stopem przez Kostaryke i dwa dni na Bocas del Toro

Posted on 05 stycznia 2010

Liberie chcialem opuscic juz nastepnego dnia po przybyciu do tego miasta. Hostel, w ktorym spalem, nie byl drogi, ale nie widzialem sensu zostawac tam dluzej. Niestety troche sie zagapilem z czasem i na droge wyszedlem dopiero po 1600. Na skrzyzowaniu spotkalem Amerykana pod 30-tka – to pierwsza osoba, ktora nie jest zdziwiona, ze podrozuje autostopem – sam robi tak samo. Rozdzielamy sie, by bylo latwiej cos nam zlapac. Ide kilometr dalej i czekam. Na Panamericanie, glownej drodze laczacej oba konce Kostaryki i obu Ameryk , panuje spory ruch.. Czekam, czekam i nic… Po godzinie dogania mnie Amerykanin, niestety pieszo. Tez nic nie zlapal i idzie jeszcze kawalek dalej..

Po kolejnej godzinie zrobilo sie juz ciemno zupelnie, stanie na drodze jest w tej sytuacji bez sensu. Na przeciwko mnie widze ichniejsza galerie handlowa, co prawda rozmiary nie sa inponujace, zadna tam Arkadia, ale dla mnie to dobra lokalizacja, by zaczac rozgladac sie za noclegiem. Galeria stoi troche na odludziu, za nia widze kawalek pola i kilka drzew, w ktorych ewentualnie moglbym sie rozbic z namiotem. Wchodze jednak do srodka by sprawdzic, czy nie ma zadnego wyjscia na dach.. W Polsce czasem sie to udaje, wiec czemu i nie tu? To najbezpieczniejsze miejsca na spanie :) Kamer w galerii nie ma, ale wszystkie potencjalne drzwi prowadzace do drabin na dach sa zamkniete. Niestety. Na dole gadam z parkingowym, mowi, ze z tylu, w krzakach w sumie jest bezpiecznie i moglbym sprobowac sie tam rozbic. Galerie zamykaja o 2200 i lepiej zebym poczekal do tej godziny. Postanawiam wrocic do miasta by cos zjesc. Gdy mijam pierwsze domki wpadam na pewien pomysl.. Na jednym z podworek stoi gospodyni i podlewa swoje kwiaty – pytam sie czy moge rozstawic namiot w ogrodku i przespac sie ta jedna noc. Moja mina podczas tej rozmowy musiala wygladac wrecz anielsko bo gospodyni, po krotkiej rozmowie z kims w domu, stwierdzila, ze nie wygladam na morderce i moge sie rozbic w kacie podworka.. Uff. Chociaz ona.. :) Noc spedzam wiec w namiocie na czyims bezpiecznym podworku, na obrzezach miasta. Rano dostaje zaproszenie na sniadanie i nawet nie zauwazam, kiedy mija godzina na rozmowach przy stole. Po 0900 wracam na Panamericane – tym razem idzie gladko. Po kilku minutach zatrzymuje sie pierwszy tego dnia samochod i podrzuca mnie do niewielkiego Bagaces. Pozniej kolejne samochody i laduje w Canas.

