Qoyllur Rit’i – Gwiaździsty Śnieg
Posted on 07 czerwca 2010
Po powrocie z Machu Picchu do Cuzco, przemarznięty i z niewyjaśnioną ochotą na spróbowanie tradycyjnego, peruwiańsko-chilijskiego ;) trunku o nazwie pisco, trafiłem do małego pubu w dzielnicy San Blas. W niewielkim, zadymionym pomieszczeniu siedziało kilku ludzi, słuchając improwizujących na gitarach muzyków. Na scenę właśnie wszedł niepozorny, elegancko ubrany facet i wykonał nieprawdopodobny numer, grając na… taborecie, na którym siedział. To był najlepszy bębniarz, jakiego miałem okazję widzieć. W przerwie, zagadał mnie siedzący obok przy stoliku, tak jak ja samotnie, facet po 40-ce. Od czasu gdy w Panamie ‘zaatakował’ mnie pewien homoseksualista, zwykle, w takich sytuacjach jestem dość ostrożny, ale tym razem chodziło o coś innego :) Zauważył naszywkę żaglowca, którą mam na ramieniu polaru i był ciekaw co to za jednostka, gdyż sam zwykł żeglować po morzu. Wywiązała się z tego całkiem interesująca rozmowa, podczas której gość opowiedział mi o pewnym religijnym „festiwalu”. Gdy słuchałem szczegółów, gdzieś głęboko w mojej głowie zaczęły dzwonić dzwonki…
Będąc w Kolumbii, miałem okazję obejrzeć na kanale Nat-Geo TV fragment bardzo intrygującego dokumentu. Dotyczył on jednego z najważniejszych w Ameryce Południowej sanktuariów religijnych, które co roku na przełomie maja i czerwca, podczas pełni księżyca przed Bożym Ciałem, przyciąga tysiące wiernych do wysoko położonej, górskiej doliny w Andach Peruwiańskich. Byłem zafascynowany tym, co widziałem na ekranie – jak andyjskie wierzenia, magia i rytuały tutejszych Indian, zostały zmieszane z Chrześcijaństwem. Niestety nie dowiedziałem się kiedy się to wszystko odbywa i gdzie dokładnie, a nazwa wydawała mi się za trudna do wymówienia w tamtym czasie. Próbowałem później wyszukać informacje na ten temat w internecie, sądziłem, że są to obchody Wielkanocy, ale gdy nie mogłem natrafić na żaden trop, po jakimś czasie dałem spokój. I nagle znalazłem się w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie i jeszcze w towarzystwie odpowiedniego człowieka, który mi o tym wszystkim przypomniał. A wszystko przez to, że chciałem się napić pisco.. Sami chyba przyznacie, że brzmi to jak niezły „zbieg okoliczności”. Ale nie dla mnie… :] Dowiedziałem się, że wciąż mam szansę uczestniczyć w kulminacyjnym punkcie festiwalu i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Co prawda ze względu na ostatnie dni ważności mojej wizy w Peru, mój plan zakładał wyjazd z Cuzco i przejazd w kierunku Lago Ticitaca w najbliższym czasie, ale w podróży trzeba czasem umieć pójść za jakimś cichym głosem, który mówi nam, a mi coraz częściej ostatnio – „plany są po to, by móc je zmieniać”… [czasem dodaje też coś o regułach i ich łamaniu.. :P]. Pożegnałem się więc szybko z miłym gościem, pobiegłem do hostelu, spakowałem plecak, w godzinę przygotowałem się merytorycznie i po krótkim śnie, wsiadłem rano w przepełniony autobus do malutkiej, położonej w górach, wioski Mahuayani…
