Shangri-la. Wszystko jest kwestią decyzji…

Posted on 09 maja 2011

Etap wędrowania z plecakiem skończył się już jakiś czas temu. Przywykłem do wygód, dobrego, sytego jedzenia, spania w pościeli, prysznica i dezodorantu (aczkolwiek niechętnie :p). Przywykłem też do markowego alkoholu, zacząłem pić nawet whisky, której wcześniej nie mogłem przełknąć, oraz stałem się wielkim koneserem wina. Z zamkniętymi oczami potrafię już odróżnić białe od czerwonego :] Wiele rzeczy uległo zmianie. Nie ma już włóczenia się po dziwnych miejscach, nie ma dreszczyku emocji towarzyszącego jeździe autostopem ani tej niezależności w podejmowaniu wszelkich decyzji. Nie ma dogłębnej eksploracji i poznawania, jedzenia na ulicy, zwariowanych historii. Są za to inne rzeczy… Mam team, do którego przynależę, jasne zasady morza, rytm wacht i radość z żeglowania. Doświadczam czegoś, co można nazwać życiem w bajce – luksusowy, dzielny jacht, na którym jestem załogantem, miejsca, które poznaje od zupełnie innej strony, a która to była zwykle poza moim zasięgiem oraz ciekawych ludzi obok mnie, od których nieustannie się czegoś uczę. Upał mnie rozleniwił, jedzenie dociążyło a brak ruchu sprawia, że czuje się nieswój. Zawsze jest coś za coś. Lubię to,  wciąż zdarzają się chwile, w których krew mi wariuje w żyłach i chce zatrzymać czas, ale faktem jest, że porównując ostatnie dwa miesiące do całej mojej podróży to jestem na wczasach. Wiem jednak, że nadchodzi moment, w którym trzeba będzie, jak to się mówi, przejść na kolejną planszę gry. Póki co jednak, delektuje się momentami… smakuje egzotyczne potrawy, cieszę się widokiem palm, palę skórę na słońcu, chodzę w klapkach, niebieskim, wylansowanym kapeluszu i w szortach rozbijam się po kurortach poznając błogi styl emerytalny :)

Z Buenos Aires popłynęliśmy do Rio Grande do Sul w Brazylii. Podczas tego krótkiego, lanstrzydniowego odcinka towarzyszyła nam moja przyjaciółka, Thami, która jechała na święta do rodziny w Porto Alegre. Strasznie się cieszyłem z tego. To niezwykle pozytywnie zakręcona dziewczyna, jedna z fajniejszych osób, z jakimi się zaprzyjaźniłem po drodze. Załoga zaakceptowała i polubiła ją momentalnie i mimo delikatnej bariery językowej nie było żadnych problemów w komunikacji. Pod koniec to już nawet rozumiała mniej więcej sens tego, co mówimy między sobą po polsku :] Thami ostatnio przeżywała ciężki okres i była trochę przygaszona, dlatego tym bardziej zależało mi na tym, by mogła przeżyć swoje ‘katharsis’ na pokładzie Katharsis II :] Dużo rozmawialiśmy, wspominaliśmy i śmialiśmy się, popijając mate na moich wachtach. Jej towarzystwo i dobre wibracje, które ma w sobie, zawsze powodowały, że lubiłem z nią przebywać. Widziałem też, że pobyt na morzu jej służy, nie cierpiała na chorobę morską w najmniejszym stopniu, a w jej oczach zacząłem wyraźnie dostrzegać ten sam, radosny błysk, który pamiętałem z czasów naszych wariactw w Mendozie i później Buenos Aires. W Rio Grande do Sul jej pomoc w załatwieniu formalności wjazdowych na policji, u celników i w kapitanacie również okazała się nieoceniona. Wcześniej były jednak święta wielkanocne, które za sprawa głównie Hani i zmartwychwstałej po ciężkiej chorobie morskiej Agnieszki, były prawdziwymi, polskimi świętami, z wszelkimi niezbędnymi atrybutami w postaci pisanek i tradycyjnych potraw wielkanocnych. Marina, w której staliśmy, oferowała także możliwość gry w tenisa, co też wykorzystaliśmy rozgrywając kilka potyczek razem z Mariuszem i Michałem. Tenis jawił mi się zawsze nudnym sportem i kojarzył tylko z mdłymi oklaskami śpiącej widowni po każdej akcji, ale okazało się, że  w praktyce aż tak źle nie jest! :) Cudów nie było, widownia nie klaskała, ale jak na pierwszy czy drugi raz w życiu, nie szło mi z rakietą tak najgorzej z dużo bardziej doświadczonymi graczami. Doświadczenie z ping-ponga procentuje :] Trochę więcej treningu, może zmiana taktyki z ‘tu się nie ma co zastanawiać, tu trzeba napier…ać’ na jakąś bardziej przemyślaną i myślę, że któregoś dnia chłopaki się mogą zdziwić :]