Tutaj moja droga odbija na polnocny wchod, moim celem tego dnia jest Lago de Arenal, w otoczeniu jednego z najbardziej aktywnych wulkanow w tej czesci Ziemi. Tez nazywa sie Arenal. Na poklad wypozyczonego samochodu zabiera mnie para Niemcow w srednim wieku. Tomas i Jaqueline tez jada nad jezioro, w Kostaryce sa drugi raz i maja juz tutaj wielu znajomych. Miedzy innymi w miejscowosci Nuevo Arenal znajduje sie slynna w okolicy i w Niemczech (podobno byla w telewizji) niemiecka piekarnia. Dla mnie to wszystko jedno gdzie mnie zabiora, moze byc i Nuevo Arenal. Podczas ponad godzinnej drogi zaprzyjazniamy sie – opowiadaja duzo o swojej krotkiej podrozy, gdzie byli, co chca jeszcze zobaczyc, pytaja sie tez o moja tulaczke. Bardzo im sie podoba idea i po dotarciu do piekarni stawiaja mi lokalne piwo Imperial (nawiasem mowiac piwo tutaj jest kiepskie). Umawiamy sie tez na kolacje w pizzerii wieczorem. Przede mna stoi teraz zadanie znalezienia miejsca na nocleg. Okolice jeziora Arenal, mimo ze piekne, sa juz dosc skazone przez turystyke. Z reszta jak wiekszosc miejsc w Kostaryce, z tego co slyszalem i zdazylem zauwazyc. Na szczescie Nuevo Arenal to spokojna okolica, miasteczko ma wlasciwie tylko jedna ulice, po bokach stoja bardzo zadbane domki z ogrodkami, a w nich starannie przystrzyzone kwiaty. Kostaryka, tak jak pisalem gdzies wczesniej, uwazana jest za Szwajcarie Srodkowej Ameryki. Duzo w tym prawdy, to najbardziej uporzadkowane panstwo, jakie do tej pory odwiedzilem. Wszystko jest niemalze europejskie. Jako jedyne panstwo w tej czesci swiata nie ma swojej armii, przez co moze inwestowac w inne sektory. Niestety, odbija sie to troche na cenach, ktore sa dla mnie szokiem, po supertaniej Nicaragui. Widac tez, ze Kostaryka w wiekszosci jest celem turystow zamoznych, Amerykanie glownie przesiaduja w kurortach nad Pacyfikiem, podczas gdy bogatsi Europejczycy preferuja Karaibskie wybrzeze.. Dla backpackarow jest i owszem kilka hosteli, ale w porownaniu do innych krajow, jest ich niewiele i o dosc wysokim standardzie i cenach. Wszystko zalezy tez od miejsca, o czym pozniej..

Ja w kazdym razie postanawiam, ze Kostaryke przejade w maksymalnie ekonomiczny sposob. Na cabanas mnie nie stac, poza tym od czegos ten namiot nosze w plecaku. Gdy zegnam sie z Niemcami i ide w dol nad jezioro, zaczyna padac. Zachmurzenie tu jest spore, ze wzgledu na obecnosc wulkanu, a poza tym, w Kostaryce, jak juz pisalem chyba, obecnie trwa pora deszczowa. Niby jest lato, ale codziennie pada po kilkanascie minut. Zalezy to oczywiscie tez od miejsca, nad Pacyfikiem jest sucho i slonecznie, blizej wybrzeza karaibskiego zdarzaja sie krotkotrwale i obfite ulewy.. Badz co badz, po jakiejs godzinie maszerowania najpierw w jedna strone, a pozniej z powrotem, znajduje cos na ksztalt parku. Zadnych tabliczek (za wyjatkiem dosc powaznie brzmiacego ale jak sie pozniej okazalo raczej zartobliwego ostrzezenia o krokodylach w jeziorze), brama otwarta – potraktowalem to jako zaproszenie. W srodku, nad jeziorem znajdowal sie tylko jeden, pusty budynek, jakby konferencyjny.. Wlascicielem terenu jest ICE, jak sie domyslam odpowiednik naszego STOENu.. Poza tym trzy konie biegajace swobodnie po zielonej okolicy i trzech facetow lowiacych ryby. Pusto, cicho, pochmurnie.. Podazam droga na cypelek, ktory widzialem z drogi jakies pol godziny temu. Juz nie pada. Trawa jest przystrzyzona, las swietlisty i nie jest to dzungla. Idealnie. Obserwuje zachod slonca i wracam do miasteczka pod gore by zjesc pierwsza od dluzszego czasu pizze. Smakuje rzeczywiscie niezle, zdaniem Niemcow to najlepsza pizza w miasteczu (moze dlatego, ze nie ma innych pizzerii, ale trzeba przyznac, ze byla niezla!). Dlugo rozmawiamy – w efekcie m.in. dostaje zaproszenie do Schwarzwaldu w gory, zaproszenie na sylwestra do ich zaprzyjaznionego resortu gdzies na karaibskim wybrzezu, koniecznie mam wyslac kartke z Ameryki Poludniowej i nastepnego dnia moga podrzucic mnie do Fortuny – turystycznego miasta u podnoza wulkanu, skad latwo bede mogl przemiescic sie dalej. Naprawde bylo milo to slyszec..

