dnia zwiedzalem samotnie Bogote. Bylo szaro i pochmurnie i w koncu zaczal padac deszcz. Na ulicach zrobilo sie jeszcze brudniej, glosniej i nieprzyjemniej. Tloczacy sie ludzie plyneli falami po placach i glownych ulicach, wciskali do sklepow, kafejek, autobusow… Obnosni sprzedawcy pospiesznie zwijali swoje towary, sprzedawane z placht na chodnikach i kazdy chcial schronic sie pod kawalkiem dachu.. Ja po prostu chodzilem, szwedalem sie bez celu po Canedalarii, starej, kolonialnej dzielnicy Bogoty, odwiedzilem kilka wiekszych placow, widzialem Palac Sprawiedliwosci, Kapitol i inne ciekawe budynki, a gdy przestal padac deszcz udalo mi sie zrobic pare smutnych zdjec.. Tak tez odebralem to miasto pierwszego dnia.

Wieczor uplynal w domu, troche przed telewizorem i troche na rozmowach z mama i siostra Roberta. Traktowano mnie bardzo dobrze, co chwila bylem glaskany i poklepywany :) Bylo to bardzo mile.. Jednym z glownych tematow bylo bezpieczenstwo w Bogocie i Kolumbii, dostalem kilka ostrzezen i informacji, czego nie nalezy robic.. Ktore to juz ostrzezenia, to nie zlicze. W ogole mam wrazenie, ze dla wielu ludzi pomysl podrozowania, gdzies samemu, daleko od domu, jest tak abstrakcyjny, ze wydaje im sie to wrecz kara. Nastepnego dnia Roberto jechal do Chqiuinquiry, a ja, zeby nie siedzic dluzej nikomu na glowie, mialem przeniesc sie na dwa dni do hostelu, ktory sobie upatrzylem.. Rano poszedlem do gabinetu pozegnac sie z Roberto. Miala to byc krotka wizyta. Skonczylo sie na prawie 2h siedzenia na fotelu dentystycznym! Roberto nie tylko wyszlifowal mi moj ukruszony zab, ktory od niefortunnego ciosu z gimnazjum, pozostal w niezmienionej formie przez tyle lat, ale takze wyczyscil mi ultra-czyms-tam wszystkie zeby oraz zaleczyl trzy ubytki! Zupelnie za darmo! Jestem strasznie mu wdzieczny za to, przed wyjazdem jakos nie bylo czasu na to, a wlasciwie to juz nie pamietam kiedy raz ostatnio bylem u dentysty.. Zrobil mi tym ogromna przysluge. Pozegnalismy sie po przyjacielsku, gdyby cokolwiek sie dzialo, mam dzwonic i pisac. Umowilismy sie tez, ze gdy nastepnym razem bede odwiedzal Kolumbie, to on bierze urlop i jedziemy razem gdzies, chocby i to mialo byc za piec czy wiecej lat :) To byl kolejny odcinek z cyklu ¨pie
kne historie´, zdecydowanie! :)