wysylamy z thami list w butelce!
Zanim Thami pojechała do domu wymieniliśmy się ‘amuletami’. Ja dostałem od niej malabares, u nas bardziej znane jako poi, czyli dwie piłeczki z szarfami na sznurkach służące do trenowania widowiskowej sztuki łączącej w sobie taniec i żonglerkę. W późniejszym etapie piłeczki i sznurki zamienia się na płonące kule i łańcuchy, które zostawiają w powietrzu przepiękne smugi, ale do tego poziomu jeszcze daleka droga. Póki co obiecałem, że będę ćwiczyć. Ja Thami natomiast dałem, można powiedzieć – pewnego rodzaju obyczajem – moją malutką szekle żeglarską, którą sam kiedyś dostałem na jednym z moich pierwszych rejsów morskich, a która przez całą podróż miałem przyczepioną do plecaka. Ma posłużyć jako jeden z elementów do jej talizmanu, który wkrótce zamierza własnoręcznie zrobić.

Potem był postój w Paranagua. Jest to nieco senne miasteczko położone 100km od Kurytyby, która podobnież jest największym miastem po Chicago skupiającym polskich imigrantów. Michał i Agnieszka bardzo chcieli pojechać zobaczyć wodospady Iguazu, punkt obowiązkowy większości wycieczek do tej części Ameryki Południowej. Z Kurytyby to miało być tylko 500 kilometrów więc po opracowaniu wstępnego planu działania ruszyliśmy na spotkanie tzw. przygody. Mi niespecjalnie paliło się tam jechać, ale w końcu dałem się przekonać i w trzyosobowej drużynie śmiało ruszyliśmy autobusem do Kurytyby, gdzie mieliśmy wypożyczyć samochód, jako że tak ponoć miało być najtaniej, a w samej Paranagua wypożyczalnia była zamknięta tego dnia. Dotarliśmy do rzekomej brazylijskiej stolicy 'polskości’ późnym popołudniem i rozpoczęliśmy poszukiwania polskiej restauracji na starówce. Restauracja nazywała się „Durski”, od nazwiska szefa kuchni, Juniora Durskiego (typowo polskie imię), była z rodzaju tych „ął i ęł” i… była zamknięta. Ponowne otwarcie miało nastąpić, jak głosiła kartka na drzwiach, w ciągu trzydziestu dni. Nie wiadomo tylko było ile już minęło także  zdecydowaliśmy się nie czekać… Nie mieliśmy innych poszlak. Po drodze taksówką mijaliśmy park Jana Pawła II, gdzieś miały być kolonie polskie w około miasta, a w nim kościół pod wezwaniem Czarnej Matki Boskiej Częstochowskiej. Michał próbował wyciągać informacje od przechodniów i policjantów o innych ‘polskich miejscach’, ale większość osób bezradnie rozkładała ręce i sprawiała wrażenie jakby albo nie rozumieli co się do nich mówi, albo nigdy nie słyszeli o takim egzotycznym kraju jak Polska. Trochę pospacerowaliśmy po opustoszałym z okazji Święta Pracy mieście, jednak nawet znalezienie otwartej knajpy nie było łatwe. W końcu, ku naszemu rozbawieniu, zupełnie nie-patriotycznie zasiedliśmy w niemieckiej restauracji… :] No, ale przynajmniej mieliśmy szansę zjeść golonkę. Byliśmy blisko. Gdyby nie to, że nikt z nas n
ie wiedział jak jest golonka w jakimkolwiek obcym języku, to pewnie by się udało nam ją zjeść, a tak to na stół weszła kaczka… :]