Noc mija spokojnie, wschod slonca nad jeziorem nie jest niestety tak piekny, jak sie spodziewalem. Od samego rana chmury przyslaniaja widok na aktywny wulkan i nic sie nie da dojrzec dalej niz kilkanascie kilometrow. Obok mojego namiotu pojawiaja sie za to trzy konie, ktore widzialem poprzedniego dnia. Sa bardzo zainteresowane moim plecakiem :) O 0800 jem juz sniadanie z Thomas i Jacqueline w piekarni (jest droga, ale po ´znajomosci´dostajemy znizki.. no i ach jak dobrze wreszcie zjesc normalny chleb!) i przed 1000 ruszamy w kierunku Fortuny. Zegnamy sie na drodze – pamiatkowe zdjecie na tle zachmurzonego wulkanu, zyczenia pomyslnosci oraz zobaczenia po powrocie i zostaje sam. Jest 30.12, nastepnego dnia sylwester, a ja jestem w srodku kraju i nie mam pomyslu z kim i gdzie przyjdzie mi sie bawic. W kawiarence internetowej odczytuje wiadomosc o Manu, ze wlasnie opuszcza Kostaryke i jedzie jakims nocnym busem pod granice z Panama, do Puerto Viejo, wioski slynacej z surfingu i klimatu pt. easy-going.. Moze byc i tam, blisko Panamy, wiec od razu 2 stycznia przeskocze przez granice. Taki jest plan. Blisko Panamy oznacza jednak, ze jest to niezbyt blisko mojej aktualnej lokalizacji. Mam jakies 250 – 300 kilometrow do celu, ktory lezy prawie ze na koncu swiata. W kilkanascie godzin jakie mi pozostaly musze zmienic pare razy drogi, bo autostrada wiedzie tylko do Limon, a do tego odcinka mam i tak jeszcze spory kawalek po lokalnych ´drozkach´. Ale do zrobienia na spokojnie, sek w tym, ze tutaj z tym stopem to naprawde nic nie wiadomo. Raz jedzie sie jak z nut, a innym razem jak po grudzie. W Europie mam wrazenie jakos srednia jes
t bardziej stabilna :)

