Piach w zębach

Posted on 23 maja 2010

Na świecie co roku powstają nowe sporty ekstremalne. Niektóre z nich wydają się wyjątkowo niebezpieczne, śmieszne albo nieosiągalne dla przeciętnego człowieka. Część z nich nigdy nie zyskuje większego rozgłosu, ale inne z czasem stają czymś więcej niż tylko rozrywką kilku zapaleńców.. W dzisiejszych czasach większość ludzi wie co oznaczają terminy takie jak skimboarding, base jumping, all-terrain board czy bigfoot skiing. Słyszało zapewne też o tym, że kitesurfing można uprawiać nie tylko na wodzie, albo że istnieją ludzie-wiewiórki, latający po górach w specjalnych kombinezonach (wingsuit flying). Początki tych sportów, które dziś znane są dosyć szeroko na świecie, najczęściej sięgają kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat wstecz, a ich forma, jaką znamy obecnie, rodziła się w bólach i kontuzjach. W ostatnich latach, wiele z nich zostało spopularyzowanych przez firmy takie jak np. Red Bull, organizujące niezliczoną ilość eventów promocyjnych i wspierające najlepszych zawodników w wielu dyscyplinach. Jednym z takich sportów, który popularność zdobył nie tylko wśród garstki „ekstremalistów”, jest sandboarding.

img_5128

Sandboard, jak się zapewne się domyślacie, to odmiana snowboard’u, tyle że na piasku. Mówiąc ściślej, uprawia się go na pustynnych wydmach, które wbrew wyobrażeniom niektórych, osiągają całkiem znaczne wysokości. Sport ten nie przyciąga może takich mas jak jego zimowy odpowiednik, jednak nie ma się ku temu specjalnie co dziwić. Trudniej wybudować wyciąg na pustyni, drogę, którą by można było dojechać do niego, już nie mówiąc o tym, że trudno na takiej pustyni w ogóle wytrzymać z gorąca. Jednak w ciągu prawie 40 lat istnienia sportu (sic!) stał się on rozrywką, a czasem także pracą, dla wielu ludzi. Osobiście poznałem jednego z mistrzów tego sportu, który opowiedział mi o zawodach, sponsoringu i biznesie związanym z tą dyscypliną. Sandboarding dziś jest nie tylko sportem. To atrakcja turystyczna, która przyciąga rzesze spragnionych wrażeń turystów.

Najczęściej za kilka dolarów można wypożyczyć sprzęt i pojechać na wycieczkę po pustyni terenowym, lekkim samochodzikiem przypominającym go-kart, nazywanym ‘dune buggy’. Peru jest jednym z najlepszych miejsc do uprawiania obu tych sportów. Wąski pas pustyni ciągnący się praktycznie z północy na południe kraju, bliska odległość od popularnych wśród turystów miejsc i łącząca to wszystko Panamericana sprawiły, że większość ludzi właśnie tutaj pierwszy raz próbuje swych sił w sandboardingu..

Tak samo było ze mną. O sandboardzie usłyszałem jeszcze w Polsce i pomyślałem, że trzeba będzie sprawdzić jak to wygląda. Ok. 250 kilometrów na południe od Limy znajduje się duże miasto Ica. Ledwie cztery kilometry poza jego granicami, a właściwie można by powiedzieć ‘w szczerej pustyni pod Icą’, leży malutka wioska – oaza Huacachina. Otoczone przez stosunkowo wysokie, „piaskowe góry”, małe, naturalne jeziorko od dawna przyciągało miejscowych na wypoczynek. Dziś to malownicze miejsce zostało praktycznie w całości skomercjalizowane. Na szczęście nie jest to Acapulco i znaleźć spokój jest jeszcze nietrudno. Małe hotele, turystyczne knajpy i stragany z pamiątkami to jedyne co się znajduje w liczącej ok. 200 mieszkańców Huacachinie. Całość można obejść w 10 minut i dalej jest już tylko pustynia. Ja trafiłem dodatkowo chyba na ‘zmianę turnusów’, bo spotkałem zaledwie kilku podróżujących. Za 35 soli wykupiłem w hostelu wycieczkę sandboardingową. W cenie była już deska, ale zapytano mnie czy sobie życzę ‘profesjonalną’, która kosztuje dodatkowo 10 soli. W myśl zasady „bądź profesjonalistą we wszystkim co robisz, nawet jeśli nie masz o tym pojęcia” zgodziłem się na wersję pr0 :] Prawda jest jednak taka, że zwykłe deski to po prostu sklejone jakoś dechy z trapami na rzepy, podczas gdy deski szumnie zwane profesjonalnymi, to przerobione snowboardy z normalnymi wiązaniami i butami. Jak się później okazało jest jeszcze jedna różnica. Na tych 'profesjonalnych’ jeżdżą przeważnie ludzie z jakimś doświadczeniem na snowboardzie. Na stojąco. Natomiast na zwykłych dechach sterowanie jest bardzo utrudnione i większość po prostu kładzie się na brzuchu na nich i zjeżdża z krzykiem z wydm na dół :]

