Słońce pustyni
Posted on 14 kwietnia 2010
Po załatwieniu formalności na przejściu granicznym w La Balsie czekam aż zbierze się wystarczająca liczba osób do taksówki collectivo.. Większość Ekwadorczyków, która przyjechała tu ze mną truckiem z Zumby już dawno odjechała. Następny transport dotrze dopiero za 7h.. Na szczęście znajdują się jeszcze dwie osoby, co pozwala mi na bardziej korzystny podział kosztów za transport.. Za chwile już jedziemy po wertepach. Kierowca jeździ chyba tędy często bo osobowa toyota mknie z zawrotną prędkością, omijając największe dziury i skacząc nad tymi mniejszymi. Miejscami przypomina to bardziej offroadowe wyścigi niż cokolwiek innego. Mam wrażenie, że jestem w jakiejś samochodowej grze komputerowej, brakuje tylko zakrętów na ręcznym i kilku żyć w zapasie… Jakoś udaje mi się zdrzemnąć…
Dwie godziny później budzę się w San Ignacjo, pierwszym miasteczku po stronie peruwiańskiej. Od razu rozpoczynam poszukiwania bankomatu. Gdy już go znajduję, przeżywam ciężkie chwile gdy żadna z dwóch kart, które mam zawsze na wierzchu, nie działa. Maszyna przyjmuje dopiero Visę. Na szczęście jestem przygotowany na takie sytuacje, ze sobą mam cztery różne karty, których mogę użyć. Nareszcie mogę też coś zjeść, to już trzeci dzień bez normalnego posiłku.. W Peru walutą są Nowe Sole. Sol to po hiszpańsku słońce, więc można powiedzieć, że płaci się tutaj słoneczkami. Słodko, co? :] Jeszcze fajniej, że jeden sol równa się tyle, co jeden polski złoty, więc po raz pierwszy nie muszę niczego przeliczać :]
Jest dopiero ok. 1400, postanawiam, że jeszcze tego samego dnia pojadę do Jaen, większego miasta, skąd zaczyna się asfalt i można łatwiej wrócić na bardziej uczęszczany ‘szlak’. Ściśnięty w malutkim mikrobusie przez trzy godziny próbuje znaleźć wygodną pozycję między grubym jegomościem z dzieckiem na kolanach a nastoletnią dziewczyną, cierpiącą rzekomo na chorobę lokomocyjną. Po cichu liczę, że nie będzie miała nudności.. Nieutwardzona, zakurzona droga wiedzie zboczami kanionu, którego dnem płynie potężna rzeka. Nie muszę jechać do Kolorado, poza tym, tam nie ma chyba tylu plantacji ryżu.. :] Widoki są obłędne. Trzy godziny później zaczyna się asfalt i po chwili wjeżdżamy do Jaen. Słońce powoli zachodzi i muszę zostać tu na noc. Kilka osób ostrzegało mnie, że to niezbyt bezpieczne miejsce, ale nie mam wyjścia. Idę z plecakiem w kierunku centrum, oczywiście lewą stroną drogi, by nie musieć odpowiadać na denerwujące pytania riksiarzy i ich nachalne trąbienia. Jest ich tutaj mnóstwo. Samochodów praktycznie nie widać, za to ulicą ciągnie sznur motorów z doczepionymi, dwuosobowymi kabinami dla pasażerów. Co chwila słyszę rzucane w moim kierunku, raczej nieprzyjazne, Gringo! Gringo! Postanawiam zmienić swoją postawę i każdemu nadjeżdżającemu riksiarzowi patrzę prosto w oczy. Przez piętnaście minut, do czasu, gdy znalazłem mały hotelik, żaden już nie zawołał w ten sposób :) Wieczorem wychodzę jeszcze na spacer. W mieście nie ma absolutnie nic ciekawego. Poza paroma głównymi drogami i rynkiem, w mieście praktycznie nie istnieją asfaltowe drogi. Na murach z postawionymi na sztorc kawałkami szkła siedzą duże, padlinożerne sępniki, z rodziny kondorowatych, a większość budynków wygląda jakby nigdy nie została wykończona. Prostokątne bryły budynków z cegieł, częściowo bez okien, z jakby opatrzonymi już szyldami, które swoje najlepsze czasy mają już za sobą – tak wygląda ogromna część Jaen.