Z Fortuny zabiera mnie wyluzowany tico (mieszkaniec Kostaryki) sportowym samochodem. Szybko znajduje sie 50 kilometrow dalej, w miejscowosci Quesada, na terminalu. Zagapilem sie. Niestety okazuje sie, ze miasteczko jest spore, zanim wyjde na droge wyjazdowa moze minac sporo czasu, a jest juz ok 1600. Decyduje sie pojechac busem za kilka centow do najblizszej wsi. Pol godziny pozniej w Aguas Zarcas myle sie i wychodze nie na ta droge co trzeba. Moja mapa, ktora dostalem od kobiety w pierwszym samochodzie, jaki mnie zabral w Kostaryce, jest dosc niedokladna. Zeby bylo smieszniej to w google maps jest jeszcze inaczej, a rzeczywistosc rozni sie diametralnie od tych dwoch zrodel, jakie posiadam. Musze wiec polegac na dosc umownych instrukcjach ludzi i kierowcow. Zanim wracam na odpowiednia wylotowke slonce jest juz bardzo nisko. Utknac tutaj moze byc niezbyt ciekawie.. Na szczescie ostatni samochod jaki lapie zabiera mnie do Venecii, kilkanascie kilometrow za Aguas Zarcas. Spokojna miejscowosc, kosciol, przed nim boisko, kilka uliczek, barow i drogie motele. Dowiaduje sie o najtanszy, jednak gdy do niego docieram nikogo nie ma w srodku.. No trudno, w okolicach widze gory, ale to nie Beskidy, gdzie w piec minut opuszcza sie wies i w 10 kolejnych mozna spac w namiocie. Przy drodze, zaraz obok jednego z moteli znajduje sie stacja Czerwonego Krzyza.. Postanawiam zapytac sie, czy moge gdzies przenocowac na podlodze i ku mojej radosci – nie ma zadnego problemu. Dostaje calkiem czysty kat w garazu, tuz za ambulansem. Gdy jednak wracam po kolacji i rozkladam karimate w kacie, uprzejmy ratownik mowi mi, ze jesli chce, to moge spac na lozku dla chorych, jest lazienka w pokoju i bedzie mi pewnie wygodniej tam.. Jak dla mnie rewelacja! Wysypiam sie jak nigdy i rano o 0700 staje na drodze z wyciagnieta reka. W deszczu. Pierwszy samochod prowadzi kobieta, w pizamie. Tak mnie polubila, ze podrzucila mnie 15 kilometrow dalej niz jechala, do miejsca, gdzie latwiej mi bedzie cos zlapac w moim kierunku. No i rzeczywiscie, pozniej szlo juz gladko, mniej wiecej. Deszcz przestal padac.. :)

Za oknem krajobrazy zmieniaja sie jak w kalejdoskopie. Raz jest to dzungla, innym razem widze fantastyczne, lagodne grzbiety gorskie, a im blizej oceanu tym wiecej farm i plantacji bananowych. W sumie tego dnia jechalem z ok. 8 kierowcami – wykonywalem z nimi proste czynnosci codziennie – jechalem do pracy w fabryce nowoczesnym jeepem z mlodym Szwajcarem, kupowalem kurczaki w supermarkecie z mechanikiem samochodowym, Marcusem, z innym mechanikiem, naprawiajacym pralki, odwiedzilem dwie wsie po drodze, gdzie jednak nikomu sie akurat nic nie zepsulo, odbieralem zone jednego z kierowcow z terminalu autobusowego, a do Puerto Limon dojechalem z sympatycznym pracownikiem Pizza Hut, Jose, ktory wiozl ciezarowka skladniki do pizzerii. Wczesniej zjedlismy razem obiad w przydroznym barze. W Limon widac juz, ze to Karaiby. Podobno jest to jedne z najbardziej niebezpiecznych miast w Kostaryce. Do centrum nie wjezdzalem, wysiadlem przy drodze na Puerto Viejo i granice w Sixaola.. Spory kawalek musialem jednak przejsc pieszo za miasto. Wygladalo to troche tak jakbym szedl przez amerykanskie dzielnice czarych – z co drugiego domu leci glosna muzyka, brudne ogrodki, bramy pozamykane na cztery spusty, a na ulicach nudzacy sie ludzie – mlodzi, w amerykanskich koszulach koszykarskich, siedza na chodniku i pluja przed siebie, starzy z brodami i laskami na fotelach czytaja gazety, a kobiety z dziecmi przy piersiach nosza zakupy.. raczej biedna okolica. Wiekszosc oczywiscie czarnoskora, mowiaca smieszna i trudna do zrozumienia mieszanka angielskiego prosto z karaibow, hiszpanskiego i jakiegos lokalnego dialektu.. Z Limon zabralem sie z czarnym pastorem wracajacym do domu, a do samego Puerto Viejo, lezacego na uboczu, dotarlem z rodzinka w rozsypujacym sie samochodzie. Kierowca byl nieco przygluchy, utrudnialo to konwersacje, ale jakos sie w koncu udalo.. ;)

