Śnij, odkrywaj…
Posted on 04 grudnia 2010
Buenos Aires. Paryż Ameryki Południowej. Promienie wschodzącego słońca oświetlały fasadę budynku Kongresu. Plac wyglądał niesamowicie. Na kilkupasmowych ulicach nie było praktycznie żadnego ruchu, tak jak i na chodnikach, gdzie tylko od czasu do czasu widać było przemykający cień zataczającego się od alkoholu delikwenta. Większość sklepów pozamykana, a w powietrzu unosi się cisza, jeśli nie liczyć nieśmiałego śpiewu ptaków, poukrywanych w koronach drzew. Ale duże miasta, takie jak Buenos Aires, nigdy nie śpią…
…zawsze coś się dzieje, zawsze gdzieś ktoś się śmieje, gdzieś ktoś płacze, ktoś gubi portfel, a ktoś się wzbogaca. Ktoś umiera i ktoś się rodzi. Nie da się tego ogarnąć, nawet nie ma co próbować.. Warto jednak o tym pomyśleć samemu, stanąć na sekundę w biegu i rozejrzeć się. Uzmysłowić sobie ilu rzeczy zupełnie nie jesteśmy świadomi bo nie patrzymy, ile rzeczy w jednym momencie dzieje się w najbliższej okolicy, na tym konkretnym placu, w mieszkaniach obok, na sąsiednich ulicach, w całej dzielnicy, mieście, kraju… Nie jesteśmy najważniejsi na świecie i nasze problemy często są niczym w porównaniu z tymi należącymi do człowieka za rogiem. I wcale nie chodzi o to, żeby się porównywać, ale nie obwiniajmy też świata dookoła. Mój problem o 0630 tego dnia był niewielki, właściwie to była tylko kwestia czasu, niedogodność.
Właśnie wtedy, gdy czerń nocy przechodzi najpierw w szarość poranka, by potem zamienić się w oślepiający blask dnia, następuje zmiana wachty. Do życia budzi się większość mieszkańców – słychać hałas otwieranych rolet, w oknach pojawiają się zaspane twarze, a niektórzy już popijają kawę w dopiero co otworzonej kawiarni na rogu. Śpiesząc się na autobus czy metro, pędzący„ludzie dnia” nie zauważają albo nie chcą zauważać tych z „nocnej straży” – pracowników całodobowych kiosków, parkingowych stróży wszelakiej maści, zachodnich turystów ledwo trzymających się na nogach bełkoczących coś do siebie i kopiących w śmietniki, czy też spóźnionych bezdomnych, w pośpiechu pchających swoje wózki, żeby zdążyć do swojej skrytki i przykryć się kocem zanim na ulicach rozpocznie się chaos.
Była dopiero 0630. Na skutek dość dziwnych okoliczności, razem z Kają i Asią znaleźliśmy się w stolicy Argentyny chwilę po 0400. Nocny autobus z Mar del Plata zawiózł nas na terminal Retiro, skąd taksówką pojechaliśmy, zupełnie w ciemno, do jednego z hostelu w dzielnicy Palermo. Tam okazało się, że nie ma wolnych miejsc, tak samo jak i w innym obok. Zaczęliśmy więc pytać w hotelach. Dziewczyny bez hiszpańskiego, za to z walizkami na kółkach, nieprzygotowane trochę na taką sytuacje, nie mogły sobie pozwolić na jakieś większe improwizacje. Na mnie więc spadła trochę odpowiedzialność załatwienia ‘czegoś’, co było raczej dość naturalne. Dawno jednak nie byłem ‘w zespole’ w podróży, więc była to też trochę nowa sytuacja dla mnie. Taksówkarz złapał kurs tygodnia i z gbura, jakim był na początku, zamienił się w niezwykle pomocnego człowieka – wychodził ze mną i pytał na recepcjach czy nie ma wolnego pokoju, próbował podsuwać nowe koncepcje, myślał gdzie by tu jeszcze spytać.. Krążyliśmy tak z godzinę, odwiedzając ponad 10 różnych miejsc, aż w końcu wróciliśmy do centrum. Tam, przy Plaza de Congreso zostawiłem dziewczyny w jedynej otwartej kawiarni o tej porze i sam, na spokojnie, zagłębiłem się w jednokierunkowe uliczki w poszukiwaniu tabliczek z napisem ‘hotel’. Nie wiem co akurat działo się w Buenos Aires tego dnia, ale nigdzie nie było wolnych miejsc. Może to odbywający się następnego dnia ‘superclasico’ – mecz pomiędzy legendarnymi drużynami Boca Juniors i River Plate, spowodował napływ kibiców do miasta? Koniec końców udało mi się znaleźć coś wolnego i prawie godzinę później, zmęczeni, ale w dobrych nastrojach, weszliśmy do naszego pokoju, który stał się naszym azylem na trzy kolejne dni.
