Panama City i spotkania na krańcu świata

Posted on 17 stycznia 2010

W Boquete miałem zamiar spędzić tylko jeden dzień po zejściu z wulkanu Baru. Tak się jednak złożyło, że w hostelu Nomba zostałem trzy dni. Główna w tym zasługa tego, że poznałem tam dość zabawowych ludzi, w większości starszych ode mnie o kilkanaście lat (wśród nich był asystent jednego z najlepszych amerykańskich graczy pokera, więc historie z Vegas były częstym motywem rozmów). Drugim powodem była chęć zobaczenia, skoro już tam jestem, owego znanego w regionie festiwalu kwiatów i kawy (Feria de las flores y cafe), który w Boquete odbywa się na początku każdego roku, przyciągając wielu turystów. Muszę powiedzieć jednak, że sam festiwal mnie rozczarował. Co prawda byłem zaledwie na dwóch pierwszych dniach (z 9 o ile pamiętam), ale podczas tych dwóch dni główną atrakcją imprezy były… dyskoteki. I to takie z rodzaju mega, w stylu VIVA Eurotour czy innego shitu z plastikowymi kubeczkami i szaszłykami w roli głównej…

Tuż obok centrum miasteczka, na ogrodzonym terenie (wejście ponad 1 USD) posadzono kilka-kilkanaście trawniczków z kolorowymi roślinkami oraz ustawiono parę drewnianych domeczków, w których można było kupić akcesoria ogrodnicze, napić się kawy lub.. założyć konto w banku (?). Oprócz tego, na terenie festiwalu były rozstawione dwa ogromne obiekty imprezowo-koncertowe, ze scena, telebimami, barami i parkietem, z których to obiektów już od wczesnych godzin popołudniowych leciała niezwykle głośna muzyka. Leciała to nie najlepsze określenie. Ona wprost napie…ła. Do tego stopnia, że słychać ją było wszędzie w Boquete, a może i nawet dalej, już nie mówiąc o tym, że okolicy samych konstrukcji nie dało się praktycznie rozmawiać. Chodziliśmy tam późno w nocy, kiedy w hostelu należało już zachowywać się ciszej. O kwiatach pisać nie będę, nie tylko dlatego, że nie potrafiłbym nazwać gatunków, zachwycić się ich kolorami i przystrzyżonymi formami, ale ponieważ były przeciętne, a w dodatku zepchnięte jakby na drugi plan, gdzieś w rogu, nieliczne. Kawy nawet nie spróbowałem.

Po tym niezwykle czarującym doświadczeniu festiwalu na własnej skórze ruszyłem w kierunku Panama City. Musiałem zacząć szukać jachtu płynącego do Kolumbii i chciałem zawiesić ogłoszenia w marinach jak najszybciej, wiedząc ze zwykle czekanie na kogoś z jachtem płynącym tam, gdzie się akurat chce, jest czasochłonne. Pierwsza noc spędziłem w Santiago, sporej wielkości mieście, w połowie drogi między David a Panama. Jedyny hostelik w mieście położony jest daleko od centrum i właściwie jest to zwykły dom z ogródkiem, drewnianą szopą z kilkoma łóżkami szpitalnymi dla gości i możliwością rozbicia namiotu, z której nie omieszkałem skorzystać. Starannie dobrane miejsce na namiot pozwoliło mi pospać dłużej, zanim w środku zrobiło się niebezpiecznie duszno. Początkowo planowałem jechać dalej stopem, ale gdy wyszedłem na przecinającą Santiago przez środek Interamericane, zorientowałem się, że jest niedziela i samochodów po pierwsze wcale nie jest tak dużo, a po drugie są one generalnie okupowane przez rodziny wracające z weekendu do domów. Być może nie miałem specjalnie też ochoty łapać stopa w granicach miasta. Tym razem postanowiłem więc zrezygnować z przygody i zwyczajnie wsiąść jak człowiek w autobus.