Byliśmy znacząco ograniczeni czasem. Za dwa dni musieliśmy już być z powrotem na jachcie, więc plan był napięty, od czego, prawdę mówiąc, odwykłem. Po obiado-kolacji czekało nas najważniejsze i jak się okazało najtrudniejsze zadanie tego dnia – wypożyczenie samochodu. Na terminalu autobusowym byliśmy po 2100 i bez problemów znaleźliśmy biuro jednej z większych firm świadczących takie usługi w Brazylii – Localiza. Z naszych informacji wynikało, że czynni są przez 24h więc ze spokojem przekroczyliśmy szklane drzwi i… no i się zaczęło. Po wybraniu odpowiedniego modelu samochodu, ustaleniu kilku istotnych detali i w końcu usłyszeniu wyceny – wyszliśmy się zastanowić. Była opcja jechania autobusem, ale w końcu zdecydowaliśmy się, że ciekawiej i podobnie cenowo będzie samochodem. Wróciliśmy więc do środka i przystąpiliśmy do wypełniania formularza. Imię, nazwisko, numer paszportu i prawa jazdy, adres… Standardowo. Długopis zawisł mi dopiero nad polem ‘osoba polecająca nr. jeden’ wraz z telefonem brazylijskim oraz ‘osoba polecająca nr. dwa’. Również z telefonem w Brazylii. Rozmowa prowadzona w języku portunol (portuguese-espanol) wyglądała mniej więcej tak – Proszę pani, co tu mam wpisać, bo my dopiero przyjechaliśmy… Czy może to być to np. numer kapitana naszego jachtu, który stoi w Paranagua? – Nie, proszę Pana. To musi być numer kogoś w Brazylii. – No dobrze, ale nasz kapitan jest właśnie w Brazylii i ma działający telefon. – Przykro mi. – A co w przypadku, gdy są to nasze pierwsze dni w tym cudownym kraju i jeszcze nikt nie dał nam swojego numeru telefonu? – W takim razie nie mogą państwo wypożyczyć samochodu. – Ale przecież to jest bez sensu, załóżmy, że dopiero wysiedliśmy z samolotu… – To może być numer do hotelu, w którym są państwo zameldowani. – Ale nie jesteśmy zameldowani w żadnym hotelu, słyszała pani o jachtach? Mamy telefon satelitarny, może być? A nawet jakbyśmy mieli znajomych, to przecież nie będzie pani dzwoniła teraz do nich o tej porze by nas sprawdzić?– Niestety, takie są procedury.