Zobaczyliśmy razem w mieście tyle, ile można było zobaczyć w tak krótkim czasie, bez specjalnego napinania się, latania od świtu do zmroku z przewodnikiem w ręku i wypruwania sobie żył dla zobaczenia każdej wystawy w muzeach. Najpierw pojechaliśmy na słynny cmentarz La Recoleta, na którym spoczywają najbardziej zasłużeni dla Argentyny. Cmentarz właściwie jest całą taką mini-dzielnicą, z alejkami w roli uliczek, mauzoleami w roli domków i pomnikami.. w roli pomników.. :] Robi wrażenie, ale zapamiętam tą wizytę nie tylko dlatego, że zobaczyłem kawałek sztuki i historii, ale dlatego, że przekonałem się, iż zwiedzanie nawet takich teoretycznie ponurych miejsc jak cmentarze może dostarczać rozrywki. Wyobraźnia podsuwała nam różne pomysły i tak np. furta do sarkofagu stawała się drzwiami od bankomatu, trumna wbudowana w ścianę – piekarnikiem, a ławeczka przed grobem – przystankiem autobusowym. Gdyby jednak ktoś po przeczytaniu tego się zgorszył, zaręczam, iż zachowaliśmy szacunek dla zmarłych. Ja osobiście podejrzewam, że jeśli ich duchy gdzieś tam krążyły w okolicach, to miały niezłą zabawę razem z nami. Co innego mówiły jednak spojrzenia innych wizytujących cmentarz, dlatego staraliśmy się zwiedzać z dala od nich :] Wieczorem przespacerowaliśmy się po Calle Floryda – to taki słynny deptak Buenos Aires, gdzie znajdują się najlepsze sklepy i knajpy, a po środku obnośni sprzedawcy próbują sprzedać swoje towary. Są tandetne pamiątki, skaczące misie, szalone, gumowe pomidory, naczynka mate, ozdoby do włosów, ubrania, czapki, kubki i wszystko co można sobie wyobrazić.. Po bazarach w Peru i Boliwii czy Ekwadorze nie robiło to jednak na mnie żadnego wrażenia. Fajnie natomiast oglądało się parę albo dwie tańczące tango do muzyki z głośników. I nawet jeśli było to w 100% turystyczne show, to miało to jakiś swój urok. Następnego dnia odwiedziliśmy dzielnicę Boca, a właściwie jej turystyczną część, słynną z kolorowych budyneczków i drogich knajpek. I tanga. To tylko dwie czy trzy przecznice, ale i tak warto było tam pojechać na chwilę. Kilkadziesiąt metrów od świątyni futbolu argentyńskiego – stadionu Boca Juniors, tej samej drużyny, w której grał Maradona, piłkarski bóg, a dziś postać co najmniej kontrowersyjna – wstąpiliśmy niespodziewanie, do małej, lokalnej knajpy. Akurat trwała transmisja z towarzyskiego meczu Argentyna – Brazylia. Razem z kilkoma nie najmłodszymi już kibicami oglądaliśmy ten pojedynek, sącząc rum z colą. Zegar wskazywał 89min. Messi, grający z wymownym numerem 10, dostał podanie z piętki, po czym przebiegł trzydzieści metrów, przechodząc trzech obrońców i technicznym strzałem zza linii pola karnego pokonał bramkarza. W barze zawrzało tak, że w pierwszej chwili nie wiedziałem co się dzieje.. W jednej sekundzie większość gości zerwała się z krzeseł i wydając z siebie różne okrzyki zaczęła się cieszyć. Ktoś tam tańczył, ktoś się obejmował z kolegą, inny wyzywał Brazylijczyków… Byłem chyba jedyny, który wydusił z siebie coś na kształt „gol!”. Byłem także zaskoczony tym, że moja ręka znalazła się
w górze w geście triumfu, bo jakoś nigdy mecze mnie aż tak nie kręciły. Tutaj chyba zadziałała tzw. magia miejsca.
Wróciliśmy przez San Telmo, dzielnicę barów, gdzie znajduje się także polski pub ‘Kraków’. Założył go Polak, który przyjechał tu kilka lat temu na wakacje i już został. Sam pochodzi jednak z Trójmiasta, a z Krakowem lokal ma niewiele wspólnego, jeśli nie liczyć ceglanego wystroju. Jakby ktoś nie złapał, to Wawel też ma sporo fragmentów zbudowanych z czerwonej cegły.. :] No właśnie, szału nie ma. Zdecydowanie można było się lepiej postarać o nadanie bardziej polskiego wystroju i charakteru temu miejscu. Niby jest kilka dań ‘polskich’, ale pierogi ruskie smakują inaczej, żurka nie ma wcale, zresztą tak samo jak polskiego piwa. Jest natomiast wiśniówka i wyborowa. Dobre i to. Interes jednak się kręci, bo miejsce, co by nie mówić, odwiedza sporo klientów mimo że ceny do najniższych nie należą. W Krakowie spotkaliśmy się ze znajomym dziewczyn, z którym przyleciały do Argentyny. Chwilę pogadaliśmy, nastąpiło przekazanie pewnego plastikowego artefaktu, dzięki któremu mieliśmy zapewniony ‘byt’ w Buenos Aires i tak się pożegnaliśmy. Historia ta nie jest moja, więc nie będę o niej pisał. Trochę smutna, trochę zabawna, zmusza do pewnych przemyśleń na temat roli pieniądza w życiu i tego co jest on warty, jeśli nie ma się z kim nim dzielić. Zostawmy to.
Kaja i Asia następnego dnia rano pojechały na lotnisko by złapać samolot do Polski. Kilka godzin później dostałem wiadomość, iż para moich znajomych z hostelu w Mendozie, Thami i Fede, z którymi byłem w górach na acampaniamento, zdecydowali się przyjechać do Buenos Aires i tu żyć. Była to dość nieoczekiwana wiadomość, jako że Thami miała pracować w Mendozie co najmniej sześć miesięcy. Polityka pracy jednak czasem nie daje wyborów albo właśnie wręcz nakazuje wybierać pomiędzy skrajnościami. W Mendozie nie tolerowano ich związku w miejscu pracy, a poza tym nastąpiły jakieś kolejne spięcia na linii Euge – Thami i Fede, których dłużej widocznie już nie dało się wytrzymać. Thami więc wracała na stare śmieci, a Fede, który mam wrażenie, że urodził się chyba nie w tym wieku i miejscu, tak jak powinien, z dnia na dzień, podjął decyzję, że jedzie