Bez żalu opuszczam to miasto. Początkowo chciałem jechać alternatywną drogą do Panamericany, po wschodniej stronie Andów, jednak po sympatycznej rozmowie z kierowcami collectivos okazało się, że stan dróg i bezpieczeństwa (podobno znajduje się tam większość plantacji koki) po tamtej stronie pozostawia wiele do życzenia. O ile bezpieczeństwo jest pojęciem względnym, o tyle na tak długie czasy przejazdów nie mogłem sobie pozwolić. Za trzy dni miałem być w Limie. Z Jaen wsiadłem więc w autokar, który zawiózł mnie w 6h do Chiclayo na zachodnim wybrzeżu Peru. Co to była za podróż! Zanim jeszcze wyruszyliśmy i w pierwszej godzinie drogi trwał prawdziwy bałagan z miejscami. Każdy pasażer koniecznie chciał usiąść na swoim miejscu, które miał wypisane na bilecie. Z czymś takim w Ameryce Południowej się jeszcze nie spotkałem. Tzn. nie na taką skalę. Zazwyczaj każdy siada tam, gdzie chce i wszyscy gdzieś mają te przydziały. Wyjątkiem są nocne busy i te, należące do bardziej luksusowych klas, ale takimi dużo nie jeździłem, więc dla mnie była to nowość. Tu dorośli mężczyźni chodzili na skargę do kierowcy i ayduante, że ktoś zajął jego miejsce przy oknie i nie chce się przesunąć, albo że nie reaguje na prośby o zamknięcie tego okna bo mu wieje. No po prostu komedia. Autokar nie mógł się za bardzo rozpędzić, bo co chwila musiał pokonywać reduktory prędkości ulokowane na drodze lub jakieś roboty. A naprawiać było co. Droga wiodła przez góry i widoki co prawda były warte uwagi, jednak ściany skalne były tak strome, że na skutek deszczy, na asfalt osuwał się w wielu miejscach luźny materiał skalny, przykrywając jeden z pasów ruchu. W niektórych miejscach obrywy były tak wielkie, że przejazd, jeszcze niedawno, musiał być zamknięty przez dobrych kilka godzin. Świadczyły o tym nie tylko olbrzymie bloki skalne, często ciągnące się na dystansie kilku kilometrów, ale i ilość sprzętu potrzebna do wywożenia gruzu. W którymś momencie, na jednym z ostrzejszych zakrętów, z dachu autokaru wyskoczyła duża opona zapasowa i odbiwszy się od skał, jakby nigdy nic, zaczęła turlać się w dół po drodze, znikając szybko z widoku. Kierowca tego nie zauważył i dopiero po chwili, gdy pasażerowie zaczęli walić w co się dało i krzyczeć, autokar się zatrzymał. Ayudante pobiegł szukać opony, a nas czekał 20min postój na środku jezdni. Ludzie się niecierpliwili, wyglądało to tak, jakby wszyscy się gdzieś spieszyli. Zaczęli głośno ponaglać ekipę z autobusu, żeby skończyli już mocowania opon na dachu i już ruszali. Gdy pół godziny jazdy później ayudante zapytał się, czy życzymy sobie postój na załatwienie potrzeb fizjologicznych [w autokarze nie było toalety], odpowiedział mu chór zgodnych głosów, żeby nie zawracał głowy i ponaglił jeszcze kierowcę, by jechał szybciej.. Po gromkim NOOOO! Chłopak potulnie się uśmiechnął i szybciutko zamknął drzwiczki od kabiny kierowcy. Więcej się już nie pokazał :) Ciekawym zjawiskiem były też napady sprzedawców, którzy w każdej mniejszej mieścinie podbiegali do autokaru i próbowali sprzedać swoje napoje, orzeszki, owoce i całą resztę. Nie mogli wejść do busa, więc przygotowani byli na sięganie do wyżej umieszczonych okien. Każdy z nich trzymał kij od szczotki na którego końcu przyczepiona była duża butelka po wodzie z obciętym dnem, do której włożone były artykuły. Niesamowite..