Atmosfera zaczynała się zagęszczać, nas wszystkich zatkał ten nieprawdopodobnie głupi przepis, a czas działał na naszą niekorzyść. Jeszcze tego dnia chcieliśmy wyjechać z miasta. Michał stwierdził, że w takim razie na przyszłość trzeba już w samolocie starać się zaprzyjaźnić się z jakąś stewardesą, albo najlepiej dwiema, które podadzą nam swoje numery i wtedy nie ma problemu. No albo ze stewardami, wszystko jedno. Tzn. jak dla kogo… :] Nie pomagały tłumaczenia, prośby ani uśmiechy. W końcu przypomniałem sobie o Thami. Umówiliśmy się z pracownikami biura, że za chwilę wracamy, że skoczymy tylko na moment do kafejki internetowej obok i załatwimy numery. Jeszcze pożyczyłem długopis by wypełnić od razu formularz. Thami oczywiście nie było online ale znalazłem stronę zakładu samochodowego jej ojca i jakiś numer, a jako drugi kontakt podaliśmy yacht club w Paranagua, w którym de facto jeszcze nikt nie wiedział o tym, że tam jesteśmy na kotwicy :] Prawie oczywiste było dla nas to, że nikt nie będzie dzwonić pod podane numery i weryfikować naszych nazwisk. Tym bardziej wydawało się nam to komiczne. Dosłownie pięć minut później, zadowoleni, że przechytrzyliśmy system, wracamy do biura Localizy. Miny trochę nam zrzedły, gdy okazało się, że to jednak Localiza przechytrzyła nas. Zgaszone światła, drzwi zatrzaśnięte na głucho, nikogo w środku… czynni 24h/dobę? Ktoś nas oszukał! Nie wierzyliśmy, że to się dzieje, tego się nie spodziewaliśmy zupełnie :] Szybko opracowaliśmy wariant awaryjny – lotnisko, gdzie na pewno będą otwarte wypożyczalnie przez całą dobę :] W ramach oszczędności postanowiliśmy jechać autobusem zamiast taksówką. Na rozkładzie sprawdziliśmy, że mamy jeszcze 10 minut więc wyluzowani podreptaliśmy kupić browar na drogę. Wychodząc zza rogu z otwartymi piwami zobaczyłem, że na przystanku już stoi bus. Puściliśmy się biegiem, o mały włos tracąc po drodze zawartość puszek. Kierowca pojazdu jednak był zajęty bagażami więc wskoczyliśmy od razu na pokład i zajęliśmy ostatnie wolne miejsca na tyle. Autobus ruszył a my zaczęliśmy powoli dostrzegać, że właściwie wszyscy ludzie w środku mają na plecakach przyczepione lotniskowe naklejki. To już można wydrukować sobie z netu nawet takie bajery na bagaż w ramach odprawy online? :) Zaczęły się nerwowe żarciki, że autobus nie  jedzie wcale na lotnisko, ale z niego wraca i znów coś pomyliliśmy… Byliśmy jednak w doskonałych humorach i w końcu okazało się, że po zatoczeniu dużego kółka po centrum miasta i wysadzeniu większości pasażerów, bus definitywnie obrał kurs na port lotniczy. Tam ‘zlokalizowaliśmy’ ponownie biuro Localizy i gdy obejście wszystkich innych, mniejszych wypożyczalni w okolicy nie dało rezultatu – bo zamknięte, bo nie ma samochodów itd. – ponownie zwróciliśmy się do naszej ulubionej firmy. Pani, ze sloganem firmy na plakietce – ‘to przyjemność służyć Tobie’ była w odróżnieniu od poprzedniej wyjątkowo miła. 15 minut opowiadała co i jak, liczyliśmy kilka razy na skutek jej pomyłek cenę końcową, aż w końcu powiedziała, że wreszcie możemy przejść do wypełniania formularzy. Dosłownie. – Wyjdą państwo tamtymi drzwiami po lewo, przejdą przez lotniskowy parking, a następnie przez autostradę i po drugiej stronie znajduje się nasza siedziba. Tam wypełnią państwo kilka dokumentów i dostaną samochód. Miała być jakaś kładka ale znaleźliśmy tylko rozkopane pole ogrodzone siatkami. Szliśmy na około 10-15min, z torbami, zanosząc się śmiechem z tutejszej organizacji :] Koniec końców dotarliśmy. Udało się. Bogaci w doświadczenie przemknęliśmy przez podchwytliwe pytania o osoby polecające po czym podaliśmy kartę kredytową Michała by sfinalizować transakcję. No i psikus, bo z racji tego, że to Agnieszka brała na siebie samochód ze mną jako drugim kierowcą, to musiała być to jej karta. Michał zapomniał prawa jazdy z kraju, a jego karta w firmie Localiza była tym samym bezużyteczna. – Przykro mi, ale takie są procedury. Paranoja. Myślałem, że padniemy tam przed ladą z całej tej beznadziejności :] Localiza dała nam popalić tego dnia :] Szczęśliwie system przyjął debetową kartę Agnieszki i mogliśmy wreszcie zwycięsko wsiąść do naszego małego chevrolecika. Było przed północą, cóż za wielki sukces :]