Qoyllur Rit’i w języku keczua oznacza ‘gwiaździsty śnieg’ lub „śnieżna gwiazda’.. Mi bardziej przypadła do gustu ta pierwsza wersja. Według legendy, w 1780 roku, młody pasterz Mariano Mayta, pasący stado swojego ojca na zboczach otoczonej przez lodowce doliny Sinakara, spotyka chłopca imieniem Manuel, z którym się zaprzyjaźnia. Gdy ojciec Mariano dostrzega, że jego stado pomnożyło się, w nagrodę wysyła syna do Cuzco by ten sprawił sobie nowe ubranie. Chłopak zapytał ojca czy może też kupić nowe ubranie dla Manuela, a gdy ten się zgodził, Mariano wziął skrawek materiału z szaty nowego przyjaciela, by kupić taki sam w mieście. Niestety okazało się, że w Cuzco nie jest on dostępny, a jedyną osobą, która chodzi w stroju uszytym z tej tkaniny jest sam biskup miasta.. Mariano poszedł więc do prałata, który zaskoczony opowieścią pasterza, wysłał grupę pod przewodnictwem księdza z najbliższej tymże górom parafii w Osangate. Gdy ci dotarli na lodowce nad doliną Sinakary, spotkali Manuela w białych szatach, z których biło oślepiające światło. Oślepiona grupa zeszła po posiłki i gdy kolejny raz spotkali Manuela, pomimo intensywnego światła zdołali go dotknąć. Chłopiec przemienił się wtedy w krzew, na którym rozłożony był umierający Chrystus. Po tym zdarzeniu kazano namalować obraz Chrystusa wiszącego na skale, który dziś znany jest jako Señor de Qoyllur Rit’i (Pan Gwiaździstego Śniegu) i który przyciąga tysiące pielgrzymów każdego roku.
To jest wersja oficjalna. Peru, tak jak i większość krajów w Ameryce Południowej, jest państwem katolickim. Oczywiście jednak Chrześcijaństwo przyszło tutaj wraz z konkwistadorami, którzy podbijając ziemie należące do Inków, szerzyli nową religię. Przeważnie ogniem i mieczem, co jak świat długi i szeroki, zawsze budziło pewne sprzeciwy wśród ‘nawracanych’.. W Andach Środkowych możemy mówić o specyficznym typie Chrześcijaństwa, które wymieszało się z poprzednimi, pogańskimi wierzeniami i rytuałami Indian. Większość z nich ma charakter inkaski, gdyż to właśnie Imperium dominowało na tych terenach przed pojawieniem się Hiszpanów. Dla Indian ważny był i jest wciąż kontakt z Naturą, Kosmosem czy Uniwersum, różnie to można nazywać. Człowiek jest tylko jednym z jego elementów. Wierzono, że góry są bogami. Każdy szczyt (a zwłaszcza te najwyższe, zdaniem Indian) ma swojego ducha – Apu, z odmiennymi cechami i charakterem. Tak jak wszyscy Bogowie, Apu mogą zabierać i dawać życie. Tego pierwszego nikomu nie trzeba tłumaczyć, natomiast co do drugiego, uważa się, że góry dają życie przez źródła i strumienie z nich wypływające, które postrzegane są jako ‘nasienie Apu’ użyźniające Matkę Ziemię.. Lokalny Apu jest wciąż bardzo istotny dla wielu społeczności obecnie żyjących w górach Peru. Niezwykle ważna jest także Pachamama czyli wspomniana Matka Ziemia, lub tłumacząc dosłownie z quechua – ‘Matka Świat’. Jest ona opiekunką siewów i żniw, może zesłać urodzaj, zapewnia płodność, ale jest też odpowiedzialna za trzęsienia ziemi. Poświęconymi jej zwierzętami są lamy, a jej kult wcale nie zaginął. Został tylko, podobnie jak wiele innych, „zamaskowany”. Pachamamę utożsamiano z Maryją, a jej cześć do dziś oddaje się w wielu czynnościach dnia powszedniego, których to zachowań Kościół nie był w stanie wytępić. Dobrym przykładem jest zwyczajowe splunięcie na ziemię pierwszego łyku chicha, tradycyjnego, niskoalkoholowego napoju na bazie kukurydzy, co ma symbolizować toast ku jej chwale.