z nią. Spakował plecak, pożegnał się z rodzicami i przyjaciółmi i ruszył do wielkiego miasta nie mając nic – ani mieszkania, ani znajomych, ani zbyt dużo pieniędzy, ani nawet dobrej reputacji w sieci hostel suites, gdzie wszyscy wiedzą wszystko. Następnego dnia odprowadziłem go na rozmowę z menadżerem jednego hostelu sieci HS. Był spięty. Thami po prostu wróciła, on musiał zacząć od nowa, w nowym miejscu i bez premii za dotychczasową pracę, bo nie było to przeniesienie.. W stolicy na szczęście już nieważne było to, że są razem. Gdy dwie godziny później siedzieliśmy w porcie na ławce z piwem w ręku świętując jego przyjęcie i patrzyliśmy na zachodzące słońce odbijające się w szybach szklanych wieżowców powiedział mi, że gdyby nie to, że mnie poznał, to nie wie czy by się zdecydował się tak szybko na przyjazd do Buenos Aires. Federico jest zagubiony, cierpi trochę na brak motywacji. Ma dużo pomysłów, niby wie czego chce, ale nie wie jak. Jego idee są albo sprzeczne ze sobą, albo dość nierealne jak na taką ilość zaparcia jaką ma w sobie. Dużo gadałem o nim z Thami i staraliśmy się jakoś go wspierać. Decyzja o wyjeździe była zdaniem nas wszystkich najlepszym co mógł zrobić. Za kilka, kilkanaście miesięcy chce ruszyć w podróż, być przez jakiś czas nomadem, hipisem, artesanias… Przestrzegłem go tymi słowami, które kiedyś usłyszałem od Tomka Lewandowskiego, że „chcieć” to zupełnie inna rzecz niż „pragnąć” i to jest ta pułapką, w którą wpada większość ludzi. Ważne jest to, że zrobił ten pierwszy krok, ale poczuję się dopiero ‘szczęśliwy’ z tego, co mi powiedział kiedy usłyszę, że jest już w drodze. Może on kiedyś też kogoś zainspiruje do czegoś? Energia krąży…
Przypomniał mi się znany dowcip, w którym to facet przychodzi do kościoła i prosi – Panie, wiesz, że nigdy Cię o nic nie prosiłem, ale teraz potrzebuję Twojej pomocy. Proszę daj mi wygrać na loterii. Za tydzień znów przychodzi i modli się – Panie, daj mi proszę wygrać na loterii, potrzebuję pieniędzy… W następnym tygodniu facet znów odwiedza świątynie. Ciężko siada w ławie, zakrywa twarz rękoma i mówi – Nie jestem pijakiem ani złym człowiekiem. Chodzę do kościoła nie tylko w święta. Moja firma splajtowała, kończą mi się oszczędności, nie mam na czynsz ani na jedzenie dla rodziny… Panie, czemuś mnie opuścił? Czy wygrana na loterii to za dużo? Nagle z ołtarza, przy oślepiającym świetle, padają gromkie słowa – Gościu, ja też Cię proszę, pomóż i mi… Kup chociaż kupon na tej loterii! Myślę, że Fede właśnie kupił swój los. :)
Mój czas w boskim Buenos Aires powoli dobiegał końca. Miasto ma coś w sobie, coś właśnie z niesamowitej architektury Paryża, rozmachu Rzymu, biedy Meksyku i bałaganu Bogoty. Tu się toczy życie, ale ono przytłacza, jak każde takie miasto, a upały połączone z wysoką wilgotnością i mnóstwem ludzi na ulicach po prostu męczą. Z niecierpliwością wyczekiwałem powrotu na drogę i obrania kierunku na chłodniejszą Patagonię. Najpierw jednak musiałem przedłużyć swoją wizę na kolejne trzy miesiące. W tym celu postąpiłem tak jak większość, po prostu kupiłem najtańszy bilet na prom do Urugwaju. Colonia de Sacramento znajduje się ledwie 40km od stolicy Argentyny, po drugiej stronie delty La Plata. Procedury imigracyjne, cała odprawa, zdanie bagażu, wygląd terminali, ceny w bufetach – to wszystko powoduje, że ma się wrażenie, iż nie wsiadamy na prom, tylko do odrzutowca. Pomyśleć, że w większości krajów Ameryki Południowej czy Centralnej, przejazd trwałby może i trzy godziny zamiast jednej, trochę by trzęsło, płynęło by się pewnie jakąś zdezelowaną jednostką, bez baru i strefy wolnocłowej na pokładzie, ale za to z jakąś nutką przygody i za 5 razy mniejsze pieniądze. Ja i tak się wybroniłem, bo zadałem sobie trud wyszukania najlepszej kombinacji w necie, ale rozmawiałem z takimi backpackerami, którzy poszli po najmniejszej linii oporu i za to samo co ja, czyli bilet tam i z powrotem, płacili nie 150, ale 480 pesos. No ale już poznałem kilku takich, dla których money is not a problem.. :)
Colonia była założona przez Portugalczyków w 1680 roku. Był to port słynący z kontrabandy, co nie w smak było Hiszpanom siedzącym po drugiej stronie rzeki w Buenos Aires. Dlatego też na flankach miasteczka, na skutek różnych traktatów i umów politycznych lub po prostu zbrojnych najazdów, kilkunastokrotnie zmieniała się bandera – z portugalskiej na hiszpańską, z hiszpańskiej na portugalską, z portugalskiej na flagę Ligi Federalnej, znów na portugalską, potem już brazylijską, aż w końcu w 1828 na Urugwajską, która to powiewa tam aż do dziś. Colonia to niewielkie miasteczko, ciche i przyjemne. Stare miasto, zbudowane przez Portugalczyków, ze swoimi wąskimi, nieregularnymi brukowanymi
uliczkami, dopasowanymi do układu terenu oraz mnóstwem kwiatów i kafejek, jest jako jedyny obiekt w Urugwaju wpisane na listę UNESCO. Charakter Colonii zmienia się, gdy z takiej wąskiej uliczki skręca się w siatkę szerokich, ortogonalnych ulic, będących spuścizną po Hiszpanach.. Samochodów nie ma dużo, a jeśli są, to aż miło popatrzeć na te niemal zabytkowe roczniki. Ludzie poruszają się na skuterkach albo rowerach, a podczas sjesty, gdy wszystko jest zamknięte, na krużgankach, tarasach i patiach, w cieniach drzew, na ulicach i w parkach, pojawiają się fotele i krzesła, na których siada starszyzna, z yerba mate i termosem w rękach. Młodzież prawdopodobnie wyjechała już do Montevideo albo do Buenos Aires… Dla mnie była to miła odmiana po pulsującej życiem metropolii. Dwa dni to zbyt mało by powiedzieć coś o Urugwaju, ale miałem wrażenie, że jest tu jeszcze bezpieczniej niż w Argentynie, na pewno spokojniej i przyjemniej dla ludzi, ceniących sobie unormowany tryb życia. Doskonałe miejsce, podobnie jak Kostaryka w Ameryce Centralnej, na spędzenie emerytury. Ja jednak na szczęście się jeszcze na nią nie wybieram.. :]
