Orientacja w terenie
Posted on 05 maja 2010
Zawsze uważałem, że mam niezłą orientację w terenie. Nie chodzi mi tutaj o czytanie mapy czy znajdowanie się w górach, bo te umiejętności doskonaliłem podczas kursu na przewodnika górskiego (powiało skromnością, co? :p). Chodzi mi o taką naturalną, wrodzoną zdolność do odnajdowania się w przestrzeni, obierania mniej więcej słusznego kierunku marszu, gdy nie ma się przy sobie mapy ani kompasu. Często z tego korzystam w miastach, gdy spaceruje po ulicach, alejkach i parkach, celowo starając się zgubić w miejskim labiryncie w sposób „kontrolowany”, by potem wyjść w znanym mi już miejscu.. Jak większość facetów, nie lubię się pytać o drogę.. :)
W Limie spędziłem kilka spokojnych dni po medytacjach. Z miłego hostelu w turystycznej dzielnicy Miraflores udawałem się na krótkie spacery by zobaczyć miasto. To moloch, aglomerację zamieszkuje ponad 8 milionów ludzi. Nie lubię takich miejsc. Obok eleganckich dzielnic reprezentacyjno-biznesowych, znajdują się stare ulice i zabytkowe budynki, których kolorowe tynki kontrastują z szarością chodników. Często można znaleźć się zupełnie niespodziewanie w małym zaułku, gdzie na straganach sprzedawane są książki, podczas gdy innym razem, wielkie ronda i wielopiętrowe wieżowce przypominają o ogromie pędzącego w godzinach szczytu miasta. Gdy opuszczałem Limę, miejski autobus, w który wsiadłem pod hostelem, dość nieoczekiwanie skręcił wcześniej niż się tego spodziewałem. Do małego terminalu, należącego do jednej z licznych prywatnych firm transportowych, z której usług chciałem skorzystać by opuścić miasto, pozostała mi jeszcze prawie połowa drogi.. Zarzuciłem więc plecak na grzbiet i ruszyłem w kierunku, w którym mniemałem, że znajduje jedna z głównych arterii miasta, po której kursują busiki dojeżdżające w interesujące mnie okolice terminalu. Mniemanie mnie nie zawiodło, ale z orientacją w miastach jest tak, że często potrafimy określić właściwy kierunek marszu, jednak nie mamy dostatecznych danych co do okolic, przez które przechodzimy…
W ten sposób przeszedłem dobry kilometr i zorientowałem się, że któraś z kolei ulica, w którą skręciłem, jest właściwie pusta. Jestem jedynym przechodniem w rejonie, w którym zaczęły dominować warsztaty. Sklepiki skończyły się jakiś czas temu i teraz na co drugim szyldzie zawieszonym na obdrapanych murach było napisane ‘taller’ lub ‘repuestos’. Pod nimi kręcili się umorusani w smarze faceci. Pamiętam, że będąc jeszcze w Meksyku, poczyniłem pewne spostrzeżenie, że im więcej warsztatów, tym mniej przyjazna i bezpieczna okolica. Nauczyłem się też nie zwracać uwagi na trąbiących taksówkarzy, ale gdy na chwile zatrzymałem się by popatrzeć w około, zauważyłem, że kilku z nich nie tyle chce mnie podwieźć, co macha w moim kierunku ostrzegająco wskazującym palcem. No cóż, czyli jednak trzeba będzie zmienić trochę drogę, ale wracać się przecież nie będę. Ze spokojem wybrałem jakąś większą ulicę i ruszyłem przed siebie. Po chwili któryś z samochodów zwolnił, otworzyło się okno i wychyliła się z niego głowa kierowcy (przez moment myślałem, że ukaże się tam jakaś spluwa). Powiedział mi, żebym lepiej jak najszybciej wziął taksówkę lub wsiadł w autobus, bo tutaj mnie mogą mnie okraść ze wszystkiego albo nawet zabić. To nie jest dzielnica turystyczna. Tego ostatniego akurat to już się zdążyłem domyślić, ale podziękowałem mu grzecznie za informacje.. Czasem okolica nie wygląda na nadzwyczaj niebezpieczną, albo podróżując przyzwyczajamy się do pewnych widoków, stajemy się odporniejsi na strach, bardziej stanowczo opieramy się ‘radom’ taksiarzy, jednak ostrzeżeń takich jak to, nie powinno się nigdy lekceważyć. Podobna rzecz spotkała mnie w Panama City. Wygrzebałem z kieszeni 1 sol i wsiadłem w pierwszy lepszy autobus, który przejeżdżał obok. Jak się później okazało, zawiózł mnie dokładnie tam, gdzie chciałem…