Do Panamy dotarłem popołudniu. Wiedziałem, że w jednej z marin stoi na kotwicy polski jacht, S/Y Luka, na który w wyniku wcześniejszego kontaktu przez internet otrzymałem zaproszenie. Było jednak już na tyle późno, że postanowiłem pierwsza noc w tym mieście spędzić w jednym z licznych hosteli, by przy okazji zasięgnąć języka w sprawie łódek i innych opcji transportowych do Kolumbii. Generalnie prace domową odrobiłem już wcześniej, ale dobrze czasem porozmawiać o tym z kimś jeszcze, kto być może ma już jakieś doświadczenia w tym temacie. Siedząc na kanapie późnym wieczorem i wertując wypożyczone przewodniki w pewnym momencie słyszę okrzyk radości i chwile później niewielka dziewczyna rzuca mi się na szyje. To Maria, nomadyczna Japonka, rozpoczynająca swój piąty rok podróżowania, o której wspominałem w poprzednim poście. Trochę gadamy. Chwali się trzema nowymi sukienkami, które kupiła dziś 'na mieście’ (omyłkowo pytam czy to są stroje kąpielowe – niech zgadnę – 'eh, faceci..’? :) i mówi, że następnego dnia ma samolot do Buenos Aires. W hostelu nie dowiedziałem się specjalnie niczego nowego. Oprócz obejrzenia ulotek reklamujących drogie wycieczki na jachtach do Kolumbii via San Blas, rzekomo dla 'plecakowców’ (jedyne 370 usd), pozyskałem informacje, że 40 kilometrowa droga odchodząca z Interamericany do Carti, już w Comarca de San Blas, jest nieprzejezdna (nie licząc samochodów 4×4, które jednak jeżdżą tam bardzo sporadycznie i raczej też za pieniądze turystów).
O moich planach B i C, w razie gdyby żaden jacht nie zabrał mnie do Ameryki Południowej, napisze nieco na końcu tego wpisu…

Przypadkiem rozmawiając z jednym z Hiszpanów, będących akurat w hostelu, dowiaduje się, że jeszcze wczoraj był tutaj… Jose! Gdy spotkaliśmy się na wulkanie powiedziałem, że gdybym się zatrzymywał w którymś z hosteli, to będzie to właśnie Zuly’s Hostel.. Dobrze wiedzieć, iż szczęśliwie zszedł z wulkanu i dotarł tutaj. Niestety ja zabawiłem nieco dłużej w Boquete, a on musiał wracać już do Kostaryki i się minęliśmy. Baskijczyk Jon przypłynął tutaj z Europy jachtem. Jemu się więc udało dokonać tego, co chcieliśmy zrobić z Marcinem. Płynął co prawda ze znajomymi, na zaprzyjaźnionej i 'załatwionej’ łódce i dopiero teraz szuka 'prawdziwego’ żaglostopu do Nowej Zelandii. Jest w dobrym miejscu i w nieco lepszym czasie niż ja, bo obecnie większość łódek płynie właśnie w tamtym kierunku, a nie na południe. Jon był razem z Jose gdzieś na piwie na mieście i Kostarykańczyk powiedział mu, że spotkał wcześniej 'takiego Polaka, co to też przyjechał do Panamy szukać łódki’. Zabawne, że dopiero po 1h rozmowy do tego doszliśmy :)