Nieco ponad 100 kilometrów od Buenos Aires zatrzymałem się w nieistotnej, małej mieścinie. Niby planowo, ale miałem być tu wcześniej i tak jakoś coś mnie tknęło, że może tu. Zbliżała się noc, musiałem zerknąć na googlemaps i zobaczyć jak mam zaplanować dalszą podróż i którą drogę wybrać najlepiej. Słyszałem też wcześniej, że w okolicach jest dość urokliwe jezioro i może warto rozejrzeć się za jakimś ładnym miejscem na namiot. W niewielkiej kafejce sprawdziłem maila i… na chwilę wszystko stanęło w miejscu. Samochody na uliczce, przechodnie za szybą, nawet starsza pani siedząca obok w kabinie telefonicznej przestała mówić do słuchawki, zamarła gdzieś pomiędzy sylabami na ustach… Po prostu zrobiło mi się dziwnie gorąco i zimno w jednym czasie. Żaden dramat, nie umarł mi kot, którego i tak nie mam ani nikt nie wylądował w szpitalu ze znajomych.. Czułem się trochę tak, jak kiedyś na jachcie, gdy po zrobieniu zdjęcia odwróciłem się i z rak wypadł mi aparat, który odbił się pokładu i z godnością zsunął się po pokładzie do wody. A ja tak stałem i patrzyłem wmurowany, mimo że mógłbym go trzy razy złapać zanim do niej wpadł. Nie wszyscy być może wiedzą, ale podczas jednego z wieczorów w Panamie, na pokładzie Luki, po wypiciu kilku głębszych łyków i wprawieniu się w wojowniczy nastrój, zawarłem z Tomkiem i Beatą pewną umowę. Mieliśmy do przebycia długą drogę, oni planowali opłynąć Przylądek Horn zimą, ja chciałem przejechać Amerykę Południową. Spotkać mieliśmy się ponownie na końcu świata, w porcie Ushuaia, ostatnim mieście kontynentu po czym już razem zamierzaliśmy pożeglować na północ, aż na Kubę. Kilka tygodni temu dostałem wiadomość z morza od Żeglarzy, którzy aktualnie znajdowali się wtedy już mniej więcej na wysokości Wyspy Wielkanocnej, żebym pomyślał o ciepłych ubraniach, bo prawdopodobnie zahaczymy o Antarktydę. Nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, jaka była moja radość i jaka to by była okazja! Dostać się na Antarktydę.. To był mój los na loterii, rejs, który zamykał pięknie całą podróż. Brakujące ogniwo, prawie jak bilet powrotny. Na Karaibach liczyłem, że uda mi się znaleźć inny jacht, którym wrócę do Europy, kończąc moją podróż. Sezonowo składało się idealnie. Niestety, na Luce od początku coś nie grało. Ledwo po rozpoczęciu rejsu na Horn i wypłynięciu z Panamy poszło sterowanie i trzeba było zawrócić do Kostaryki by to naprawić. Potem popsuł się paktormodem służący do kontaktu ze światem i nikt nie wiedział co się dzieje przez miesiąc z nimi. Dalej winda kotwiczna, która nawaliła podczas postoju na Wyspie Wielkanocnej i odsalarka świeżo po jej opuszczeniu. Jednak gdy zaczęło silniej wiać i pękła jedna podwięź wantowa, a następnego dnia druga, Tomek nie miał wyjścia. Wymieniane trzy lata temu wantowniki musiały być trefne. Próba opłynięcia Przylądka Horn, wód uznawanych za najniebezpieczniejsze na świecie, przy takich problemach, nie jest tylko głupim pomysłem. Jest, nawiązując do nazwy jednego ze znanych teleturniejów, „Szansą na samobójstwo”. Krótko mówiąc, Luka wykonała zwrot i wraca w tej chwili do Panamy… Coś mi mówi, że jeszcze się kiedyś spotkamy.
Wyszedłem po godzinie z kafejki, było już ciemno. Znalazłem pierwszy lepszy hotel, na obiadokolacje kupiłem trzy empanady, a resztę drobnych z kieszeni przeznaczyłem na butelkę wina, przy której siedziałem do trzeciej w nocy z komputerem, analizując różne możliwości, rozmawiając z kilkoma osobami, przeglądając serwisy żeglarskie i czytając różne bzdury o podróżach na kontenerowcach… Nie byłem smutny, zły czy zgaszony. Wydaje mi się, że na chwilę jakbym się gdzieś zgubił. Czułem się jak dziecko, które oczekiwało na świętego mikołaja i któremu ktoś na początku grudnia powiedział, że świąt w tym roku nie będzie. Wracać do domu? Może do Mendozy i przyjąć tam ofertę pracy, spróbować? Nie, nie tego chyba chciałem.
Prawda jest taka, że gdy obudziłem się następnego dnia, poczułem, że przecież nie zmieniło się nic. To, że „czekałem” na Tomka i Beatę dało mi możliwość przeżycia niesamowitych przygód i poznania ludzi, których inaczej bym nie poznał. Że tak naprawdę to moja podróż nie kończy się ani dziś, ani jutro. Że nie przestałem marzyć. I nawet jeśli nie popłynę na Kubę i nie wrócę jachtem do Europy teraz, to nie szkodzi, bo jeszcze mam na wszystko czas. A że wszystko dzieje się „po coś” to przecież niewykluczone, że nie będzie właśnie tak teraz? Nie wiem jak wrócę, być może zobaczymy się prędzej niż sądziłem, w tej chwili jednak po raz któryś w tej podróży dociera do mnie, że nie tyle cel jest ważny, co to, co po drodze. Jestem na niej po raz kolejny. Spakowałem plecak i poszedłem za miasto. Słynna Ruta 3, chociaż może nie tak słynna jak 40-tka, ciągnęła się po horyzont.