Puerto Viaje, Stary Port, od razu przywital mnie widokiem surferow, wyluzowanych dziewczyn i jamajskich rastamanow. No i ogromna iloscia tabliczek wskazujacych hotele, restauracje i knajpy. Hostel Rockin´ Js w ktorym mialem spotkac sie z Argentynka byl ulokowany 5min spacerem od centrum wioski, juz na jej obrzezach. Za 4 dolary mozna rozstawic namiot na specjalnie przygotowanych platformach, nieco drozej kosztuje nocleg w hamaku lub lozko w dormitorium. Hostel lezy 30 metrow od morza i posiada naprawde fajny klimat – duzo jest rysunkow i grafiti na scianach, hamaki pozwalaja wypoczac w czasie dnia, duzo jest stolow, przy ktorych mozna siedziec do pozna w nocy, a cale jedno skrzydlo zajmuje bar, z mala scena na koncerty oraz restauracyjka. Tanio i sympatycznie.

W hostelu tego dnia bylo sporo ludzi, nie tylko turystow i ´plecakowcow´, ale takze ticos z San Jose i okolic. Manu dotarla nieco pozniej ze swoimi znajomymi. Na poczatku statycznie przy stolach, rozmowy, rum, piwko itd. Przy barze, lokalni grajkowie grali na zywo bardzo fajnie reagge. Przed 2400 caly hostel przeniosl sie do centrum wsi. Zamiast odliczania byly koslawe fajerwerki z plazy, ktore strzaly na dlugo przed i po 2400, nie bylo tez zadnego szampana, w sumie wiec nawet nie wiadomo kiedy ten Nowy Rok sie tak naprawde zaczal. Pozniej wiekszosc osob poszla do beachbaru, gdzie byl parkiet pod dachem. Mnostwo osob stalo przed barem na plazy, gdzie palilo sie tez kilka ognisk i co najwazniejsze mozna bylo pic swoj alkohol. Ok 0100 zaczal padac dosc silny deszcz wiec wszyscy schowali sie pod dachem, przez co zrobil sie okropny tlok w srodku. Ogolnie w pewnym momencie wszyscy, ktorych znalem, sie gdzies pogubili i czasem tylko w tlumie spotykalo sie jakas znajoma twarz – widziales ich? – kogo? – no wszyskich.. – nie, tez ich szukam! Zabawa wiec nie byla jakas szampanska, jak to sie mowi. Po 0400 polozylem sie spokojnie spac w namiocie.. 1 stycznia to dzien pod haslem lazy afternoon. Moze nie w typowo polskim wydaniu, ale nie dzialo sie praktycznie nic do wieczora, kiedy to wszyscy zmeczeni powychodzili z namiotow, hamakow lub powrocili z plazy i przy stolach oraz barze znow zaczal sie ruch. Tym razem spokojniejszy ale przynajmniej ciekawszy niz poprzedniego dnia, bo moglem na spokojnie porozmawiac z kilkoma osobami po hiszpansku bez tego calego halasu i wymuszonego ´imprezowania´:) O drugiej resztki przeniosly sie na plaze, a ja do swojego namiotu, bo stwierdzilem, ze nastepnego dnia musze wczesnie wstac, by gdziekolwiek dojechac w tej Panamie.

2 stycznia po 0800 opuszczam hostel i autobusem juz jade ostatnie 40 kilometrow w kierunku granicy w Sixaola. Na granicy spedzam dobre 3 godziny. Kolejka na moscie po stronie Panamy miala jakies 50 metrow, ale tempo poruszania sie w niej bylo okropnie wolne. Do jednego okienka tloczyli sie wszyscy – wjezdzajacy do Panamy i wyjezdzajacy. A takze taksowkarze oferujacy swietne ceny za transport w okolice wysp Bocas del Toro. Gdy szczesliwie dotarlem w okolice okna zobaczylem tabliczke, ze nalezy przedstawic nastepujace rzeczy przy wjezdzie – paszport, 500 dolarow i bilet na dalsza podroz lub powrot.. Z paszportem stalem niezle, od 2002 Polacy nie potrzebuja wizy wjazdowej do Panamy, z pieniedzmi juz gorzej, bo w kieszeni mialem 30 dolarow, na szczescie wiem, ze czasem dziala po prostu pokazanie karty platniczej, natomiast najgorzej bylo z osatnia rzecza. Widzialem, ze przede mna ludzie kombinuja z jakimis biletami na autobusy, a ci, ktorzy maja kwit na parking dla samochodu, przygarniaja innych, ze niby beda wracac z nimi.. Nie wiedzialem czy facet mi uwierzy, gdy mu powiem, ze chce przedostac sie do Kolumbii na statku, jachcie, lodce lub awionetce.. Na szczescie nie bylo zadnych problemow, pieczatka w paszporcie i witamy w Panamie!