Zamontowałem na szybę nawigację samochodową, wklepałem jako cel miasto Foz do Iguacu i ruszyłem. Powoli, przez ciemne uliczki, wypatrując kretyńsko rozstawionych hopków spowalniających, które szybko stały się naszą schizą. GPS prowadził znakomicie, nie dość, że nie udało się wyjechać na obwodnicę tylko biliśmy przez całe miasto, to jeszcze kilka razy byliśmy informowani światłami przez innych kierowców, że właśnie jechaliśmy jednokierunkowymi uliczkami pod prąd :] Zamiast szacowanych 500 km w jedną stronę okazało się, że do wodospadów jest ponad 720 km (a z naszym GPSem to nawet i 1100 km!). Mała, aczkolwiek znacząca różnica. Pierwszą noc spędziliśmy kilkadziesiąt kilometrów od Kurytyby w jakimś przydrożnym hoteliku. Rano planowaliśmy skoro świt wstać o 0630 ale jakoś nikt nie słyszał budzika… Klasyk. Nieśpiesznie zjedliśmy śniadanie i dopiero o 0930 byliśmy na drodze. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że właściwie na wodospady możemy w ogóle nie wejść. Im później się robiło tym szybciej jechaliśmy. W ostatniej godzinie jazdy biliśmy już rekordy prędkości rzędu 170 km
/h. Radary, nie radary, cała na przód. Na szczęście nikt nie zwrócił uwagi na nasz „szary, nisko przelatujący samolot” i na parkingu przed bramą wejściową do Parku Narodowego Iguacu stawiliśmy się dokładnie o 1615, czyli kwadrans przed zamknięciem. Uff!

W promieniach zachodzącego słońca obejrzeliśmy wodospady uznawane za jeden z największych cudów Ameryki Południowej. Cóż, zaczęło się tak niemrawo. Kilkanaście różnej wielkości wodospadów, dużo zieleni, zachodzące słońce no i z racji na późną godzinę mało ludzi… Mogło się podobać, ale jakoś chyba wszyscy mieliśmy większe oczekiwania. Nikt z nas jednak nic nie powiedział. Dopiero później Agnieszka zobaczyła kłęby pary wodnej i stwierdziła, że trzeba iść w tamtym kierunku, że coś tam musi być jeszcze… No i rzeczywiście. Dopiero tzw. Gardziel Diabła była tym, na co czekaliśmy. Ogromna masa wody spadająca ze skał, huk, kłęby pary wodnej w powietrzu i tęcza nad tym wszystkim. Widok zdecydowanie robiący wrażenie, czuć było moc natury.