Następnego dnia nadszedł czas by pojawić się na 'Luce’. Wcześniej jednak postanowiłem zobaczyć Casco Viejo, starą dzielnice Panamy, położoną tuż nad wodą i słynąca z zupełnie innej architektury niż reszta nowoczesnego miasta. Opuściłem otoczenie wysokich wieżowców, McDonaldów i banków i zanurzyłem się w atmosferze Casco Viejo. Panama, już od pierwszych momentów obecności Hiszpanów w Centralnej Ameryce była uważana za punkt strategiczny ze względu na swoje geograficzne właściwości. Mowa oczywiście o szerokości lądu pomiędzy Morzem Karaibskim a Pacyfikiem, który na wysokości Panama City liczy niewiele ponad 70 kilometrów. Pacyfik dla Europejczyków „odkrył” w 1514 roku Nuno Balboa. Początkowo towary były przenoszone między portami po obu stronach drogą lądową, ale już wtedy zaczynano myśleć o kanale. W XVII wieku Panama City została strawiona przez ogień. W owym czasie w tych okolicach grasował słynny angielski korsarz, Sir Henry Morgan. Anglia była w stanie wojny z Hiszpanią i piraci na usługach państw byli czymś normalnym. Ich zadania były proste – w zamian za immunitet (wszak piractwo było nielegalne) mieli ochraniać konwoje 'swoich zleceniodawców’ przed napadami ze strony nieprzyjaciół, sami zaś mieli 'licencje’ na grabienie żaglowców pod banderą innych krajów, rabując dobra i zatrzymując większość dla siebie. Pod koniec wieku Morgan dopuścił się śmiałego ataku na Porto Bello, jak nazywała się kiedyś Panama. Nie wiadomo do końca czy to jego ludzie czy uciekający motłoch podłożył ogień pod miasto, faktem jestem jednak, że Panama spłonęła. Morgan był w ogóle ciekawą postacią, pow
stały liczne legendy o jego wyczynach i skarbach, a on sam był mianowany pod koniec swego życia ambasadorem na Jamajce. No i oczywiście Cpt. Morgan to mój ulubiony rum! :) W każdym razie to, co odbudowano nieco później na zgliszczach Porto Bello, nazywane jest dziś właśnie Casco Viejo. Wąskie uliczki, kolonialne domy, brud w rynsztokach i lokalny margines przeplatający się z turystami i ubranymi w tradycyjne, kolorowe stroje kobietami Kuna Yala, sprzedającymi swoje wyroby. Ciekawy obraz. Ze starego miasta miałem zamiar przespacerować się do mariny Amador. Z plecakiem na grzbiecie, aparatem w reku śmiało podążam jedną z uliczek wiodących gdzieś w odpowiednim kierunku. Domy się zmieniły, turystów brak, dzieci bawią się na ulicach… Zaczęło się właśnie od nich – chmarą biegną gdzieś za mną, niektórzy jadą na rozklekotanych hulajnogach, krzyczą coś po hiszpańsku, po angielsku też, to, co potrafią – hello! Where are you going?! Macham im i idę dalej, ale za moment zatrzymuje mnie kobieta – próbuje rozmawiać ze mną po angielsku, ale w końcu więcej rozumiem z jej hiszpańskiego – jeśli pójdę dalej wejdę do jednej z bardzo niebezpiecznych dzielnic Panamy, mają mnie tam rzekomo okraść lub nawet gorzej.. No, to już poważniejsza sprawa, ale mimo wszystko idę do przodu – najwyżej skręcę gdzieś zaraz w główną ulice.. 50 metrów dalej jest niewielki posterunek policji, z drugiej strony ulicy woła mnie dwóch mężczyzn i kobieta. Bardzo są zaaferowani tym, że ja idę właśnie w TYM kierunku. Jeden z mężczyzn jest policjantem, zielony mundur, długi karabin, ukf przy plecaku – prawie jak marines. Ci stawiają sprawę jasno – jeśli pójdę dalej to mogę już nie wyjść cało z tej dzielnicy. Pokazują wyciągnięte dwa palce w geście pistoletu, później noża. Takich ostrzeżeń nie można lekceważyć, zwłaszcza, że jakiegoś celu specjalnego w zobaczeniu tej części miasta nie mam. Policjant nadaje przez radio i pyta się czy jest jakiś radiowóz w okolicy, który by mnie mógł zabrać stąd.. Chwile czekam, ale nic się nie dzieje. Pytam o bezpieczną drogę i ruszam dalej sam.. Przez deptak handlowy Av. Central docieram do placu Cinco de Maye, skąd busikiem dojeżdżam do mariny w Amador..

’Znają mnie tutaj w marinie, mam 2 metry wzrostu, pytaj o Mucho Grande Polaco’. To fragment wiadomości, jaką dostałem od Tomka Lewandowskiego, kapitana s/y Luka, w mailu z informacjami jak dotrzeć na miejsce. No to pytam. W pierwszej marinie nikt nic nie wie, w biurze kolejnej też nie. Dopiero po kilkunastu minutach znajduje odpowiednie miejsce. Silny uścisk ręki, kilka słów na powitanie i za kilka minut siedzimy w pontonie, mknąc przez kotwicowisko na pokład 'Luki’.