W hostelu poczulem sie znow bardziej anonimowy, co troche pozwolilo mi odetchnac. Popoludnie spedzilem ogladajac filmy w salonie z innymi gosciami. W hostelach znajomosci sa nawiazywane bardzo szybko, nie zawsze sa trwale, ale jesli ktos jest otwarty, to nie bedzie mial z tym zadnego problemu. Razem z trojka mlodych Amerykanow i Izrealczykiem wybralismy sie, jako ze byl to sobotni wieczor, na tzw. miasto. Taksowkarz polecil nam klub Cha-Cha. Mi to bylo wszystko jedno, ale sadzilem, ze nazwa bedzie miala chociaz cos wspolnego z typem muzyki w srodku. Pierwsze zdziwienie przezylem, gdy sie okazalo, ze za wejscie chca 5 USD. Na szczescie jedna z Amerykanek pogadala z ochroniarzem, powiedziala, ze jest dziennikarka i pisze artykul o klubach w Bogocie. Nie wiem czy jej uwierzyli (podobno naprawde jest dziennikarka), ale moglismy wejsc za polowe ceny. Wlasciwie to wjechalismy. Winda. Klub miesci sie bowiem na 41 pietrze bylego hotelu Hilton! To bylo drugie zdziwienie. Trzecim natomiast byl typ muzyki, ktory oscylowal gdzies miedzy techno, transem i electro. W srodku wszystko wygladalo dosc luksusowo, od wystroju, przez ubrania ludzi, ochroniarzy, az po ceny. Za maly browar liczyli sobie 4 dolary… Na dodatek musze stwierdzic, ze tanczyc to tutaj potrafilo moze kilka osob, reszta podrygiwala smiesznie z nogi na noge i wyciagala rece do gory, kiedy dj robil zwolnienia. Na jakies taneczne kroki z reszta nie bylo miejsca z powodu tloku. Czulem, ze nie pasuje do tego miejsca, nie tylko dlatego, ze ubrany bylem w polar i gorskie buty, ale po prostu cos mi tu nie gralo.. Wypilem dwa piwka, co zajelo mi jakies 2h (pilem oszczednie) i patrzac z tarasu na nieprawdopodobna panorame Bogoty, stwierdzilem, ze pora wracac.

Wlasciwie to stwierdzilem, ze bym sie gdzies przeszedl. Byla jakas trzecia w nocy, pora idealna na spacery. Nie bardzo wiedzialem gdzie jestem, ale znalem orientacyjnie kierunek, w ktorym powinienem isc.. O 0300 miasto zyje, na wiekszych ulicach wciaz jest pelno samochodow, podobnie jak sporo jest ludzi na chodnikach.. Przewaznie tych, ktorzy spedzaja tam cale dnie i noce. Menele, narkomani, zebracy i dziwki.. Kazdy cos chce.. Una moneda! krzycza na moj widok wystawiajac rece. Niektorzy podchodza, cos pokazuja, probuja tlumaczyc. Jednemu gosciowi nawet dalem kilka monet, bo mowil po angielsku i wyglada na takiego, co to zgubil sie po drodze, pobili go, okradli go i nie ma gdzie isc.. chyba od kilku dni juz. Pokazywal jakis przelew, ktory ma niebawem nadejsc. Nie wnikalem. Idac szybkim krokiem patrzylem na grupki imprezowiczow, przemieszczajacych sie do kolejnego lokalu, patrzylem na smieci walajace sie po ulicy, bezdomne psy i szczury, ktore uciekaly z pod nog. W niektorych miejscach bylo cicho, pusto, a w niektorych glosna muzyka z pubow czy kasyn wylewala sie na zewnatrz wraz z grupka nalanych metow. Szedlem spokojnie, ale chyba z jakas determinacja na twarzy, bo wystarczylo, ze podnioslem reke czy pokrecilem glowa, a ludzie schodzili mi z drogi czy cofali rece.. Labirynt uliczek jakos sam sie prostowal i wiedzialem, ze ide prosto do celu. Niektorzy byli zdziwieni, ogladali sie za mna.. widok bialego chodzacego sobie po ulicy o tej godzinie byc moze nie jest tu codziennoscia. W koncu, po 40min dotarlem w znajome okolice. Szybciej niz zakladalem. Candelaria jest cicha w nocy, ale nie spi. Z niektorych ulic slychac przytlumiona muzyke i krzyki.. Bogota nie zasypia. Nie wiem dlaczego poszedlem na taki spacer. Bylo to cos, przed czym przeciez wszyscy ostrzegali mnie. Byc moze chcialem sie sprawdzic, moze brakowalo mi jakiejs adrenaliny ostatnio.. Bylo to glupie, za taksowke zaplacilbym 2 dolary. Nie wiem sam czemu, po prostu mialem ochote… sie przejsc w nocy.