iguazu_panorama1

Przespacerowaliśmy się kładkami pod wodospadami, zrobiliśmy parę zdjęć, zajrzeliśmy do sklepu z pamiątkami i trzeba było wracać. Szybko. Bez czasu na specjalną kontemplację, znów w biegu. Wyliczyliśmy bowiem, że już na stronę argentyńską nie możemy sobie pozwolić następnego dnia. Nie mieliśmy czasu. Później przeczytałem, że to właśnie strona argentyńska robi największe wrażenie i jest absolutnie nie do pominięcia. Już mówiłem, że nie lubię podróżować w pośpiechu? Nie było wyjścia. Głodni wróciliśmy do miasta z zamiarem zjedzenia czegoś. Dzięki świetnej nawigacji samochodowej trafiliśmy do steakhouse’u w galerii handlowej. Samej restauracji oczywiście nie znaleźliśmy bo jej tam ‘już’ albo ‘nigdy’ nie było, ale udało się za to coś zjeść w chińskim bufecie. No i ruszyliśmy w powrotną drogę. Zmęczeni po całym dniu jazdy zatrzymaliśmy się dość szybko na noc w niedrogim hotelu o generalnie dość niskim standardzie. W pokoju był telewizor, łóżko dla każdego i można było jeszcze zamknąć drzwi kluczem, więc miejsce jako takie, wg mojej prywatnej, podróżnej oceny, posiadało wysoki status. Nawet jeśli na suficie siedziały ćmy, a w łazience widziałem karaluchy i kilka ciekawych gatunków pająków. Zdaje sobie sprawę, że po opuszczeniu Katharsis, szczególnie dla Agnieszki, mogła to być raczej nieprzyjemna nora, jednak nie było czasu na szukanie czegoś innego po nocy, chodziło przecież nam głównie o odpoczynek. Po wejściu do pokoju na twarzach moich towarzyszy nie zauważyłem nawet grymasu i dopiero po powrocie dowiedziałem się, iż spali prewencyjnie w ubraniach :] Cóż, od wygód łatwo nie jest się odzwyczaić, ale o tej wycieczce będzie można jeszcze długo opowiadać :] Mam nadzieję, że nie mają mi tego za złe :]

Do Paranagua też się spieszyliśmy, by przed 1800 zdać samochód. Możliwe było, że wypłyniemy jeszcze w nocy. Nic takiego się jednak nie stało. Podnieśliśmy kotwicę najwcześniej jak się dało, czyli późnym popołudniem :] i to rozumiem. Dobę później stanęliśmy przy marinie na uroczej wyspie Sao Sebastiao, w miasteczku Ihlabela. Swój domek letniskowy ma tutaj Alberto, Brazylijczyk, który pożyczył Mariuszowi mapy Antarktydy w Ushuaia. Z resztą ten sam, na którego s/y Black Swanie mogłem pożeglować na północ z końca świata, gdybym nie wsiadł na Katharsis i nie popłynął jeszcze dalej na południe. Pokazał nam z pokładu swojej motorówki malownicze wybrzeże wyspy, opowiadając przy tym co nieco, a później zaprosił nas na obiad do swojej przepięknie ulokowanej nad brzegiem morza hacjendy. Razem z swoją żona, Monicą zapewnili nam naprawdę przesympatyczne popołudnie i przepyszny, wielodaniowy, tradycyjny, brazylijski posiłek, po którym ledwie mogliśmy wczołgać się z pontonu na jacht. Było to ciekawe spotkanie z ludźmi, jak to się mówi, „z klasą”, o olbrzymiej wiedzy i ciekawych zainteresowaniach.