Przed dotarciem tu zastanawiałem się jak to będzie. Oto jakiś małolat znajduje przez przypadek na jednym z for internetowych wypowiedź użytkownika o pseudonimie 'Żeglarz’. Przypadkowo przegląda profil, przypadkowo wchodzi na stronę internetową www.zeglarz.net .. i wysyła maila pytając o ew. trasę płynięcia, możliwość partycypacji czy po prostu odwiedzin. Pasuje lokalizacja, rodacy, których tak tu niewiele i jeszcze w dodatku żeglarze na swojej własnej łódce! W odpowiedzi dostaje zaproszenie na pokład. Myślę sobie, że przecież będę problemem, niewygodnym gościem dla obcych ludzi, próbuje się wprosić gdzieś bo jestem niejako w potrzebie (przecież mógłbym zapłacić za hotel, samolot). Nie lubię tak się czuć. Ale przecież nic nie stracę jak spróbuje. Przypadek, zbieg okoliczności, a może… a może właśnie nie.. Rzeczywistość przerasta moje oczekiwania…

Tomek Lewandowski jest pierwszym Polakiem i szóstym w historii żeglarzem, który opłynął samotnie Przylądek Horn w rejsie dookoła świata. Razem ze swoją żoną, Beatą, zamierzają opłynąć Horn w tym roku ponownie, tym razem…w zimie. Dość powiedzieć, że przez wielu opłynięcie tego najbardziej na południe wysuniętego punktu Ameryki Południowej jest postrzegane jako żeglarski Everest. Obecnie 'Luka’ jest w trakcie przygotowań, tym bardziej jest mi głupio w pierwszych chwilach..

Szybko się okazuje, że Tomek nie należy do tej grupy zadzierających nosa, wielkich w cudzysłowie, co-to-nie-oni kapitanów. Uff.. Ma silną osobowość, dużą wiedzę i ułożony światopogląd. W wielu miejscach zdumiewająco podobny do mojego, czym byłem zaskoczony. O ile ja jeszcze 'poszukuje’, próbuje się odnaleźć w życiu, w wierze, eksperymentuje z dużą dozą tolerancji – mając już jakiś tam zasób utrwalonych i sprawdzonych swoich przemyśleń,reguł, teorii czy podstaw, to Tomek świadomie swoje zweryfikował bądź cały czas weryfikuje. Codziennie rozmawiamy godzinami. Wiele rzeczy zaczęło mi się układać w głowie, takich, które nie do końca byłem w stanie wytłumaczyć czy zrozumieć, inne dają mi wiele do myślenia i przyjdzie mi się z nimi zmierzyć czy sprawdzić je w niedalekiej przyszłości. Niewielu jest ludzi, z którymi mogę tak rozmawiać, a spotkanie kogoś takiego na 'drodze’ najczęściej niesie ze sobą jakiś zwrot. Zobaczę jaki. To dobry moment na takie spotkanie..

Jutro płyniemy w krótki, pięciodniowy rejs na Archipelago Las Perlas. Oprócz Beaty, Tomka i mnie na pokładzie będzie jeszcze trójka Polaków mieszkających w USA. Nie mogę się doczekać by znów poczuć tą radość z widoków białych żagli i kołysania na falach, bycia na morzu.. Dni upływają na przyjemnych i jakże innych czynnościach niż te, do których przywykłem ostatnio. Chwilowo już nie muszę zastanawiać się czy martwić gdzie dziś będę spać, co mnie spotka i kto.. Odpoczywam. W dzień trwają prace porządkowe na pokładzie, takie jak zdzieranie silikonu lub taśm po malowaniu, przykręcenie tego czy tamtego, klarowanie lin czy założenie żagla.  Sprawiają mi one ogromną przyjemność i wraz z atmosfera panującą na jachcie, pozwalają mi czuć się jak załoga. Wczoraj czyściłem też dno łódki, nurkując w masce i płetwach, z reduktorem i szpachelką :) Na jachcie, pod linią woday, osadzają się wszelakie morskie muszelki, glony a także miliony malutkich robaczków, (narybek krewetek), które przyklejają się do ciele, wchodzą w pępek, włosy, spodnie i tak dalej. Niezbyt przyjemne, troche szczypie, ale to taki dla mnie wstęp do nurkowania :) Popołudnia są najmilsze, przeciągają się do późnych godzin wieczornych – siadamy w mesie, jemy pyszne obiady przyrządzane głównie przez Beatę (aczkolwiek każdy ma jakiś wkład, ja np. kroje warzywa i całe szczęście, bo domyślam się, że jedyne co umiem zrobić, czyli tzw. pawik skpb, mógłby nie być najlepszą wizytówką :P) no i rozmawiamy, słuchamy muzyki z laptopa, prezentując swoje ulubione kawałki i próbujemy oglądać filmy (jeszcze ani razu się nie udało obejrzeć do końca żadnego :p). Towarzyszy nam też Wacek, II oficer Luki. Ten sympatyczny i skoczny pies większość swego życia spędził na morzu i jest jedynym ze swojego gatunku, który opłynął świat non stop :)