„Szanuję dni, kiedy idzie mi gładko”. Pierwsze 300 kilometrów przejeżdżam z kierowcą ciężarówki, którego ojciec pochodził ze Wschodniej Europy. Przypłynęli nielegalnie do Argentyny, schowani na statku, gdy miał kilka lat. Nie wiedzieli wtedy dokąd zmierza statek, co będzie po drugiej stronie. Ojcu udało się złapać pracę w porcie, tak mieli na chleb. Nauczyli się hiszpańskiego. Gdy mój rozmówca miał 10 lat umarł jego tata, prawie wcale go nie pamięta. Tylko, że był duży i tańczył zamaszyście, jak na filmach z Rosji. Zapytałem się go w końcu – „to kim był z pochodzenia Twój ojciec? Nazywasz go Kozakiem, Polakiem, Rosjaninem i Ukraińcem. Zgubiłem się.” Odpowiedział – „Wiesz, moja córka próbuje rozwiązać tą zagadkę, szuka drzew genealogicz
nych, śladów po nazwisku – Grochovsky, Grochowicz, Grochov… Prawda jest taka, że nawet nie wiemy, jak się pisze je poprawnie. Teraz mamy inne. Nie wiemy skąd jesteśmy, jakim językiem mówili nasi przodkowie. Czujemy się Argentyńczykami. Ty wyglądałeś trochę jak mój ojciec, wysoki, blond włosy, dlatego Cię zabrałem. Myślałem, że mi rozjaśnisz w głowie. Masz jakiś pomysł?” Opowiedziałem mu trochę o historii, o kozakach, o Chmielnickim, Bojarach, o Rusi, Ukrainie, Polsce i Litwie.. skąd to się wzięło i jak układało potem.. To, co pamiętałem z ogólnej historii i geopolityki, to, co wiem o swojej rodzinie. Gdy wysiadałem kierowca był rozpromieniony, uścisnął mi mocno rękę i powiedział – „To była ciekawa podróż i ciekawa rozmowa. Jestem prostym człowiekiem, nigdy nie skończyłem żadnej szkoły. Dzięki Tobie dowiedziałem się czegoś, czego prawdopodobnie nigdy nie miałbym czasu przestudiować. Teraz wiem, że mój ojciec był Słowianem, a we mnie płynie słowiańska krew. Przynajmniej wiem już jakich słów używać w rozmowach. Dużo to dla mnie znaczy, dziękuje.”
Następny był „Pan Śmierć”. Prowadził niebieskiego, lśniącego mercedesa, z wysprayowanym napisem „Senor de Muerte’ i rysunkiem Śmierci w kapturze i z kosą na szybie. W środku burdel – koja w nieładzie, syf na desce rozdzielczej, popielniczka pełna szlugów, które odpalał jeden za drugim. Przez 350km, które razem przejechaliśmy, a zeszło się prawie 6 godzin, praktycznie nie rozmawialiśmy. Nie wiem czemu mnie zabrał. Najważniejszym elementem szoferki było radio. Kierownica była stosunkowo ważna, ale najczęściej służyła po prostu jako podpórka dla rąk by coś poprzestawiać w radiu. Ale nie takim CB, to była prawie że stacja nadawcza, pudełko wielkości małej mikrofali. W Argentynie, jak i w całej Ameryce Południowej, radia nie są popularne. Dziś ma je bardzo niewielu kierowców, na drogach praktycznie nic się nie dzieje, nie ma więc i o czym gadać. Tak zawsze sądziłem. Zasięg prawdopodobnie musiało mieć spory to jego radio. Świadczyły o tym dwie, dwumetrowe anteny na masce, ale specjalistą nie jestem więc dość już o technicznych aspektach. Spodziewałem się dowiedzieć czegoś nowego, jak wygląda tutaj sprawa z językiem radiowców, czy tak samo jak u nas policjantów nazywa się „krokodylkami”, drogę „ścieżką”, a innych użytkowników radia „automobilkami”… Gdy wsiadałem do ciężarówki trzeszczące głosy kłóciły się o coś. Ograniczało się to głównie do mniej więcej tego – Miguel, hijo de re mil puta! – Callate, sos un trolo, me dijeron todo de tu vida! – che, sabes que? Andate a puta que te pario! – Chupame toda la pija, maricon!
Dwie godziny później inne trzeszczące głosy kontynuowały kłótnie, ale już chyba nikt nie wiedział o co tak naprawdę chodzi i kto zaczął. Co gorsza, przynajmniej dla mnie, wszystko to się powtarzało w nieskończoność. Przekleństw w argentyńskim hiszpańskim mam wrażenie jest stosunkowo niewiele. Przynajmniej porównując do języka polskiego i wyobraźni, której można użyć by stworzyć nowe słowa oraz kombinacje i obrażać nimi innych, jeśli wiecie o co mi chodzi.. Krótko mówiąc, nudziłem się, ale spać nie wypadało. Mój kierowca natomiast świetnie się bawił, dla niego to było niczym ciekawa audycja radiowa. Czasem sam się włączał do „dyskusji”. Ja sobie oglądałem krajobraz. Nudny tak samo, ale jednocześnie jakoś bardziej urzekający. Ogromne, płaskie powierzchnie, ciągnące się dziesiątkami kilometrów pola, na których co jakiś czas widać było stada krów, w spokoju przeżuwające trawę. Ciekaw jestem czy one też tak telepatycznie do siebie krzyczą wulgarnie? (poniżej ocenzurowane tłumaczenie powyższego, niech to będzie taka mała lekcja przekleństw po ‘argentyńsku” :p ) – „Miguel, co tą trawę tak żujesz (to mi pasuje do krów :p)! Ty sk*rwysynie [w ch*j – „re”]! – Zamknij tą mordę, jesteś gejem [trolo], opowiedzieli mi o twoim życiu wszystko! – Ej [che – używane w każdej sytuacji i do każdego], wiesz co? Wracaj do k*rwy, co cię wydała na świat! – Ssij po same kule, ped*le”.