img_8067

Gdyby było inaczej niż jest, gdybym był w podróży, w której dopiero będę, tej nomadycznej, którą zamierzam dopiero odbyć w przyszłości, gdybym… gdybym nie musiał, czy też może raczej nie chciał wrócić wkrótce do kraju, nie byłoby to moje ostatnie z nimi spotkanie. A może i tak nie jest? W każdym razie znów zadziałały prawa Uniwersum, o których już wielokrotnie pisałem, a które sprawiają, że dostajemy szansę na osiągnięcie, ‘bycie’ czy też posiadanie tego, czego pragniemy. Tylko czas tego jest tym czynnikiem, który dla nas jest jeszcze nie do ogarnięcia, nie rozumiemy jego zasad działania, dla nas, ludzi, płynie niezmiennie do przodu, jest czymś oczywistym, jednokierunkowym, podczas gdy we wszechświecie działa on wielowymiarowo, rozdwaja się, przenika, zwalnia i przyspiesza… Jesteśmy niecierpliwi, czasem ślepi albo nieuważni. Chciałem kiedyś pracować na jachtach, jako deckhand czy skiper, chciałem i nadal chcę robić to, co lubię i otrzymywać za to dobre wynagrodzenie. A kto by nie chciał? Ale wcale nie jest łatwo się załapać. Wiedziałem, że to może być dobry pomysł by spróbować, pomysł na za jakiś czas, na kiedyś. Patrzyłem wielokrotnie na stałych załogantów Katharsis myśląc, że fajnie im się żyje, ciekawie i z pasją, pomimo pewnych oczywistych niedogodności w rodzaju rzadszej obecności w domu czy ograniczonego kontaktu z przyjaciółmi. Coś za coś. I nagle to spotyka mnie, w momencie, kiedy się tego nie spodziewam, kiedy myślę już powoli co będę robić po powrocie, dostaje ofertę pracy na jachcie u Alberto. „Podróżowanie” jest i było od początku dla mnie tą gotowością do zmiany planów w każdym momencie, gotowością do złapania kolejnej fali, kolejnego samochodu czy zrobienia kolejnej rzeczy, która zabierze mnie mniej więcej w kierunku, w którym chciałem podążać. Byłem otwarty na nowe sytuacje, nowych ludzi i szanse, jakie się przede mną pojawiały niemalże w każdym momencie mojej grandtour. Często podejmowałem ryzykowne decyzje, innym razem były one zupełnie błahe, zdarzyło się kilka pewnie w ogóle nieświadomych, podczas których wydawało mi się tylko, że panuje nad tym co się dzieje, podczas gdy czuwał nad tym chyba tylko mój Anioł Stróż, ale faktem jest, że wiele z nich mógłbym nazwać punktami zwrotnymi w drodze, które to pozwalały otwierać mi wcześniej zamknięte drzwi. Dziś wiem, że wszystko jest właśnie kwestią decyzji. Wiążą nas pewne sprawy, układy, zakazy czy konwenanse, często tracimy dystans do tego, co się dzieje nie tylko dookoła, ale i w nas samych, wpadamy w kolejne spirale i przestajemy w to wierzyć, że wszystko zaczyna się od naszych postanowień, wgłębi nas samych. Zabijamy w sobie marzenia, odpuszczamy i poddajemy się, mówimy, że to (już) nie dla nas, że nie ma czasu na to itd… Jest bowiem różnica między płynięciem z prądem ponieważ niesie on nas tam, gdzie chcemy akurat i spływaniem z prądem, kiedy kierunek, którym chcielibyśmy podążać biegnie w górę rzeki. „Dziś’ podejmuje decyzję, że grandtour trzeba d
oprowadzić do końca. Inaczej moja podróż nie byłaby grandtourem. Wiem, że na wiele rzeczy będę miał jeszcze czas, wiele rzeczy zdarzyć się może ponownie, w podobnych czy zupełnie innych okolicznościach, podczas gdy cała reszta może przeminąć bezpowrotnie. Staram się świadomie wybierać swoją ścieżkę, a teraz chcę powrotu. Choćby i na chwilę. Przypomniała mi się taka reklama lodów magnum, kiedy chłopak zostawia rozpaloną dziewczynę na plaży i biegnie kupić prezerwatywy. Obok siebie stoją dwa automaty, jeden z gumkami a drugi z lodami magnum. Gość ma tylko 5zł. Myśli, myśli aż w końcu kupuje z migdałami z czekoladową polewą… :]