Obiecałem też, że napisze co dalej. Dwa dni temu pojechałem do Colon, na wybrzeżu Karaibskim, gdzie znajduje się wejście do kanału Panamskiego. Miasto cieszy się parszywą reputacją, uznawane jest za najniebezpieczniejsze w kraju. W Derien chyba może być nawet bezpieczniej niż tam. Generalnie to jeden wielki slums, większość mieszkańców jest czarnoskóra, bieda widoczna jest na każdym kroku (raz byłem ostrzeżony też przez sprzedawce, który wybiegł za mną ze sklepu i powiedział mi, żebym nie szedł w tamtą stronę) bo..) O ile w centrum miasta widać w wielu miejscach szyby eleganckich sklepów kontrastujące z obdrapanymi ścianami i ściekami na ulicach, to wystarczy wyjść kawałek dalej i zostają tylko te dwie ostatnie rzeczy.. W Colon znajduje się Zona Libre, największa strefa wolnocłowa na świecie, nie licząc Hong-Kongu. Znajdo
wała się tam też kiedyś marina, jednak gdy dojechałem do miasta i wziąłem taksówkę by do niej dojechać to facet jeździł ze mną po kilku różnych miejscach i nic nie znaleźliśmy, nie wiedział o co mi chodzi. Okazało się, że yacht club został zburzony, a teraz jedyne jachty, jakie są po 'tamtej’ stronie kanału stoją albo na kotwicy albo w luksusowej marinie niecałą godzinę drogi od Colon. Autobusy tam nie jeżdżą, a taksówka kosztuje 25 dolarów. Chciałem rozwiesić tam swoje ogłoszenia, ale dałem spokój. Rozkleiłem je tylko w marinach w Panama City, zobaczymy co z tego wyniknie. Szukam też aktywnie przez internet. Gdyby jednak zawiodło i to, mam dwa pomysły. Pierwszy to dostanie się jakoś ową 40 kilometrową drogą (stopem? Piechotą?) odchodzącej z odcinka Interamericany w prowincji Derien do Carti, skąd lancha na którąś z nieodległych wysp Archipelagu San Blas. To bardzo ciekawe miejsce, zamieszkiwane przez indian Kuna, niepodległej społeczności bardzo silnie związanej ze swoimi tradycjami. Tam musiałbym czekac na 'coś’ – albo na jacht albo na niewielki statek cargo, które czasem przypływają tam handlować z indianami, a poźniej płyną do Kolumbii. Można też szukać takich statków w Colon.. Rozwiązanie czasochłonne, interesujące i nieco ryzykowne, bo rzekomo owe statki cargo czasem przewożą różne, nie do końca legalne towary czy narkotyki. Ja jednak uważam, że dużo większa szansa na trafienie na taką łajbę była kilka lat temu, a obecnie to się zdarza rzadko. Drugi koncept to najpewniejsze wyjście i cenowo podobne do poprzedniego – z Panama City latają awionetki do Puerto Obaldia, odciętej przez dżunglę mieściny, byłej bazy wojskowej w Derien, tuż przy granicy z Kolumbią, po stronie Karaibów. Stamtąd wynajętą lanchą za kilka dolarów do najbliższej wioski w Kolumbii i dalej piechotą bądź kolejną lanchą do wsi, gdzie zaczyna się droga… Wariacji jest kilka, a jak będzie finalnie to zobaczymy :)

Tymczasem to wszystko… Zdjęć niestety tym razem nie ma, bo nie mam jak ich wrzucić na serwer aktualnie, ale na pewno nie zginą :) pz!