Tak więc należy mieć na uwadze, że Festiwal i Pielgrzymka do Pana Gwiaździstego Śniegu jest tak samo przejawem synkretyzmu religijnego. Kościół, nie mogąc sobie poradzić z silnymi rytuałami i wierzeniami, stworzył ‘cud’, na bazie którego powstał ów Festiwal. Prawdopodob
nie rytuały, które są jego częścią, są o wiele, wiele starsze, niż oficjalna, kościelna data ‘cudu’.
Ale o co w ogóle chodzi? Sam Festiwal trwa trzy dni. Pielgrzymi docierają tutaj na piechotę przeważnie z licznych wsi i miasteczek położonych w niedalekiej okolicy Sanktuarium, ale systematycznie coraz więcej pojawia się także ludzi z innych, większych i bardziej odległych miast. Turyści też są obecni, ale stanowią oni zaledwie niewielki odsetek wśród pielgrzymów. Nie mówiąc już o gringos, których nie widać praktycznie wcale, a przynajmniej ja ich nie widziałem. Wg różnych źródeł, w ciągu tych trzech dni przez dolinę Sinakara przewija się 15 – 50 tys. ludzi! Już sama ta liczba robi wrażenie, ale jak się pomyśli, że Sanktuarium jest na wysokości ok. 4600 metrów n.p.m., otoczone wysokimi, niedostępnymi szczytami to aż ciężko sobie to wyobrazić..
Większość ludzi przybywa do Sanktuarium Señor de Qoyllur Rit’i w grupach, które są wspomagane finansowo przez sponsora. Najczęściej jest to jakaś lokalna firma czy zakład, a nie adidas tudzież quicksilver.. :] Każda grupa ma też swojego przewodnika duchowego, zespół muzyków i trupę taneczną, gdyż taniec jest bardzo istotnym elementem całego Festiwalu. W zależności od miejsca pochodzenia, tancerze ubrani są na jeden z kilku, tradycyjnych sposobów, który podkreśla ich przynależność do danej grupy. Stroje te są kolorowe, niektóre wymyślne, a jeszcze inne budzą lęk, ale o tym za chwilę.
Gdy popołudniu przybywam do Mahuayani widzę, że malutka i spokojna wieś, jaką przez cały rok zapewne jest to miejsce, zamieniła się w jeden wielki bazar. Można kupić wszystko, od czapek i ciepłych ubrań po świece, jedzenie, budziki i latarki. Pełno jest kuchni polowych, a dziesiątki minibusów i ciężarówek, którymi przybyli ludzie, stoją w nieładzie gdzie popadnie. Tłum jest jednak znośny, gdyż pewnie większość już jest ‘na górze’. Z Mahuayani idzie się 2-3h do Sanktuarium, położonego w górnej części doliny, pod samymi lodowcami. Ścieżka jest szeroka, ale panuje na niej spory ruch. Obok niej, ustawionych jest 12 krzyży, przy których modlą się ludzie. Wielu z nich musi odpoczywać, bo choroba wysokościowa (soroche) nie odpuszcza. Ja od razu zaprzyjaźniam się z trzema młodymi chłopakami z Limy, którzy też są tu pierwszy raz. Przyjechali raczej w roli turystów, co pozwala mi się poczuć trochę mniej intruzem. Zachodnich turystów po prostu nie widzę. Gdy docieramy do Sanktuarium jest już ciemno, co tym bardziej robi na mnie wrażenie. Tłum jest nie do opisania, a światełka latarek, lamp i ognisk rozlewają się po całym dnie doliny. Wygląda to jak miasto! Chociaż lepsze w tym miejscu byłoby określenie ‘obóz dla uchodźców’, bo na szybko skleconych namiotów z plastikowych plandek jest najwięcej w tym niedostępnym miejscu. Można w nich kupić zabawki, ciepłe przekąski, obrazy, a nawet tytuł magistra.. („szkoda, że nie miałem