Tytuł posta nawiązuje rzecz jasna do fikcyjnej, odciętej od świata krainy w Tybecie, będącej synonimem utopii. Ludzie w Shangri-La są szczęśliwi, żyją długo i w całkowitej harmonii z otaczającym ich światem, oddając się aspektom ducha i mądrości. Dla mnie taką namiastką Shangri-La są właśnie rejony, w których się znajduję, podobnież jedne z najpiękniejszych w całej Brazylii. Wyspa Ihlagrande to sielankowe, spokojne miejsce, szumnie nazywane brazylijską stolicą żagli. Woda ma 25 stopni a temperatury powietrza przekraczają 30. Dodam tylko, że mamy tu obecnie tzw. zimę… :] Życie toczy się powoli, to raczej miejsce przeznaczone na odpoczynek mieszkańców z Sao Paulo i poza sezonem specjalnie nic się nie dzieje. Jest co prawda dość drogo jak na raj, ale przynajmniej na jachcie mamy internet i sporo esencji do drinków :] Jedyne co tutaj uprzykrza życie są małe, krwiożercze muszki nazywane borrachudos, które boleśnie kąsają opalające się ciała. Głównie nogi i okolice kostek. Zostawiają charakterystyczne, małe czerwone plamki, które nieprzyjemnie swędzą, a do tego samo ugryzienie może powodować reakcje alergiczne i opuchnięcia. Ihlagrande słynie właśnie z tych małych skur… :] Wkrótce popłyniemy nieco dalej na północny wschód, w rejon nazywany brazylijskimi Karaibami. Wyspa Ihla Grande to ponoć doskonałe miejsce do nurkowania, co też w planach jest sprawdzić :] Później ma być jeszcze kilka atrakcji, a na deser Miasto Boga, czyli Rio de Janeiro :] Ale o tym w następnych odcinkach! :]

Pozdrowienia z zimowej Brazylii!


Zdjęć mam więcej ale przed chwilą, po raz kolejny, wtyczka od zasilacza odmówiła posłuszeństwa, i komputer padł. więcej fotek wrzucę następnym razem.


6 komentarzy to Shangri-la. Wszystko jest kwestią decyzji…

  • Malina pisze:

    Wspaniały post, Kuba. Powrót do kraju nie musi być decyzją „gorszą”, nie wiadomo czym Anioł Stróż zaskoczy Cię tam :) :*

  • Kamil pisze:

    hej!:)
    wracaj, wracaj! na Juwenalia juz nie zdązysz, ale coś się wymyśli równie zacnego;)

    a małe krwiożercze muszki też mamy!!! niestety! to jakas plaga!!!;) i robią to samo, co te Twoje borrachudos!!!;))

    pzdr!

  • Aloha!

    Kuba, dziękuję za ten wpis… Właśnie wróciłam z podróży hawajskiej ale w Polsce. Dużo się działo przez 2tygodnie. Doświadczyłam magii. Moja dusza odnalazła inną duszę i teraz pracuję nad daniem nam wolności…

    Rozmawiałam z moją hawajską nauczycielką i… właśnie rozpoczynam przygotowania do podróży na Hawaje. Buty kupione, kontakty w toku poszukiwań, po paszport na dniach pojadę… Planuję zimę spędzić w cieple, nareszcie!

    Wysyłam Ci całą moc aloha! Ufam, że niebawem się spotkamy
    Agnieszka

  • Pawel pisze:

    Taka mała dygresja :)

    Jak zobaczyłem tytuł posta „Shangri-la. Wszystko jest kwestią decyzji”… to pomyślałem,że na bogato się bawisz Fred jak sypiasz w Shangri-la, bo to bardzo luksusowa i popularna sieć hoteli w azji i oceani (nie wiem czy w innych miejscach też) a tu taka niespodzianka na sam koniec postu. Przynajmniej dowiedziałem się od czego jest ta nazwa ;]

    A Twoje przygody jak zwykle zabawne, interesujące i fajnie opisane. Nie można Cie co post chwalić :]

    Pozdrawiam i powodzenia!

  • Magda pisze:

    Jesteś zdrowo popieprzony! w dobrym tego słowa znaczeniu:)Dobrze się Ciebie czyta.I trafiłam na Ciebie przez przypadek ale czy przypadki nie sa najlepsze.
    Wroce!

  • kuba pisze:

    no tak, taki ze mnie „krejzol, że ja pitoleee!” :]

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.