Niedziela uplynela mi na… spacerowaniu.  Tak dla odmiany. Odwiedzilem m.in. Miejski Park Simona Bolivara, ktory powierzchniowo jest wiekszy od Central Parku z Nowego Jorku. Ogromny kompleks kilku parkow, jeziora, muzeum i obiektow sportowych moze pomiescic ok. 140 tys. ludzi. W 1999 roku grala tutaj Metallica, ostatnio tez Gwen Stefani. W parku organizowane sa masowe imprezy, jednak w zwykla niedziele sluzy on ludziom do odpoczynku. Tysiace dzieciakow z rodzicami, psy, fruwajace freesbe, latawce i piknikujace starsze osoby. Atmosfera sielanki i spokoju. Pogoda dopisala tego dnia, wiec ja tez zakupilem sobie mala butelke coli i polozylem sie na trawie pod drzewem na chwile by sie zdrzemnac.. Gdy nadeszly ciemne chmury wstalem i poszedlem dalej. Przez miasto, przez rozne dzielnice, na nowoczesny terminal autobusowy, tam gdzie mnie ponioslo.. Ogolnie tego dnia przeszedlem kilka ladnych kilometrow, odwiedzajac rozne miejsca w miescie. Gdy przypadkiem natrafilem na slynny park rozrywki Maloka, zobaczylem ze akurat graja tego dnia Avatara w 3d! Zszedlem nawet zapytac sie ile kosztuje bilet, ale niestety miejsc juz nie bylo.. no tak niedziela..

No i to by bylo na tyle, jesli chodzi o moja wizyte w Bogocie. W poniedzialek, tuz po poludniu, ruszam na terminal. Dostanie sie tam wcale nie jest takie oczywiste. Mozna pojechac taksowka, ale wyzwaniem jest dojechanie tam autobusem. Transmilenio nie dojezdza na terminal. Byc moze dlatego, ze jest on stosunkowo nowy i jeszcze tego nie dopracowali.. W kazdym razie w Bogocie, oprocz Transmilenio jezdza tez busiki. Sa one pogrupowane w linie, maja rozne ksztalty i kolory, ale dosc ciezko sie zorientowac gdzie ktory jedzie. Szczegolnie komus, komu nic nie mowia numery przecznic i jakis malych placow, ktore sa wypisane na tablicy na przedniej szybie. Na szczescie jednak wszystkie busiki maja tez swoje numerki, jedne dwucyfrowe, inne trzy- czy nawet z kombinowane z literami. Wiedzialem, ze w poblize terminalu jedzie linia 236 i odjezdza z Calle 19, wiec teraz pozostalo mi go tylko zlapac. Busiki, zgodnie z moda w Ameryce Lacinskiej, zatrzymuja sie gdzie kto chce i na kazde machniecie reki. Ustawiam sie wiec na rogu, tak jak inni ludzie i czekam na tego mojego pewniaka. Stoje juz dobre 10min, busikow jak mrowek, wiekszosc ludzi po 1min juz wsiada do ktoregos, a ja stoje jak idiota. W dodatku po chodniku, tuz za mna przechadzaja sie w ta i w tamta prostytutki.. dziwna okolica. W koncu jest i moja linia, zamaszystym gestem macham i busik z pelnego biegu zatrzymuje sie 15 metrow za mna. Na terminalu, wygladajacym prawie jak lotnisko, kupuje bilet do pierwszej miejscowosci za Bogota. Chodzi tylko o to, zeby opuscic miasto i dalej jechac stopem… Moim pierwszym celem jest Manizales, skad juz niedaleko do ponoc pieknej, kolumbijskiej Zona de Cafetera. Dalej bede jechac juz na poludnie, w kierunku Ekwadoru, zwiedzajac to, na co sie natkne po drodze :)