Zwierzęta wyglądały na spokojne, ale przecież tiry też zdawałoby się, że spokojnie sobie jadą i jeszcze ich kierowcy się pozdrawiają zza szyby. Może im też się nudziło na drodze…
Tego dnia przejechałem ok. 650 km, Pan (radiowej) Śmierci wysadził mnie na stacji benzynowej pod Bahia Blanca ok. godziny 2300. Na stacji oczywiście do menu kolacyjnego wszedł super pancho, czyli taki hot-dog, na który leje się sosy i dodaje ketchup, majonez i musztardę. Czasem posypuje się go deszczem ziemniaków (lluvia de papas), czyli drobno krojonych frytek. Dlaczego super? Kiedyś myślałem, że dlatego, iż dodaje się właśnie te sosy, które czasem mają zupełnie niesamowite smaki – cztery sery, roquefort, oliwkowy, grecki itp., itd. w odróżnieniu od zwykłych panchos na których się tych sosów nie uświadczy. Ale jednak nie. Teraz sądzę, że to po prostu dlatego bo są super smaczne.
Trzeba wyjść w noc, światła samochodów na autostradzie co jakiś czas oświetlają okolicę i pobocze po którym idę. Taka scena z filmu trochę, gdy uciekający bohater, najlepiej odurzony alkoholem albo narkotykami, zataczając się próbuje gdzieś dojść autostradą, a mijające go samochody trąbią gdy wejdzie im przed światła. Nie wiem czy też to widzicie tak jak ja.. Tego dnia już nigdzie dalej nie pojadę. I wcale się nie zataczam.. :] Kilometr później kończą się zabudowania i widzę mały zagajnik przy drodze. Za drzewami ciągnie się kilkaset metrów pola, przechodzę przez drut i rozkładam się z karimatą w trawie. Zasypiam patrząc w gwiazdy i myśląc o Panu Śmierci, bo nie wiem czy wiecie, ale…
Pan Śmierci, a właściwie Señor de la Buena Muerte (Pan Dobrej Śmierci) lub San de la Muerte, nazywany też niekiedy San Esqueleto (Świętym Szkieletem albo Truposzem) lub zdrobniale El Santito (jakie jest zdrobnienie od ‘święty’? Świętoszek mi nie pasuje :]) to postać doskonale znana w Paragwaju, północnej-wschodniej Argentynie i południowej Brazylii. Przedstawia się go tak jak naszą Kostuchę – z kosą w ręku, czerwonymi, trupimi oczami osadzonymi w wyszczerzonej czaszce, najczęściej w czarnych szatach, siedzącą lub stojącą, zależnie od miejsca kultu. Jak się łatwo domyślić, nie jest to żaden oficjalny święty Kościoła katolickiego. San de la Muerte wywodzi się z wierzeń Indian Guarani, którzy zamieszkują wymienione wyżej tereny. Być może będzie dla niektórych nowością, iż to właśnie ci Indianie pierwsi zaczęli pić zmielone liście ostrokrzewu paragwajskiego, które obecnie, dzięki Jezuitom, znamy pod nazwą yerba mate. Do dziś w Paragwaju język guarani jest uznawany za oficjalny język obok hiszpańskiego i chociaż Indianie żyją głównie w rezerwatach to ich wierzenia zdołały rozpowszechnić się na dość szerokim obszarze. Kult Pana Śmierci wywodzi się ze zwyczaju Guarani, którzy często nosili ze sobą kości swoich przodków, mających chronić ich przed chorobami, złymi duchami a także przed groźnymi zjawiskami naturalnymi. Począwszy od XVII wieku, na skutek jezuickich misji zakładanych w dżungli i kontaktu z afrykańskimi niewolnikami przywożonymi do Brazylii na statkach, wierzenia wszystkich tych grup zostały wymieszane. To, co wyszło później z tego i przetrwa
ło w mniejszym lub większym stopniu do naszych czasów, to przykład synkretyzmu Chrześcijaństwa z obfitującymi w animalistyczne motywy pogańskimi religiami afrykańskimi i wierzeniami rdzennej ludności Ameryki Południowej.
Legenda głosi, iż żył w dawnych czasach król, który był niezwykle praworządny. Swoją władze sprawował długo, mądrze ale i też surowo. Gdy nadszedł jego czas, Bóg zaprosił go przed swoje oblicze i pokazał pomieszczenie, w którym znajdowała się niezliczona ilość świec. Jedne paliły się silnym blaskiem natomiast inne ledwo tliły się, mając wkrótce zgasnąć. W nagrodę za sprawiedliwe rządy na Ziemi, Bóg mianował władcę Panem Śmierci. Jego nowym zadaniem było odszukiwanie na dole tych ludzi, których dobiegające końca życia były reprezentowane przez wypalające się świece i zabieranie ich dusz w celu odprowadzenia przed sąd ostateczny.