Wylądowałem na wybrzeżu. Chiclayo to duże miasto i ceny hoteli były odczuwalnie wyższe. Trochę błądziłem po zmroku szukając takiego, na który mogłem sobie pozwolić. Rano, przed wyruszeniem do Trujillo, następnego dużego miasta na Panamericanie w kierunku południowym, odwiedziłem lokalny bazar. Na dużym placu, pod kolorowymi parasolami i w budach, sprzedawano dosłownie wszystko, począwszy od zabawek, przez owoce, warzywa i zioła, a skończywszy na rybach, skarpetach i węglu na kilogramy. To było jedno
z tych miejsc, w których nie należy nigdy wyjmować ręki z kieszeni spoczywającej na portfelu. Czujnośc oczywiście zachować trzeba zawsze, ale są miejsca wyjątkowe pod tym względem i to do takich należało. Interesował mnie na tym bazarze zwłaszcza dział nazwany mercado brujosczyli targ czarowników, na którym można kupić lecznicze rośliny, szamańskie rekwizyty, herbatki, zioła, olejki, kadzidełka i inne podobne. Być może nie trafiłem do serca tego targu, ale wydawało mi się, że trochę pokrążyłem w okolicy i szczerze mówiąc, nie zachwycił mnie tak, jak się tego spodziewałem i jak pisano w przewodnikach. Koniec końców, obszedłem dookoła bazar, zrobiłem kilka zdjęć, wypiłem sok ze świeżo wyciskanych owoców i wróciłem po plecak do hotelu. W Chiclayo, podobnie jak w wielu peruwiańskich miastach, nie ma jednego terminalu. Każda firma ma swój mały terminal albo po prostu lokal, przed którym zatrzymują się busy. Jest to trochę uciążliwe, bo o ile w większości przypadków zlokalizowane są one na jednej ulicy, to czasem trzeba się naszukać takiego biura, które akurat obsługuje kursy do żądanej przez nas lokacji. Już nie mówiąc o tym, że utrudnia to porównywanie cen między firmami.
W autobusie oglądam el Pistolero (Desperado z Banderasem) – rozumienie dialogów i niektórych hiszpańskojęzycznych piosenek sprawią mi dużą przyjemność. Po 2000 docieram do Trujillo i jak zwykle na piechotę ruszam na poszukiwania. Po niedługim czasie trafiam hoteliku prowadzonego przez małżeństwo w średnim wieku. Tuż obok mają sklep z gwoździami i śrubami, sprzedają też doładowania do telefonów, a jak ktoś nie ma komórki, to zawsze może skorzystać z którejś z żółtych kabin telefonicznych ustawionych w lokalu. Zaprzyjaźniamy się i do późnych godzin wieczornych zanudzają mnie różnymi prezentacjami w powerpoincie o Peru. Pokazują też w albumie swoje zdjęcia z młodości, gdy podróżowali do Machu Picchu, Cuzco i innych znanych turystycznych miejsc. Sympatyczni i bardzo ciepli.