drobnych” :p) Inne, podobne namioty mają zastosowanie noclegowe, ale i tak większość ludzi śpi w wykopanych w kamieniach dołach, przykrytych plastikowymi płachtami! Nie muszę chyba nikomu mówić jak jest zimno w nocy na prawie 5 tysiącach metrów… Pierwsze co robimy to szukamy miejsca na nasze namioty. Nie jest to proste, ale w końcu udaje nam się na stoku doliny znaleźć skrawek wolnego i w miarę równego miejsca. Podmokłe dno doliny jest jednym wielkim bagnem, w którym pływają odchody, zarówno ludzkie jak bydła. Łazienek jest po prostu za mało.. łO intymności, którą znam z gór, nie ma mowy. Jesteśmy wśród całych rodzin, leżących w dołach czy siedzących w około ognisk i gotujących coś na nich. Wygląda na to, że nieważne jakie jest nachylenie stoku – o ile nie jest to pionowa ściana, można tam spać.. Z góry widok jest jeszcze bardziej imponujący. Największym i chyba jedynym budynkiem na obszarze Sanktuarium jest brzydka, prostokątna bryła kościoła, w którym trzymany jest święty obraz. Kolejka, żeby wejść do środka ciągnie się dobre 200-300 metrów. Natomiast na placyku przed kościołem wiruje tłum tancerzy w kręgach, przebranych w niesamowite kreacje, a kakofonia dźwięków trąbek, bębnów, puzonów, fletów i innych piszczałek jest wszechogarniająca…
Po zajęciu „miejsc kempingowych”, przeciskamy się z chłopakami przez tłum, z powrotem na dziedziniec przed kościołem, gdzie odbywa się główna część popisów tanecznych.. Każda z grup prezentuje nieco odmienny układ choreograficzny, mają inne maski, stroje itd., ale jest pewna rzecz wspólna. Otóż praktycznie wszyscy mają w rękach grube, plecione nahajki, służące do poganiania bydła. Taki atrybut zdawałoby się dość niewinny, jeśli weźmiemy pod uwagę pochodzenie tych grup i to, czym się głównie zajmowały w przeszłości.. Jednak tą nahajką tancerze okładają się po nogach. I nie są to jakieś delikatne pieszczoty – mężczyźni, przybrani w tradycyjnie zdobione, wełniane czapki typu kominiarka, w rytm muzyki i przy okrzykach zawodzącego tłumu po prostu toczą niemalże walkę w środku kręgu. Po kilkunastu takich wymierzonych na zmianę razach, tancerze biorą się za ramiona, wykonują kilka kroków tańca i składają cześć ich grupowemu, bogato zdobionemu sztandarowi, po czym następuje zmiana w środku kręgu. Patrząc na to, miałem wrażenie, że to nie są to żadne religijne obchody, ale po prostu regularna ustawka kibiców piłkarskich, a przy każdym ciosie, który widziałem, aż mnie piekły nogi! Jak zrozumiałem, służy to ‘oczyszczeniu z grzechów’, ale nie ulega wątpliwości, że Kościół tego nie zasugerował im i jest to jakaś forma rytuału z czasów przed-hiszpańskich…
Dowiedziałem się też, że ‘zwykli’ ludzie przybywają przed obraz po to, by prosić o pewne rzeczy – nową pracę czy dom, pieniądze na samochód, tytuł naukowy. To by tłumaczyło mnogość wszelkich zabawek do kupienia na straganach, które następnie są święcone w kaplicy.. Aby życzenie się spełniło podobno należy uczestniczyć w trzech pielgrzymkach pod rząd. Ciekaw jestem kto to z kolei wymyślił… :)