Tak brzmi oficjalna wersja. Kult Pana Śmierci to bardzo tajemnicze i niejednoznaczne zjawisko. Wyznawcy jednocześnie go wielbią i boją się go. Ale nie w sposób, w jakim chrześcijanie obawiają się ich boga. Pan Śmierci może na przykład uleczyć kogoś z ciężkiej choroby, pomóc w odniesieniu sukcesu zawodowego, wnieść więcej pieniędzy do czyjegoś życia… ale nie za darmo. Zawsze trzeba postawić coś w zamian, zapłacić jakimś uczynkiem, zobowiązać się do zrobienia czegoś. Święty jest mściwy i niewypełnienie warunków umowy bywa fatalne w skutkach. Dlatego panuje przekonanie, że nie należy szafować swoim życiem w układach z nim. Nazwa Pana Dobrej Śmierci wzięła się stąd, iż wielu ludzi prosi go po prostu o szybką i bezbolesną śmierć, najczęściej już wtedy, gdy znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Istnieje też grupa wierzących, która prosi go również o różne złe rzeczy, sprowadzenie nieszczęścia czy choroby na innych, rzucenie uroku a nawet o zabranie życia swoim wrogom. Z drugiej strony, figurki i talizmany El Santito ma chronić przed negatywną energią od innych, nie tylko ciała i dusze ale także i domy czy samochody, a nawet zwierzęta oraz dzieci, które zwłaszcza w bardzo młodym wieku, są narażone na uroki tych ludzi, którzy tylko samym spojrzeniem potrafią wyrządzać krzywdy.. Talizmanów używa wielu szamanów i czarowników. Z kolei więźniowie, członkowie gangów i ostatnio coraz częściej także przeciętni ludzie tatuują na swoich ciałach wyobrażenia Śmierci. Panuje bowiem przeświadczenie, iż osoba z takim tatuażem nie może być raniona przez kulę lub jakikolwiek inny oręż. Mówi się też, że San de la Muerte szczególnie lubi i chroni tych, którzy prowadzą życie niebezpieczne, ryzykowne. Bo żeby zyskać, zawsze trzeba zaryzykować, a to z kolei przeważnie wiąże się z jakimś układem…
Do Puerto Madryn zostało mi niecałe 700km i tym razem nie chciałem wchodzić z nikim w żadne układy. Czy dotrę tam jutro czy dziś nie miało specjalnie dla mnie większego znaczenia. Poszło jednak sprawnie, nie czekałem ani razu dłużej niż 30min. Najpierw zabrał mnie niezwykle pozytywny gość. Większość firm przewoźniczych raczej nie pozwala kierowcom na zabieranie autostopowiczów, więc często narażają swoje ubezpieczenie zabierając kogoś na fotel obok. Ta jego ciężarówka miała zabezpieczenia anty-pasażerskie, w momencie gdy otwierają się drzwi z prawej strony, zostaje wysłany sygnał GPS do firmy. Co dalej to nie wiem, ale kierowca wysiadł ze swojej strony i kazał mi przeskoczyć na siedzenie pasażera przez jego fotel. Niezwykle miło. Lubię jak kierowcy rozmawiają i nie trzeba sztucznie podtrzymywać konwersacji. Zdążyliśmy wypić mate i nie wiadomo kiedy dwie godziny minęły. Potem jechałem z kierowcą z nowej generacji, którzy w swoim wypasionym telefonie typu blackberry czy jakiś inny tego typu, mają google maps i na bieżąco są nawet z facebookiem. Wysiadłem na głównej trasie wschód-zachód w miejscu, z którego odchodziła rzadziej uczęszczana droga na południe, w kierunku Puerto Madryn. Z nieba lał się żar, na płaskiej jak stół pampie nie było nawet grama cienia. Mogło być z 30 stopni. Co gorsza zanosiło się, że trochę poczekam. Z ciekawości zacząłem przyglądać się przydrożnej kapliczce z powiewającymi czerwonymi flagami i takim dziwnym obrazkiem gaucho – południowoamerykańskiego odpowiednika kowboja. Takich miejsc widziałem już dziesiątki, jeśli nie setki w Argentynie, ale zawsze byłem przekonany, iż jest to po prostu kolejny rodzaj kapliczki lub jakiś rodzaj wspomnienia po zmarłym, który zginął tu w wypadku. W Kolumbii np. na drogach rysuje się czteroramienne gwiazdy, nawiązujące do krzyży, a w Peru można zauważyć małe domeczki-kapliczki, w których palą się znicze i kładzie się kwiaty przed obrazkiem zmarłego. Wszystko to pełni jednakową rolę. Tutaj zaczęło coś mi nie pasować, ale nie zdążyłem się przyjrzeć, bo z ciężkim sykiem zatrzymał się kilkanaście metrów za mną kolejny tir. Pobiegłem więc do niego i już na wstępie zwróciłem uwagę na coś, czego do tej pory nie zauważałem, a dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że praktycznie w większości szoferek były obecne. Chodzi o czerwone wstążki zwisające z lusterek. Czasem jest tylko jedna albo dwie, ale najczęściej cały ich pęk. W trakcie rozmowy z kierowcą poznałem Gauchito Gil’a, kolejnego z panteonu „Świętych z Folkloru”, jak zacząłem ich nazywać na cześć znanego filmu „Święci z Bostonu”.. :) Chodzi mi po głowie stworzenie pewnego cyklu, gdyż trochę ich już poznałem, jednak po kolei…
Gil, a właściwie Antonio Mamerto Gil Núñez, jest postacią historyczną. Urodził się w 1840 roku, prawdopodobnie w argentyńskiej prowincji Corrientes. Był pasterzem bydła, czyli jak to się mówi, gaucho. Miał on romans z pewną dobrze urodzoną wdową, co jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, nie było na rękę niektórym zawistnym osobom. W tym wypadku był nią pewien funkcjonariusz policji, notabene sam zakochany we wspomnianej wdowie. Korzystając ze swych przywilejów oskarżył Gila o kradzież i próbował doprowadzić do jego śmierci. Nie mając wyboru, biedny pasterz zaciągnął się do wojska i poszedł na wojnę z Paragwajem, na której to wykazał się męstwem i odwagą. Oczywiście. Wracał do swej wioski jako bohater. Niestety, po powrocie został zmuszony do ponownego wyruszenia na front, tym razem w ramach trwającej w Argentynie wojny domowej. Gaucho był jednak zmęczony walką i nie chciał zabijać rodaków. Zdecydował się na dezercję. Prawdopodobnie wtedy jego schronieniem stały się lasy, skąd wg niektórych podań, razem z innymi mu podobnymi, dokonywał czynów pokroju Robin Hood’a, czyli łupił bogatych i rozdawał biednym. Krótko mówiąc, klasyka kina akcji, tyle że bez scen z wykorzystaniem łuku. Szeryfowi jednak udało się dopaść grasującego rzezimieszka. Torturował go w lesie i skrajnie wyczerpanego powiesił do góry nogami na drzewie z zamiarem zadania ostatniego ciosu. Gil przemówił do policjanta mówiąc mu, że jego syn jest ciężko chory i jeśli daruje mu życie i poprosi o wyzdrowienie dla syna, on spełni jego życzenie. To tylko jeszcze bardziej rozzłościło szeryfa, który poderżnął pasterzowi gardło kończąc jego żyw
ot. Miało to miejsce 8 stycznia 1878 roku. Gdy wrócił do swojego miasteczka okazało się, iż rzeczywiście jego syn zachorował ciężko i wkrótce prawdopodobnie umrze. Zrozpaczony szeryf padł na kolana i modlił się do tego, którego nie tak dawno zabił, aby darował i wyleczył chorobę syna. Wkrótce potem syn poczuł się lepiej i wyzdrowiał zupełnie. Widząc, że Gaucho Gil wysłuchał jego próśb, szeryf wrócił na miejsce jego śmierci i dał mu godziwy pochówek, a także wybudował małą kapliczkę. Co więcej, zadbał też, aby wieść o tym cudownym uzdrowieniu rozniosła się na cała prowincję. Tak rozpoczął się kult Gauchito Gil’a, który wkrótce opanował także sąsiednie prowincje. Co roku, 8 stycznia, obchodzone są celebracje upamiętniające dzień jego śmierci. Kapliczka znajduje się niecałe 8 kilometrów od miasta Mercedes i tego zjeżdżają się tam ludzie z całej Argentyny by spędzić trochę czasu przy nim, napić się mate, pograć w jakieś ludowe gry, potańczyć i pośpiewać, a także by poprosić o wstawiennictwo na kolejny rok i podziękować za ubiegły, składając najróżniejsze dary. Kościół oczywiście nie uznaje Gauchita, za świętego aczkolwiek trwają próby doprowadzenia do jego beatyfikacji (!). Jednak dla wielu Argentyńczyków nie jest to ważne, mogą kompletnie nie wierzyć w nic, jednak szacunek do kolesia z wioski ma każdy. To po prostu był równy gość i dlatego większość kierowców wiesza czerwone wstążki na lusterkach albo medaliki z jego wizerunkiem i prośbą o bystre oko i pewną rękę (coś jak nasza modlitwa do św. Krzysztofa, patrona kierowców). A jak cała Argentyna długa i szeroka przy drodze powiewają czerwone, wystrzępione od wiatru chorągiewki przy małych kapliczkach.