11 komentarzy to Panama City i spotkania na krańcu świata

  • AFJ pisze:

    Przeczytalismy. Cieszymy sie. Gratulujemy Tomkowi – jest Wielki. Pozdrawiamy Zaloge i zyczymy pomyslnych wiatrow. Trudno to wszystko sobie wyobrazic. Niesamowite spotkanie. Czekamy na zdjecia. Trzymaj sie.

  • Katy pisze:

    Czesc Kuba! Link do twojej strony znalazlam na stronie Tomka zeglarza ktorego mialam szczescie poznac w Meksyku w Ensenadzie. Od wczoraj przeczytalam calego twojego bloga!!!! To jest lepsze od ksiazki!!!! Uwielbiam Cejrowskiego, a teraz dodam cie do listy ulubionych autorow. Powodzenia w dalszej podrozy! Bede czekac na dalsze relacje z zapartym tchem.
    Pozdrowienia

  • Krzysztof pisze:

    O biedaku, zrównano Cię z Cejrowskim rasistą i homofobem. W tych trudnych chwilach myślę o Tobie i życzę wytrwałości.

  • pletwa pisze:

    Przeczytalem sobie troche twego bloga fajnie piszesz.Bylem w panamie i kolumbii dwa lata temu ,ale jachtem .Na San Blas najlepiej sie zalapac z Cartagena w Kolumbii ,albo z Portobello w Panamie.W Portobello staja jachty plynace z kanalu na San Blas jak tam bylem to bylo ok.10 ,gorzej z noclegiem (jak wszedzie poza panama:)My z panamy poplynelismy do equdoru nie zatrzymujac sie w kolumbii(jasniepanstwo armatorzy bali sie piratow i partyzantow)W Ekwadorze stalismy w Bahia de Caraquez na boi za chyba 5Usd na dzien,marina prowadzona przez uczynnego amerykanina ,miejsce super jak na Equador.Ludzie tam stali latami no i zycie tansze niz w panama city

  • Adriano pisze:

    hahah Fredi myślałem, że to ja miałem wpływ na Twój światopogląd i dlatego wyjechałeś w tak długą podróz :P

    no i jeszcze jakbyś umiał gotować to wtedy przyrównałbym Cię do Makłowicza :P

  • Acher pisze:

    zeby cie tylko FARC po drodze nie zawinelo :]

  • ola pisze:

    a co było dalej?

  • fred pisze:

    heh, dlugo nie pisałem ale zaczynam to nadrabiac :] dzieki za mile slowa.

  • tomuś pisze:

    Dawno nie zaglądałem na Twój blog Fred, przyznam, że dwa czy trzy wpisy czytałem z dobrą godzinę jak nie więcej ;P
    Widzę, że już niedługo Sudamerica będzie grana, więc nie pozostaje mi nic innego jak wyczekiwać na wpisy odnośnie Twoich podbojów piłkarskich :P
    Pozdro

  • Fajny wpis, ciekawe spojrzenie. Podobało mi się że „Kawy nawet nie spróbowałeś”

    Przeżyłeś tam duuużo więcej ode mnie, ale jedno doświadczenie mamy podobne – ja zawróciłem w okolicach Casco Viejo jakby o jedne stopień przed Tobą. Najpierw też pytali Where are u going, ale myslalem ze to jacys naciagacze i szedlem dalej. Na skrzyżowaniu malutka dziewczynka zlapala mnie za reke i przejechala palcem po szyi na znak, ze jak dalej pojde to poderzna mi gardlo. That was it for me, chyba nigdy pozniej w mojej podrozy sie tak nie balem. Pozniej czytalem o tej dzielni i podobno policja tez tam zawraca, cos jak w Sin City…

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.