Czego bym tutaj nie napisał to i tak trudno będzie mi przedstawić całą atmosferę jaką panowała tej nocy. Żałowałem, że nie mam ze sobą lepszego sprzętu fotograficznego, chociażby lampy, aby utrwalić to, co widziałem. Moi nowi koledzy dość szybko poszli spać do swojego namiotu, a ja rozpocząłem samotną wędrówkę po terenie Sanktuarium.. Muzyka i tańce trwały przez całą noc, ale nie tylko na dziedzińcu. W całej dolinie, jak pisałem, paliły się ogniska. Najczęściej przy takich ogniskach siedziały rodziny, ale było też sporo ‘nieformalnych’ grup, z własnymi sztandarami, zespołem muzycznym, świętymi obrazami, ale już z mniejszą dozą tradycyjnych przebrań. Były to po prostu ‘delegacje’ malutkich wsi, jakich pełno w ogromnych Andach. Z dala od głównego placu tańczyli w rytm
swojej muzyki, modlili się we własnej intencji i bawili ze sobą wspólnie. Kobiety z dziećmi na rękach, mężczyźni w kapeluszach, młodzież.. Z początku tylko się przyglądałem, ale w pewnym momencie ktoś z jednej z takich grup mnie zagadał i nawet nie wiem kiedy, zacząłem wirować wokoło ognisk razem ze wszystkimi. Zupełnie trzeźwy, gdyż alkohol jest zakazany na Festiwalu, ale jakby w transie… Co chwila ktoś podawał wszystkim tancerzom z grupki małe kubeczki z chicha, papierosy i liście koki, które wyglądało na to, że żują wszyscy. Zapomniałem o chłodzie, o tym gdzie jestem i co to za okazja. To się liczyło najmniej, ważna była ta jedność przy tym ognisku, w tym tańcu, z tymi ludźmi – prawdopodobnie potomkami Inków… W przerwach ludzie wypytywali się mnie skąd jestem, dlaczego sam, że fajnie, że chce się integrować, a nie przychodzę tylko jak do kina… Rozmawialiśmy trochę o religii – część rzeczywiście wierzy mocno w nauki Kościoła, ale kilku starszych ściszonym głosem powiedziało mi, że to wszystko „maska”. Wielu nie powie tego na głos, ale oni są tutaj dla Apu Colquepunku (górujący nad doliną Sinakary szczyt), dla Pachamamy.. Kontaktują się w tańcu „Braćmi”, jak określali istoty pozaziemskie. Można nie wierzyć, śmiać się, ale proponuję zobaczyć to na żywo i powiedzieć im to w twarz.. Dla mnie w każdym razie, było to niesamowite przeżycie..
Jedną z najbardziej przerażających grup na festiwalu Qoyllur Rit’i są tajemniczy Ukuku’s. Ubrani w czarne, długie i włochate szaty nawiązujące do futra niedźwiedzia andyjskiego, w wełnianych maskach, z długimi nahajkami w ręku budzą respekt także wśród innych pielgrzymów. Nawet jeśli mówią stylizowanym, bardzo cienkim głosem, to jest w nich coś, co nie pozwala spojrzeć im prosto w oczy. Mówi się, że są pół-ludźmi, obdarzonymi nadprzyrodzonymi mocami potomkami niedźwiedzia i kobiety. Powszechnie uważa się ich także za łączników pomiędzy naszym światem i tym nadprzyrodzonym. Ostatniej nocy udają się wysoko, w górne partie doliny, by dotrzeć aż do lodowców. Pielgrzymi wierzą, że te śnieżne pola zamieszkiwane są przez przeklęte dusze, candenos, z którymi tylko Ukuku’s są w stanie się mierzyć. Pozostali pielgrzymi czekają od świtu na nich w połowie drogi do sanktuarium i gdy wczesnym rankiem Ukuku’s schodzą długimi szeregami z lodowców, niosąc bryły ‘świętego lodu’ i krzyże, które zostawili tam pierwszego dnia Festiwalu, witają ich muzyką i tańcem. Wody z lodowców, czy inaczej „nasienia Apu”, są uważane za życiodajne eliksiry i mają rzekomo posiadać lecznicze właściwości.