Trujillo, trzecie co do wielkości miasto Peru, słynie przede wszystkim zMarinery, tj. narodowego tańca Peru. Co roku w styczniu, organizowane są tutaj zawody taneczne, ale kulturalne festiwale, imprezy i konkursy odbywają się praktycznie na okrągło. Trujillo może się także poszczycić dwoma ważnymi stanowiskami archeologicznymi, wśród których znajduje się Chan Chan – największe przedkolumbijskie miasto w Ameryce Południowej. Tam też postanawiam się udać rano, zanim wyruszę dalej, w stronę Limy. Miejskim autobusem w pół godziny docieram do celu. Miasto, datowane na IX wiek, jest zbudowane z glinianej cegły suszonej na słońcu i pokrytej tynkiem. Jest tak wielkie, że trudno je w ogóle ogarnąć. Utrudnia to fakt, że niewiele z niego wystaje ponad ziemie, bo nie zostało jeszcze odkopane :] Zajmuje powierzchnie 28 kilometrów kwadratowych i żyło tu ponad 30 tys. Zanim podbili je Inkowie w XV wieku, należało ono do cywilizacji Chimu. W kasie kupuje bilet i zaczynam obejście. Nie są to najbardziej spektakularne ruiny, jakie widziałem w życiu. Krążę po chodnikach jedynej udostępnionej do zwiedzania części miasta – świątyni/cytadeli Chudi, która zawiera w sobie olbrzymi plac, na którym odbywały się ceremonie religijne, pokoje sypialne i sale obradowe, kompleks krypt oraz sztuczny zbiornik wodny, co do którego roli naukowcy nie mają pewności. Wszystko to połączone jest ze sobą labiryntem korytarzy, na którego ścianach wyryte są wzory przedstawiające ptaki i ryby.
Gdy wróciłem do hotelu po plecak, Nebda i Walter poczęstowali mnie pysznym, domowym obiadem, który zjadłem w ich miejscu pracy. Otworzyli mi jedną ze swoich budek telefonicznych i obok aparatu telefonicznego postawili talerz. Liczą się intencje a nie forma, a posiłek przed drogą to był dobry pomysł. Dalej zamierzałem jechać stopem. Pożegnałem się z nimi ruszyłem na Panamericane. Nie zdążyłem wyjść jeszcze za miasto i zacząć machać na samochody, a już zatrzymał się przy mnie facet i zapytał, gdzie idę. Uwielbiam takie pytania. Nawet jakby rozumiał po polsku, to nie wiem czy by pojął o co mi chodzi, gdybym mu powiedział, że ‘chce wyjść za miasto by jechać dalej do Limy autostopem’. Większość ludzi tutaj nie wie co to autostop, bo raczej nikt tu tak nie podróżuje na dłuższe dystanse. Albo bardzo rzadko. Okazało się, że mówi świetnie po angielsku i może mnie podwieźć kilka kilometrów dalej, bo mieszka już poza granicami Trujillo. Rozmawiało nam się dobrze do tego stopnia, że zamiast kilku kilometrów przejechaliśmy razem ze trzydzieści.
Zaczynał dominować zupełnie nowy dla mnie krajobraz. Pustynia. Po jednej stronie widać było morze, a po drugiej stronie góry. A wszędzie pomiędzy -żółte, wypalone słońcem połacie ziemi, piasek, trawy, czasem jakieś pola uprawne i farmy kurczaków. Byłem oszołomiony i szczęśliwy. Za chwile zatrzymał się pickup i kolejne samochody, którymi pokonywałem krótkie odcinki. Im większą radość i pozytywną energię czułem w sobie, głupio podskakiwałem i machałem rękami, tym szybciej zatrzymywały się kolejne pojazdy. Oczywiście jak coś jechało to przestawałem się wygłupiać, ale droga zasadniczo wyglądało na pustą :] Później była ciężarówka, którą jechała cała rodzina w kabinie. Powiedzieli, że jeśli chce, to mogę wskoczyć na pakę, jest pusta. Z trudem wgramoliłem się z plecakiem po wąskiej drabince i zeskoczyłem do zabudowanej deskami platformy, na której przewożono ostatnio wyraźnie zborze. Gdy stuknąłem, że już jestem, ruszyliśmy. Wiatr rozwiewał mi włosy, biegałem w jedną i drugą stronę po pustej platformie, skacząc, podciągając się na wspornikach, patrząc na widoki.. Radość ledwie znajdowała ujście, jak dziecko się śmiałem sam do siebie. Dobrze, że mnie nikt nie widział tam, bo w tej zamkniętej przestrzeni mógłby mnie pomylić z jakimś psychicznie chorym, który znalazł się, nie bez kozery, w obitym poduszkami pokoju bez klamek.. :] Pół godziny później, w jakimś małym miasteczku, jakich pełno przy Interamericanie, musiałem wysiąść. Słońce było już bardzo nisko, rozglądałem się za jakimś hospedaje, ale szedłem mimowolnie za zabudowania, w stronę pustyni…Coś mnie ciągnęło jak magnes. Zabrał mnie kierowca tira, z którym przejechałem ponad 100 kilometrów, gadając o muzyce, dziewczynach, polityce i innych pierdołach. Zachód słońca na tle wydm był naprawdę niesamowity. Tego dnia przejechałem ponad 200 kilometrów, co jak na start po godzinie 1600 nie jest złym wynikiem :]