Rejsowym autokarem opuściłem Limę. Za kilka złotych przejechałem dobre 40 kilometrów na północ i na znajomym mi już rozwidleniu Panamericany, ku zdziwieniu kierowcy, wysiadłem. Nie lubię się wracać, ale po drodze, spiesząc się na kurs Vipassany, ominąłem jedną z największych, jak dla mnie, atrakcji Peru. Raj dla miłośników wspinaczki i trekingu, znajdujący się w okolicach miejscowości Huaraz, był jednym z tych miejsc, w których wiedziałem, że się pojawię jeszcze przed wyjazdem z Polski. Zacząłem iść wzdłuż autostrady, od czasu do czasu odwracając się by wystawić kciuka i pomachać nadjeżdżającemu kierowcy. Było ok. 1500 i mijało mnie relatywnie dużo samochodów, jednak tradycyjnie większość z nich to nieoznakowane taxi collectivos. Godzinę później i prawie pięć kilometrów dalej wciąż nic. Co gorsza, zaczynają się pierwsze zabudowania miasta, wyglądającego w dodatku na całkiem spore. Podróżowanie stopem bez mapy drogowej ma to do siebie, że doświadcza się właśnie takich niespodzianek. Sądziłem, że przede mną jest dobre kilkadziesiąt kilometrów pustyni, więc spacer mi nie zaszkodzi i każde miejsce do łapania stopa będzie tak samo dobre… Ale się widocznie myliłem. Z drugiej strony jest w tym coś romantycznego, jakby nie patrzeć.
W końcu, pozbawioną okien, ale wyjątkowo żwawą piaskarką dojeżdżam kilka kilometrów w pobliże drugiego krańca miasta, gdzie znajduje się przystanek autobusów. Kierowca patrzy się na mnie jak na wariata, gdy mówię mu, że do Huaraz mam zamiar jechać stopem.. Wysiadam z samochodu i pewnym krokiem zmierzam w stronę wylotówki. Na poboczu stoi kilka samochodów ciężarowych i pickupów więc postanawiam popytać się, czy ktoś czasem nie jedzie w moim kierunku. Już przy drugim samochodzie dowiaduje się który z tirów niedługo rusza do Trujillo. Gdy podchodzę do niego widzę, że właśnie trwa załadunek. Na pakę ciężarówki wrzucane są kartony z jabłkami, a roboty, sądząc po tempie, zostało jeszcze na ponad godzinę. Pytam się czy jest możliwość zabrania się kilkadziesiąt kilometrów dalej, do Pativilci, gdzie znajduje się odbicie na Huaraz. W odpowiedzi otrzymuje jakieś niejasne do końca mruknięcia, ale biorę to za odpowiedź twierdzącą. Stawiam obok plecak i patrzę jak idzie praca.. w końcu nie wytrzymuje i postanawiam pomóc. Na początku chłopaki mówią, żebym się nie męczył, że nie trzeba, ale po chwili już praca idzie znacznie szybciej. Każdy karton waży ok. 25 kilogramów. Trzeba taki karton podnieść z ziemi i unieść nad głowę by ci z góry, stojący na pace ciężarówki, mogli go odebrać i ułożyć odpowiednio. Najtrudniejszym momentem jest sam podrzut z wysokości pasa nad głowę i zmiana ułożenia rąk. Karton musi poszybować do góry idealnie prosto, by nie wysypały się z niego jabłka. Przypomina to trochę podrzucanie ciężarów i jest naprawdę trudne i dość męczące. Nie miałem specjalnie ambicji ani ochoty uczenia się tego podrzutu, ale chciałem ‘zasłużyć’ na przejażdżkę. Postanowiłem więc zmienić nieco system pracy. Jako że byłem nieco wyższy, to podnosiłem kartony z ziemi i wrzucałem je od razu trzem pozostałym gościom nad głowę. Następnie oni szli kilka metrów i podawali je na górę. Praca zorganizowana w ten sposób poszła nadzwyczaj sprawnie i już po 40 minutach siedziałem w szoferce ciężarówki i oglądałem ostatnie blaski zachodzącego słońca nad oceanem.
Dwie godziny później wysiadam w Pativilce. Znajduje hospedaje i płacę 8 soli (8zł) za noc. To prawie tyle co mój rekord w Gwatemali, gdzie raz zapłaciłem 2 USD za
noc. Pokój jest w jakiś podziemiach i oczywiście nie ma w nim nic poza łóżkiem, ale śpiąc i tak bym nie mógł podziwiać widoków na morze.. gdyby jakieś były akurat. :) Kolejny dzień również zaczął się nie najlepiej. Po wczesnej pobudce i prawie 7 kilometrach marszu, docieram do skrzyżowania. Trujillo prosto, Huaraz w prawo. W krajobrazie dominują pola kukurydzy i wznoszące się w oddali, pomarańczowo-żółte od piachu, szczyty niewysokich gór.