img_5122

Gdy słońce przestało tak grzać zapakowaliśmy się w 10 osób do takiego większego gokarta i ruszyliśmy na pustynie. Jazda po wydmach, które jak pisałem, właściwie przypominają małe góry, dostarcza rzeczywiście sporej dawki adrenaliny. To taki rollercoaster. Samochodzik podjeżdża na wysokie wzniesienia, by zaraz potem przy pisku dziewczyn i z ogromną prędkością z nich zjechać czy zeskoczyć. Czasem ma się wrażenie, że zaraz będzie się dachować (co z resztą zdarza się ponoć całkiem często). Przeciążenia są znaczne i gdyby nie mocno zapięte pasy można by było wypaść ze środka. Po kilku minutach takiej jazdy przyszedł czas na dechy. Tylko 4 osoby z grupy się zdecydowały na snowboardy. Reszta zaczęła przygotowywać się do zjazdów na brzuchu. Dla większej prędkości nasmarowaliśmy świeczką nasze ślizgi i wdrapaliśmy się trochę wyżej, na szczyt wydmy. Ja na snowboardzie nie jestem mistrzem, ale uważam, że mimo wszystko jeżdżę całkiem nieźle. Zapiąłem wiązania, wstałem, przybrałem groźną minę (albo w odwrotnej kolejności), pochyliłem się do przodu, obciążyłem przednią nogę i skierowałem „dziób” deski w dół. Po chwili zacząłem powoli się zsuwać z piaskiem, metr, dwa, i gdy już myślałem, że ‘zaraz się zacznie jazda’ to się o mało co nie wy%^$..wróciłem.  Stanąłem w jednej sekundzie w miejscu, na ponad 30 stopniowej stromiźnie, nie wiedząc za bardzo co jest grane..

I tutaj właśnie jest cała różnica między snowboardem i sandboardem. Nie chodzi o to, że osiąga się mniejsze prędkości, bo jak ktoś potrafi, to i na sandboardzie pojedzie szybko. Zawodowcy w 'piaskowym’ boardercrossie czy w konkursach skoków osiągają naprawdę przyzwoite prędkości. Chodzi tutaj o to, że w sandboardzie trzeba obciążyć bardziej tylnią nogę, co jest jakby nieco odwrotnością tego, co robi się na snowboardzie. Im bardziej obciążamy tylnią nogę, tym większej prędkości nabieramy na piasku, tracąc tym samym trochę kontrolę. Z drugiej strony, przy małej prędkości skręty są praktycznie niemożliwe. Podejrzewam, że to jest kwestia przyzwyczajenia. Podczas któregoś z kolei zjazdu już byłem mniej więcej nauczony tego balansu ciałem – tylnia noga i przerzut środka ciężkości na chwile do przodu , tylnia noga, środek przy skrętach itd. Widowiskowo wyglądały dotknięcia piachu ręką przy przechyłach ciała, już nie mówiąc o glebach.. Gdy przenosiło się ciężar za bardzo na przednią nogę, istniało dość  duże ryzyko ‘wylecenia przez kierownicę’, co niektórym udało się zaliczyć :] Generalnie po paru próbach zjeżdżało się już dość szybko, ale nie tak szybko jak na brzuchu :] Ci nie mieli żadnej kontroli, po prostu kładli się na płask i mieli nadzieję, że nie zlecą z deski w połowie :] Gdy zjechała cała grupa z wydmy, podjeżdżał po nas samochodzik i zabierał na kolejną górę, za każdym razem bardziej stromą. Na koniec mogliśmy obserwować widowiskowy zachód słońca nad pustynią. To była ciekawa wycieczka i nie żałuje, że się dałem skusi�
�. Przez dwa kolejne dni czułem jednak piach w gębie i włosach :]