Byłem tam krótko po świcie i widziałem to. Na lodowiec co prawda nie pozwolono mi wejść, a spotkany reporter, który miał akredytację i w Qoyllur Rit’i uczestniczy już od 25 lat (!) poradził mi, żebym zszedł do reszty pielgrzymów, gdyż widział już, jak Ukuku’s okładają nahajkami wścibskich gringos z aparatami… Zszedłem więc niżej i stamtąd obserwowałem majestatyczny pochód jednej z takiej grup wracających z lodowca. Sznur ubranych na czarno postaci, z krzyżami i olbrzymimi flagami, powiewającymi na tle szczytów górskich, praktycznie nie miał końca. Byli poważni, jeden z drugim schodzili w dół doliny i podczas gdy pierwsi byli już na dole, to ostatni dopiero docierali do miejsca, gdzie oczekiwała ich reszta pielgrzymów i muzykantów. Starałem się nie wychylać za bardzo z obiektywem, po pierwsze z szacunku, a po drugie, kto wie, jak jest naprawdę z nimi… Kilka zdjęć na szczęście udało mi się jednak zrobić nikomu nie przeszkadzając…
Gdy wszystkie grupy zeszły ‘ze swoich’ lodowców, wróciliśmy do sanktuarium, gdzie odbyła się msza. Dla mnie, podobnie jak i dla większości, był to już koniec Festiwalu. Spakowałem plecak i zszedłem wśród falującej masy ludzi ścieżką do wsi u podnóża gór, gdzie złapałem autobus z powrotem do Cuzco. Niektóre grupy jednak kontynuują marsz przez góry. Jedna z nich niesie np. obraz Pana Gwiaździstego Śniegu i dociera następnego dnia do miasteczka, gdzie trzymany jest on przez resztę roku. W dawnych czasach były też grupy, które szły z blokami lodu aż do Cuzco, gdzie docierały akurat na zakończenie obchodów Bożego Ciała, trzy dni później.. Dziś jednak sami Ukuku’s, uważający się za strażników lodowców, w trosce o swoje święte miejsca, wycinają tylko niewielkie bryły śniegu. W ciągu trzydziestu lat lodowce w Peru cofnęły o kilkaset metrów, kurcząc się o ponad 20%. Przypuszcza się, że istnieje duże ryzyko, iż w najbliższych dwudziestu latach może zniknąć większość lodowców w tym kraju, położonych poniżej 5,500 m npm. Naukowcy tłumaczą to zjawisko globalnym ociepleniem klimatu…
Indianie mają jednak swoje tłumaczenie. Według jednego z mitów inkaskich, gdy śnieg zniknie ze szczytów gór nastąpi koniec świata. Innymi słowy, nie tylko według Majów czekają nas wkrótce 'ciekawe czasy’… Powodzie, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów. Można udawać, że nic się nie dzieje, ale i mi się wydaje, że nadchodzą pewne zmiany… :] Ja w każdym razie po tej jednej nocy spędzonej w sanktuarium czuje się przepełniony jakąś energią, która niewątpliwie była silna w tamtym miejscu. Wiem też, że zaledwie liznąłem tematu, ale to wystarczyło mi, żeby zrozumieć choć trochę tych ludzi…
Tymczasem, zanim wszyscy wpadniemy w panikę (od czego jestem jak najdalszy), a świat się skończy, zapraszam serdecznie do obejrzenia zdjęć.. :) W dziale posłuchaj to do Ciebie wrzuciłem także krótki filmik zmontowany przez kogoś z zeszłorocznego festiwalu.. to tak, żebyście mogli chociaż mieć wyobrażenie, jak to wygląda na żywo.. Zainteresowani znajdą więcej materiałów.. pozdrawiam!
3 komentarze to Qoyllur Rit’i – Gwiaździsty Śnieg
magia!
super zdjeciowka druga od gory!
Cada vez fotografias son mas y mas bonitas:)
Niesamowite miejsce!
Pzdr