Pierwsza noc poza Bogota spedzam w Villeta, malej, wypoczynkowej miejscowosci polozonej 2,5h jazdy od stolicy. W nocy nad miastem przechodzi burza, kilka piorunow walnelo tak blisko, ze mialem wrazenie, ze swieci mi sie sufit w pokoju. Nastepny dzien zaczynam od godziny czekania na drodze. Przez polowe tego czasu towarzyszy mi dwojka mlodych, lokalnych glupkow, ktorzy zerwali sie ze szkoly i nudza sie.. Meczace sa rozmowy z takimi ludzmi. W koncu zatrzymuje sie starszy facet jadacy 100 kilometrow dalej. Przez 3h jazdy po gorskich, kretych drogach musialem sie niezle nagimnastykowac, zeby jakos rozmowa sie kleila… Zatrzymalismy sie raz na maly kubeczek kolumbijskiej kawy, tzw. tinto. Calkiem dobra. Krajobraz zdominowany jest w tej czesci Kolumbii przez lagodne, aczkolwiek wysokie grzbiety gorskie, soczyscie zielone, z licznymi plantacjami kawy i platanow. Po poludniu na gorskich stokach osiadla gesta mgla ograniczajac widocznosc. Podjechalem jeszcze kawalek z kierowca ciezarowki i niestety musialem pogodzic sie z tym, ze dalej nie ma sensu stac na drodze. Zapadajacy dosc szybko zmrok i widocznosc ograniczona do kilkunastu metrow nie byly zbyt sprzyjajacymi okolicznosciami do lapania stopa. Malo ktory kierowca zdecydowalby sie zatrzymac przy autostopowiczu-widmo, ktory wylonil sie zupelnie niespodziewanie na drodze z gestej mgly… Utknalem wiec w jakiejs n
iewielkiej miescinie, polozonej w siodle miedzy szczytami, a ktorej nazwy prozno by szukac na googlemaps.. Do Manizales zostalo mi 60 kilometrow.. No trudno. Wrocilem na rynek z zamiarem znalezienia noclegu. Wyboru duzego nie mialem, w miasteczku byl tylko jeden hotelik, na szczescie cenowo przystepny.. Wieczor spedzam z moja nowa ksiazka, na ktora wymienilem sie w Bogocie oraz ze slownikiem :)