Okolice Puerto Madryn przywitały mnie zachodem słońca. Czuć było zmianę temperatury, a chłodny wiatr z morza szybko mnie ostudził. Zanosiło się na długi spacer do miasta, ale szczęśliwie tuż przed zmrokiem zlitował się nade mną facet, który zawiózł mnie na około do centrum, pokazując przy tym miasto i zostawił pod drzwiami hostelu, który mieścił się tuż przy należącej do niego wypożyczalni wideo. Miasto słynie przede wszystkim z położonego niedaleko Półwyspu Valdez, gdzie na okoliczne wody licznie przybywają największe ssaki morskie. Jest szansa zobaczyć więc w środowisku naturalnym wieloryby i orki, a także całą plejadę innych gwiazd, takich jak pingwiny, lwy morskie, pancerniki i… i tak dalej. O tym w następnym odcinku.. :]
Uff… to był naprawdę długi post. Rozpoczynam 10-tą stronę A4. Dawno tak nie pisałem, ale to chyba taki trochę „powrót do stylu” :] Mam nadzieję, że nikt nie żałuje czasu jaki poświęcił na przeczytanie tego. „Pytasz o plany? Sam jeszcze o nich nie wiem, fajnie być tu i teraz i robić coś dla siebie” – na razie kierunek Ushuaia, po drodze kilka atrakcji jeszcze w Patagonii. Jadę sprawdzić czy coś tam na mnie gdzieś nie czeka przypadkiem… :] Dalej śnię i odkrywam..
Zapraszam na zdjęcia, jesteśmy w telefonach! :]
8 komentarzy to Śnij, odkrywaj…
czy wszystkie zdjęcia jakie dodajesz na stronę są twojego autorstwa? pytam z ciekawości ;)
Tak, 99% jest moja. Jeśli jest inaczej, podpisuje zdjęcia. Dzieje się to bardzo rzadko, w szczególnych przypadkach typu cykl wywiadów, jakaś wspólna przygoda z innymi podróżnikami jak wejście na Huayna Potosi, albo po prostu jakaś grafika, jak w tym wpisie.. zawsze jest jednak podane źródło.
Dlaczego pytasz?
Liczyłem na to że Tomek z Beatą, popłyną na naprawę do któregoś portu w Chile. W końcu jakiś firmy kurierskie też tam są a podwięzi,czy inne części można sprowadzić, ale chyba płyną do Panamy…
Najsensowniejsze opcje to po zaliczeniu Horna, wyprawa na północ wschodnim wybrzeżem, lub też szybszy przeskok w stronę Karaibów. Najważniejsza jest droga.
„duży jest, przetrawi…”
Cholernie podoba mi się porównanie krów i tirów :D no bo o całej reszcie już pisać nie będę, że super, że dobrze się czyta, że mimo że długie, i że jest 2 w nocy to siedzę i czytam do końca :) Pozdro Fred, szerokości :)
…i znów potwierdza się, ze nic nie dzieje się przypadkowo!
inni nie mieli tyle szczęscia, co Twoi znajomi i Ty, tym samym, pogoda fatalna na pływanie teraz w tych rejonach:
http://www.tierralatina.pl/2010/12/nashachata-w-tarapatach/
smutna informacja, ale obrazuje, gdzie Ty się chłopie zamierzasz poruszać…
Pozdrawiam!
Nasi żeglarze i przyjaciele Kuby dostępni są teraz na
http://www.sailblogs.com/member/svluka/
Trzymajcie kciuki za nich i za Kuby wędrowanie po Patagonii.
Kuba trzymaj się na tym wietrze, nie wiem tylko czego, ale trzymaj się :)
nie, no bez przesady, nie dramatyzujmy! :] Patagonia to nie jest Ameryka Centralna, nie ma palemek, ciepłej plaży i imprez w beachbarze, ale jest za to coś innego :] Prawdę mówiąc, to jestem tu w najlepszym okresie, to tutejsze lato tak wygląda! Od marca do grudnia to tu jest naprawdę wielka kupa, i może nie ma aż tak silnych wiatrów ale leje albo sypie śniegiem.. wolę już to pierwsze :)) a że warunki na morzu niebezpieczne.. cóż, to jest właśnie Horn. Jakby go było łatwo opłynąć, to by się nim nikt tak nie podniecał, prawda? :]