Następnego dnia było podobnie, widoki nie z tej ziemi, morze z jednej, góry po drugiej stronie, mili kierowcy i droga po horyzont. Tak to wyglądało właśnie w moich marzeniach, jeszcze gdy byłem w Polsce! Marzenia się spełniają.. ponad 300 kilometrów i po południu docieram do stolicy Peru, Limy. Zanim jednak dojechałem do dzielnicy Miraflores, gdzie chciałem się zatrzymać, minęła kolejna godzina w miejskim autobusie. Nie miałem żadnego adresu hostelu, liczyłem, że coś znajdę ot tak, od ręki. I rzeczywiście, trochę się pokręciłem i udało się.
Wieczorem zacząłem się źle czuć. Niespodziewanie. Najpierw jakieś gastryczne dolegliwości, które w nocy przybrały na sile, wysoka gorączka, bóle i zawroty głowy, dreszcze. Rano było
jeszcze gorzej. Zacząłem przypominać sobie co wiem o malarii. Z pomocą przyszedł mi Internet, nie byłem w stanie opuścić hostelu, co chwila latałem do kibla, więc i tak nie miałem specjalnie nic lepszego do roboty. Czułem się źle już w Saraguro, potem miałem wrażenie, że w Jaen też zaczyna mnie coś łapać i teraz. To może być przeziębienie, zatrucie pokarmowe, albo bardziej prawdopodobne, że to kilka rzeczy naraz plus odwodnienie lub nawet delikatny udar słoneczny. Wszak mało jadłem, a na pustyni gorąco… Objawy we wszystkich tych przypadłościach są podobne. Zacząłem liczyć godziny, analizować co się dzieje. Malarie trudno rozpoznać w początkowych stadium, ale najczęściej ujawnia się po dwóch, trzech tygodniach od zarażenia. Tyle mniej więcej minęło, od kiedy opuściłem El Oriente w Ekwadorze. Poza tym charakterystyczne są nawroty gorączki, co dzień, dwa czy trzy. Takich regularnych nawrotów nie miałem, a poza tym niby zagrożenie malarią było w okolicach Teny niewielkie.. Cholera wie… Mam ze sobą lek przeciwmalaryczny Malarone, ale świadomie nie brałem go jako zalecanej profilaktyki każdego dnia, gdy byłem w strefie. Istnieje teoria, że jeśli nie ma dużego zagrożenia, rozsądniej jest nie brać tego typu leków, które powodują czasem różne skutki uboczne, i zażyć je dopiero wtedy, gdy pojawią się objawy. Bierze się wtedy tzw. dawkę uderzeniową przez trzy dni, która ma zwalczyć chorobę. Koniec końców stwierdziłem, że lepiej wziąć i nie żałować później, że mogłem to zrobić i nie zrobiłem. Jakiś czas później, gdy słaniając się wyszedłem naprzeciwko do sklepu po wodę do picia, zobaczyłem, że tuż obok hostelu jest… klinika. Co za przypadek, że akurat na ten hostel trafiłem prawda? Zamierzałem iść następnego dnia do lekarza, nie wiedziałem, gdzie go szukać w ogóle, ile się czeka i czy trzeba coś płacić za wizytę, a tu taka niespodzianka pod płotem.. Poszedłem tam natychmiast i po chwili już byłem przyjmowany. Lekarka, która nie sprawiała wrażenie jakiejś wyjątkowo zaznajomionej z tematem (na pocieszenie powiem, że z tego co czytałem w Internecie, to w Polsce też ciężko spotkać jakiegoś dobrego specjalistę), potwierdziła moje obawy. To może być malaria, ale nie ma pewności. Powinienem zrobić test, ale jeśli wziąłem już malarone, to wynik i tak byłby negatywny. Musimy poczekać. Mam skończyć kuracje malarone i po kolejnych trzech, czterech dniach mogę dopiero przyjść na test. Jeśli miałbym nawrót mam się pojawić natychmiast. Przypisała mi coś na żołądek i sole na odwodnienie, które piłem przez resztę dnia.