Wiedzac, ze moge sobie pozwolic na to, spie do prawie 1000 nastepnego dnia. W koncu sie zbieram i z plecakiem ruszam w kierunku drogi. Gdy przechodze przez rynek zatrzymuje mnie funkcjonariusz policji. Policja tutaj wyglada prawie jak wojsko, zielone uniformy, wysokie buty, czesto dluga bron.. Zartow nie ma. Kolumbia pewnie dla wielu z Was kojarzy sie z niebezpieczenstwem, narkotakami i guerillas. Prawda jest taka, ze przez ostatnie 6 lat duzo sie zmienilo w tym kraju. Narkotykowe kartele zostaly w duzej mierze rozbite (co nie znaczy, ze narkotyki zniknely), a bojowki ukryly sie gleboko w gorach i dzungli. Poziom bezpieczenstwa zostal znacznie podniesiony, zarowno w miastach, jak i na wsi. Na drogach, co kilkanascie kilometrow, znajduja sie kontrole wojskowe. Zatrzymuja samochody, sprawdzaja kierowcow, przeszukuja pasazerow i bagaze. Ludzi to wcale nie denerwuje, wrecz przeciwnie, kierowcy mijajac taki `posterunek` wyciagaja reke przez okno, pokazuja kciuka w gescie `ok` lub machaja do zolnierzy usmiechajac sie przyjaznie. Policjant, ktory mnie zatrzymal, zadaje rutynowe pytania – skad jestem, co tu robie, gdzie ide… To mlody mezczyzna, okolo 30-tki, jest spokojny i uprzejmy. W koncu zaprasza mnie na malutki komisariat po drugiej stronie ulicy. Przez radio sprawdza moj paszport, wpisuje do dziennika opis spotkania i moja osobe. Zdziwil sie, ze jestem sam, pracuje tu juz kilka lat, widzial nielicznych cudzoziemcow, ale nigdy nikogo samego. Turysci raczej nie zagladaja w te strony, chyba ze tranzytem.. W koncu mowi, ze wszystko jest ok i… zaprasza mnie na tinto. Idziemy do nieodleglej kawiarenki, gdzie policjant zna wlascicieli. Z reszta w tak malej miescinie to chyba nie duzy problem. Sprzedawca podaje nam dwie filizanki kawy `od firmy`. Troche gadamy, on pyta sie o Polske i opowiada o Kolumbii, glownie o guerillas. Mowi tez, ze moj wyglad moze przyciagac ´zlych ludzi´, blond wlosy, niebieskie oczy – to raczej niespotykane tutaj cechy.. Tinto pije sie dosc szybko, jednak czas ten wystarczyl, zebysmy sie `zaprzyjaznili`. Jesli mam czas, moge poczekac godzinke, to zjemy razem obiad, on stawia. Potem pomoze mi zalapac sie na jakas ciezarowke. Patrze na zegarek, jest 1130 – jasne, czemu nie, dla mnie to bedzie sniadanie, a Manizales nie ucieknie.. :) Godzine spedzam w malym sklepiku, ktory oprocz artykulow papierniczych oferuje internet na dwoch laptopach, a nastepnie ide z moim nowym znajomym do baru, gdzie rowniez `od firmy`, dostajemy zestawy obiadowe, tzw. almuerzos. W telewizji sa wlasnie wiadomosci. Glownym tematem sa trzy poranne zamachy FARC na posterunki policji i wojska w poludniowej czesci kraju. Akurat w okolicach drogi, ktora bede niedlugo jechal w kierunku Ekwadoru. Policjant wstrzasniety kreci glowa.. Ja mam tez nieco mieszane uczucia. Po obiedzie wracamy przed posterunek, gdzie kierowcy TIRow zatrzymuja sie i podaja policji papiery do sprawdzenia. Ciezarowkami nie jezdzilem praktycznie wcale jeszcze, ich kierowcy raczej odwracali zwrok, gdy stalem na drodze czekajac na stopa. Na prosbe policjanta, czy nie zabierze amigo extranjero (przyjaciela cudzoziemca) do Manizales, juz pierwszy kierowca powiedzial, ze nie ma problemu.. Zegnam sie wiec z sympatycznym funkcjonariuszem i wskakuje do kabiny ciezarowki wiozacej siano.. Moj `gospodarz` nalezy raczej do grupy mrukow, ale nawet nie probuje rozmawiac z nim. Jezdzac stopem trzeba umiec wyczuc nastroj kierowcy, nic na sile. Podziwiam widoki za oknem, w ktorych teraz dominuja nieco wyzsze gory, inna, bardziej `sucha` roslinnosc i coraz wiecej zbierajacych sie chmur.. Po godzinie stajemy. Okazuje sie, ze samochod sie zepsul czy zagrzal i kierowca musi poczekac tu kilka godzin.

W przydroznym barze zamawia sobie cos do jedzenia i mowi mi, ze musze chyba poszukac innego samochodu.. Obok rozstawiony jest posterunek kontrolny wojska. Kilku mlodych chlopakow w odblaskowych kamizelkach, narzuconych na mundury i z przewieszonymi przez ramie karabinami maszynowymi ewidentnie sie nudzi. Co jakis czas widzialem, ze zatrzymuja rozne samochody, jednak wiekszosc czasu spedzaja na patrzeniu pod nogi i gwizdaniu. Gdy przechodze obok nich zapraszaja mnie do siebie. Po powierzchownej kontroli mojego plecaka pytaja sie czy zamierzam isc do Manizales na piechote czy moze zycze sobie, zeby ktos mnie podwiozl? Oczywiscie, ze sobie zycze :) Wreszcie cos sie dzieje, dowodca rozkazuje zatrzymac pierwsza nadjezdzajaca ciezarowke.. Po chwili na poboczu stoi duzy, czerwony Ford, ktorego kierowca wyglada prawie jak Hulk Hogan w wersji latynoamerykanskiej, co znaczy znaczaco przykurczony.. :) Krotka pytanie dowodcy – ´amigo polaco potrzebuje pomocy i czy nie znalazlo by sie miejsce na fotelu pasazera dla niego`? Kierowca oczywiscie mogl odmowic, ale jak tu nie spelnic prosby grupki wojskowych z M4 w rekach..? Ze srodka jeszcze pokazuje kciuka chlopakom w gescie podziekowania i ruszamy. Hulk jest nieco bardziej rozmowny ale na waskich zakretach milknie czasem w polowie zdania. Droga jest bardzo kreta i prowadzenie takiego trucka bez wspomagania nie jest prosta sprawa. Polowa zakretow jest oznaczona ostrzezeniem cuerva peligrosa, glownie dlatego, ze nie widac tego, co jedzie z naprzeciwka. A tak duzy samochod, jak `nasza` ciezarowka przy skladaniu sie w skrety musi wyjezdzac daleko, daleko poza swoj pas. O wypadek nie trudno, o czym swiadcza liczne gwiazdki na jezdni i krzyze przy drodze.. Na szczescie moj kierowca ma doswiadczenie, 30 lat za sterami ciezarowek…jestem pod dobrymi skrzydlami :)