Wieczorem, po całym zajściu, w klimatycznym pubie zanurzonym w oparach marihuany i muzyce reggae, poznałem zawodnika sandboardu sponsorowanego przez znaną surferską firmę. Opowiadał o swoich występach i o największej wydmie na świecie, Cerro Blanco, która znajduje się niedaleko słynnej miejscowości Nazca. Ma ponad 2 tys. m. n.p.m. i żeby z niej zjechać, trzeba się na nią wdrapywać przez ponad 3h, bo pustynne łaziki nie są w stanie pod nią podjechać. To brzmi jak wyzwanie! :]

img_5146

Następnego dnia, trochę jeszcze ‘wczorajszy’, wyszedłem na Panamericanę i zacząłem iść na południe. Mówiąc 'wczorajszy’ mam na myśli raczej niewyspanie, gdyż w ramach oszczędności w pubie wypiłem dwa piwa przez cały wieczór. Spacer mi służył i trochę się przebudziłem, ale końca zabudowań nie było widać. Gdy zaczynam machać na samochody, zatrzymuje się facet i zabiera mnie kilkanaście kilometrów dalej, za miasto. Zostawiwszy mnie dosłownie na środku pustyni, zawrócił i pojechał z powrotem do pracy na budowie w Ica. I tak oto zostałem sam na sam z ogromną przestrzenią, niewysokimi górami na horyzoncie, żółtym piachem, którym silny wiatr sypał mi w oczy i idealnie pustą nitką autostrady. Wolność! :]

Entuzjazm trochę osłabł po 20 minutach i zaledwie jednym samochodzie, który mnie minął. Szedłem więc przed siebie, a popołudniowe słońce świeciło na moje barki.  Drugi samochód był 'mój’ i następne 100 kilometrów przejechałem z byłym policjantem z wydziału śledczego, który na emeryturze zajął się dostarczaniem nowych pojazdów ‘pod drzwi’ zamawiających. Malowniczo poprowadzona droga przez pustynie i skalne wzniesienia, wiła się łągodnie i raz po raz zaskakiwała nowym pejzażem. Gdy znaleźliśmy się na jednym ze płaskowyżów wokół słynnej Nazca, tym z tajemniczymi liniami, poprosiłem, by wysadził mnie przy punkcie widokowym. Tuż przy drodze stoi metalowej konstrukcji wieża z widokiem na trzy z pośród wielu rysunków. Wejście kosztuje 2 sole i prawie nic nie widać z tego „punktu widokowego”, no ale trudno, mogę powiedzieć – byłem, widziałem :] Linie dobrze widoczne są właściwie tylko z powietrza, ale lot awionetką to niemały wydatek. Zdecydowałem się zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na nadchodzącą wizytę w Machu Picchu. Bez tego żaden pobyt w Peru nie jest kompletny, jak mówią :)

img_5171

Owe zagadkowe linie widziałem za to w nadmiarze w miasteczku Nazca, położonym 25 kilometrów dalej na południe, do którego dojechałem ciężarówką ze żwirem.. Zadziwiająco podobnym do tego z płaskowyżu.. Może demontują linie? :) W Nazca rysunki są wszędzie – poczynając od ozdobnych wzorów na głównym placu, po loga większości hosteli, sklepów i restauracji, a kończąc na fikuśnie zbudowanych przystankach autobusowych z wkomponowanymi elementami nawiązującymi do rysunków. Tego, czym są jednak te rysunki tak naprawdę nie wie nikt. Jedni mówią, że to lądowiska dla obcych, inni że jakaś forma kalendarza astronomicznego (zauważyłem, że to taka bezpieczna odpowiedź na większość nierozwiązanych zagadek), a jeszcze inni twierdzą, że to bieżnie na których Indianie Nazca rozgrywali zawody sportowe.. :] Ważne jest jednak to, że rysunki stale ściągają do niewielkiego miasteczka rzesze ciekawych turystów… I niech tak zostanie.

Dziś 'tylko’ tyle, zapraszam do obejrzenia kilku zdjęć poniżej. Z sandboardowym pozdrowieniem – no to ‘na wydmie’ i  jakżeby inaczej – aloha! :D


3 komentarze to Piach w zębach

  • Monika pisze:

    To kiedy jedziesz na Cerro Blanco?
    :)
    Pozdr!

  • kuba pisze:

    hm, no Cerro Blanco niestety musi jeszcze poczekać :] to taki kolejny punkt na liście 'to do’ :]] Na chwilę obecną kończy mi się wiza, a jeszcze coś tu mam do zobaczenia :]

  • Sebastian pisze:

    Pozdro wielkie podrozniku!:) Mamy nadzieje, ze jeszcze kiedys nasze drogi sie skrzyzuja, tym razem w innym kraju na P. ;)

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.