I rzeczywiście, w nocy spałem dużo lepiej, a następnego dnia czułem się już o wiele, wiele lepiej. Dziś, dzień po tym wszystkim zachowuje się prawie normalnie. Nadal jestem bardzo osłabiony, ale już głowa mnie nie boli, mogę normalnie jeść i nie mam gorączki. Nawet rozwaliłem kilku gości w pingponga w hostelu. Pytali się, czy jestem jakimś zawodnikiem.. :] Wszystko teraz zależy od tego, co się wydarzy w ciągu najbliższych dni. Jestem przekonany, że nie będzie żadnego nawrotu i że było to odwodnienie spowodowane zatruciem pokarmowym (a raczej brakiem jedzenia w ostatnich dniach), ale jestem czujniejszy.
Jutro zaczynam 10-dniowy kurs medytacji Vipassana. Vipassana oznacza „widzieć rzeczy takimi, jakie są”. To jedna z najstarszych indyjskich technik medytacyjnych, umożliwiająca samooczyszczenie umysłu poprzez proces samoobserwacji i prowadzenie ’szczęśliwego, pożytecznego życia’. Wiedzie do wolności od naszych uczuć nieszczęścia i cierpienia, które powodowane są przez pożądanie, niechęć i ignorancję. Podczas kursu nie będę mógł się komunikować ze światem zewnętrznym, zabronione jest używanie telefonów, Internetu, nie można czytać nawet książek ani notować niczego. Co więcej, przez 9 z 10 dni obowiązuje milczenie w stosunku do innych uczestników kursu. O Vipassanie dowiedziałem się od Filipa, którego poznałem w Cali. Mówił, że dzięki temu dużo zrozumiał i bardzo mu to pomogło. Co ciekawe, Fem, od której kupiłem laptopa z którego piszę te słowa, również uczestniczyła w tych medytacjach, a ponadto spotkamy się i tutaj, na kursie w Limie.. Co prawda nie pogadamy za bardzo, ale co zrobić.. :] Podobno w Polsce też organizowane są/były kursy Vipassany, tutaj można znaleźć więcej informacji.
Ja mam nadzieje, że zdrowie pozwoli mi zakończyć kurs, tymczasem żegnam się na 10 dni i do usłyszenia niebawem! Poniżej kilka zdjęć z pustyni i nie tylko..
Shift your awerness!
5 komentarzy to Słońce pustyni
W dalszym ciągu kibicuje :) Świetne zdjęcia. A myślałeś, żeby dodać feed RSS na stronę? To chyba mało pracochłonne, a ułatwiłoby wielu osobom życie (tak myślę ;p)
RSS jest już na tej stronie, jest pod http://www.freddie.komrel.net/grandtour/feed/
. Fred, jak chcesz to wrzuć linka gdzieś na stronie pod ten adres.
zawsze do przodu,zawsze do przodu
O, dzięki :)
zrobione. nie wiem tylko jak się będą wyświetlały zdjęcia w czytnikach, na stronie są ładnie w miare wkomponowane w tekst, a tam się mogą rozjeżdżać gdzieniegdzie, ale w sumie nie znam się na tym i może jest git.. pzdr, wkrótce kolejny wpis
dobre foty