Godzine pozniej wysiadam calo w dosc duzym Manizales. Rozrzucone na wzgorzach miasto robi niezle wrazenie. Uwage przyciaga zwlaszcza kolejka gondolowa z terminalu autobusowego polozonego u podnoza wzniesienia, do centrum miasta, na jego szczycie. Na nartach raczej tu nie jezdza, wiec tym bardziej jest to ciekawe. Dotarcie busikiem do centrum zajmuje mi 20min i kolejne tyle znalezienie odpowiednio taniego miejsca do spania. Zostane tutaj dwa dni, zobacze co jest godnego uwagi w okolicy i przygotuje sie nieco do dalszej drogi na poludnie. Prawdopodobnie bede chcial zahaczyc o Zone de Cafetera. Tymczasem tradycyjnie zapraszam do ogladania zdjec :) Dla tych, ktorzy lubia reggae, wrzucilem cos do dzialu posluchaj, to do ciebie. Bardzo energiczna muzyka Aliki i Gondwany.. Klasykow z autobusow i lokalnych barow narazie nie zamiesczam :)


7 komentarzy to Kolumbia da sie lubic!

  • kusiex pisze:

    No pięknie! Czyli znalazłeś sposób na idealnego stopa. Zagadać znudzonych żołnierzy i pomogą :)

  • jochny pisze:

    długo myślałem co to jest ten „Earth 2”. Stary Terra Nova!!! Nie wiem jak ty, ale u mnie polsat latał na wersji mariano italiano. Pamiętam tych brązowych co się w ziemię zapadali. później był jakiś odcinek że tacy zrobowaceni (nie mylić ze zrogowaconymi) snajperzy, z opcją zabijania wszystkiego co się rusza, biegali, chyba ich tam rząd wcześniej zesłał na szczelanie. To był jeden z tych pierwszych seriali, przed kseną wojowniczką, gdzie aktorki mogły by spokojnie pracować w branży peliculas equis, …ja koszmarów nie miałem :)
    Ten cytat Apollinaire’go „Dalekie podróże…” jest z „Cycków Tyrezjasza”. Cortazar w „grze w klasy” tylko zapożyczył sobie z tych cycków właśnie.

    „elorap gra gitara, szafa tańczy, a komoda śpiewa” Kajtos(iusz)

  • eliza k pisze:

    Trzymamy za Ciebie kciuki! Robisz swietne zdjecia.

  • jochny pisze:

    wrocilismy ze Stefano ze szklarskiej… dobre akcje byly grane, wrzucimy „frirajdy:)” na pwmp. dawaj znac czesciej z tymi postami, bo w tym chile… siema z rańca JK

  • Szo pisze:

    nie czytam, raczej nie. ale czasem mi się o Tobie pomyśli.

  • fred pisze:

    hehe, wrzucilem teraz dwa od razu :]
    Zuza, i tak milo :p

  • Szo pisze:

    no, prawda?

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.