W kolejce poznaje Jose, ma 24 lata, jest z Kostaryki i pierwszy raz wybral sie takie podrozowanie poza krajem. Lepiej pozno niz wcale. Razem jedziemy autobusem typu schoolbus do Changuinola, a pozniej do Almirante, skad odplywaja lodki na wyspe Colon, lezaca w archipelagu Bocas del Toro. W 1502, podczas swojej czwartej wyprawy do Ameryki, byl tu
sam Kolumb! Za transport do Almirante w sumie zaplacilem 1,2 dolara, za lodke, plynaca 20 minut na wyspe – 4 usd! W porciku w Almirante spotykamy ludzi z kolejki z granicy – Brazylijczycy, Wlosi, Wegrzy, Chinczycy – zaplacili 14 a niektorzy 19 dolarow za collectivo directo z granicy do Almirante (w cenie lodka na wyspe..). Mi tez proponowali takie cudo, ale widocznie troche juz sie nauczylem. Trzeba uwazac na takie oferty zawsze :) No ale widac bylo po nich, ze ich budzet troche jest wiekszy od mojego.. Podczas jazdy motorowka, strasznie krzyczeli na falach i robili niesamowita ilosc zdjec, jak na dosc ograniczone widoki, ktore byly mozliwe do zobaczenia z lodki. Prym wiodla para Chinczykow, ktorzy odwracali sie co chwile do tylu i machali do placzacych dzieci za nimi. Oczywiscie z aparatem i nieustannym dzwiekiem cyfrowej migawki. pip-pip. pip-pip. Nie wiem co na to dzieci, ale ich mamy nie wygladaly na szczesliwe.

Motorowka zawiozla nas na wyspe Colon, z ktorej po kilku minutach, razem z Jose, poplynelismy na sasiednia, nieco spokojniejsza, Bastimente. Wyspa porosnieta jest dzungla i znajduje sie tam tylko jedna wioska. Jak mozna sie spodziewac nie ma tutaj zadnych samochodow ani motocykli (w odroznieniu od Colon), a wszystko skupione jest na wodzie – od lodek przy pomostach, po domki, osadzone na palach. Szerokosc wioski nie przekracza 20 czy 30 metrow na ladzie. Za 6 dolarow od osoby dostajemy pokoik w Hospodaje Sea View, prowadzonym przez oryginalnego, czarnoskorego faceta w rozowym polo. Nawet z Jose, ktory po hiszpansku mowi jak to Kostarykanczyk, wlasciciel woli rozmawiac po angielsku.. Wieczorem gotujemy spaghetti w kuchni, a po zmroku rozmawiamy do pozna wiszac w hamakach na pomoscie nalezacym do hostelu.

Nastepnego dnia rano idziemy zobaczyc jedna z nielicznych atrakcji wyspy – plaze. Jest ich tutaj niewiele, ale generalnie kazda wysepka na archipelagu Bocas del Toro ma jakas swoja perelke. Bestimente ma ich kilka, ale postanawiamy wybrac jedna z mniej uczeszczanych.. Woda przy wsi na Bestimente jest brudna i zeby pokapac sie w oceanie trzeba kawalek sie przejsc. My wybieramy plaze o wdziecznej nazwie Wizard. Byc moze nie byl to najszczesliwy wybor, bo plaza sama w sobie jest mila, to fakt, ale raczej jest mekka dla surferow, ktorzy tutaj przyplywaja lodkami.. fale sa duze, a prad silny. Lodkami przyplywaja tu dlatego, gdyz ze wsi trzeba isc ponad kilometr przez dzungle. Umazani blotem po kolana w koncu docieramy na plaze. Godzinka nudow i wracamy ta sama droga. Zastanawialem sie idac tam, jak musi wygladac Derien Gap.. Tutaj obawialem sie wezy, widzialem duze mrowki, ktore nie wygladaly przyjaznie, a w blocie nie znajdowalem ukojenia… SPA to to nie bylo. W drodze powrotnej spotykamy dwojke czy trojke turystow, tez ida na plaze Wizard. Tyle ze ida w kaloszach.. Musialem po prostu nie doczytac w przewodniku, ze na wyposazeniu kazdego szanujacego sie plazowicza w Panamie powinny znajdowac sie kalosze.. Nastepnym razem sie poprawie :)

Po odswiezajacym prysznicu plyniemy z Jose na Colon, glowna wyspe archipelagu. Wymieniamy adresy i tam sie rozstajemy. Ja melduje sie w hostelu Mundo Taiti i reszte popoludnia spedzam szwedajac sie w miasteczku i wtapiajac w niedzielny klimat sennych uliczek tuz nad morzem.. Bocas del Toro, glowne miasteczko na wyspie, to znana i popularna lokalizacja turystyczna na mapie Panamy. Duzo jest hoteli, knajp i sklepow surferskich. Archipelag Bocas del Toro nazywany jest surferskim Graalem XXI wieku. Podobno swietnie sie tutaj plywa, zwlaszcza zaawansowani zawodnicy znajduja tutaj wiele ciekawych spotow. Przypadkiem okazalo sie, ze hostel w ktorym sie zatrzymalem, jest glowna baza surferow i az roi sie w nim od amerykanow.. Jakos w grupie sa trudni do zniesienia :) Jednak poza glownymi ulicami, na wyspie widac biede. Wystarczy wyjsc kawalek dalej i popatrzec na to, jak zyja normalni, mieszkancy (przewaznie czarni). Slumsy na wodzie, brudno, dzieci grajace w pilke plastikowa butelka. Turysci raczej tam nie zagladaja..Nie wiedziec czemu, wszystkie supermarkety sa prowadzone przez chinczykow. Czarni wolaja na nich chino! W druga strone to jakos nie dziala.. Na wyspie jest tez male lotnisko, mozna doleciec do i z Panama City. Nigdy nie widzialem takiego lotniska, po prostu kawalek pola i jakas blaszana konstrukcja, w ktorej miesci sie poczekalnia. Podobno w tym kraju sporo takich ladowisk w sercu dzungli lub na wyspach wlasnie..

Obecnie jestem w David, drugim co do wielkosci miescie Panamy. Ale to juz inna historia.. :)


6 komentarzy to stopem przez Kostaryke i dwa dni na Bocas del Toro

  • johny pisze:

    primo balerino

  • monika pisze:

    Powodzenia w 2010:)

    PS jezioro i konie (zdj.) – mistrzowskie ;)

  • Misiek pisze:

    Miałem trochę zaległości więc łyknąłem kilka wpisów na raz. Doskonałe, przewyborne. Tylko pozazdrościć ;)

  • kusiex pisze:

    Hehe, nie da się ukryć, że fota z koniami to faktycznie sielana jak … :) Powodzenia!

  • fred pisze:

    heh, ciesze sie Misiek, ze Ci sie podoba :) daj znac jak tam Szpony Orla sobie radza i czy w ogole! :)

    no konie zaskoczyly mnie nad ranem, brakowalo im tylko rogow na glowach by dopelnic basniowosci.. ;)

  • Ali pisze:

    uwazaj na piratów ;)

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.