Ogólnie można by rzec, że mam dużo czasu na podziwianie widoków. Mogę też się dokładnie przyjrzeć swoim butom (strasznie zadowolony z nich jestem :p). Siedzę na plecaku już od godziny i minęło mnie ledwie z dziesięć, może piętnaście samochodów. Wliczając w to collectivos i jeden ambulans oraz autokar. Do Huaraz mam ponad 200 kilometrów, jest godzina 1100 i… podoba mi się. Naprawdę. Siedzę na tym plecaku z niezmąconym umysłem, w świetnym humorze i bez cienia wątpliwości, że jeszcze dziś będę na miejscu. Pierwsze 100 kilometrów przejeżdżam nowiutkim jeepem 4×4 z małżeństwem w średnim wieku.. Kierowca, Jezus, pewnie prowadzi samochód po krętej drodze i nabieramy szybko wysokości. Średnio co 10 minut przerywa aktualny temat i pyta „niezły samochód, nie?” :) W trzy godziny, z poziomu 80 m. n.p.m., wjeżdżamy na 3000 m n.p.m. Krajobraz zmienia się bardzo szybko, z nagich, pustynnych wzgórz na bujną i zieloną roślinność, a jeszcze wyżej na andyjskie paramo, czyli wysokogórskie łąki. Nie jest już tak gorąco jak na dole, miejscami pada deszcz albo jest mgła, ale najczęściej widać przebijające się nieśmiało zza chmur słońce. Drugiego stopa łapie od razu, może pięć minut po pożegnaniu się z Jesusem i jego żoną. Lśniąco niebieska ciężarówka, z długą, charakterystyczną dla amerykańskich samochodów maską i chromowanymi, olbrzymimi lusterkami zatrzymuje się przy mnie z sykiem. Wdrapuje się do środka i przez najbliższe dwie godziny jedziemy przez zamglone łąki, po coraz to gorszej drodze. Rozmowa się klei. Lubię jeździć z rozgadanymi, prostymi ludźmi, bo wtedy i jest śmiesznie i nie ma spięcia jakiegoś z trudnymi tematami. Czasem ciężko jest wytłumaczyć komuś jakąś zawiłą sprawę nie znając odpowiedniego słownictwa politycznego czy gospodarczego. Najważniejszy dla mnie jest i tak sam fakt, że już gadam po hiszpańsku :]
Do Huaraz docieram malutkim minibusikiem, do którego wsiadłem, kilkanaście kilometrów przed miastem, gdy zaczęło lać. Witają mnie strugi deszczu, Huaraz tonie. No prawie. Jest późne popołudnie. Ruszam na poszukiwanie hostelu. Pierwszą rzeczą jaką mnie uderza jest mnogość agencji turystycznych oferujących trekkingi z przewodnikami, wypożyczenie sprzętu górskiego i darmową informację turystyczną. No dobra, to zapytajmy. Informacje jakie uzyskałem bardziej przypominały mi informacje reklamowe danej agencji niż turystyczne, ale w końcu udało mi się uzyskać trzy adresy tanich miejsc noclegowych. Generalnie w tym mieście nie ma problemu ze znalezieniem noclegu, ilość hoteli wszelakiej maści jest wręcz powalająca, ale w deszczu nie chce mi się chodzić i szukać odpowiedniej ceny. Sprawdzam pierwszy hotel z otrzymanej listy i po usłyszeniu ceny – 10 soli, postanawiam zostać. Chwilę później dociera do mnie, że wszędzie są napisy w jakimś dziwnym języku. Przyzwyczajony jestem do napisów w języku hiszpańskim czy angielskim, ale tych kreseczek nie byłem w stanie nawet odcyfrować. Gdy na stole, w honorowym miejscu, zobaczyłem opasłą księgę, a w tzw. common roomie (tj. części wspólnej z TV i kanapami, obecnej praktycznie w każdym hostelu) usłyszałem zamiast angielskiego inny, również dość charakterystyczny język, wiedziałem już gdzie zawitałem.. Żydzi są trochę dziwni, ale nie to że mam coś do nich. Zaraz ktoś mnie posądzi o rasizm.. Zazwyczaj mało mnie obchodzi pochodzenie osób, z każdym tak samo można się dobrze bawić. Ale Żydzi jak zbiorą się do kupy, to są dość głośni i tworzą taką hermetyczną, trochę specyficzną grupę. Pierwszy raz widziałem, żeby ktoś podróżował z miniwieżą w plecaku…
Huaraz to takie nasze Zakopane. Chociaż może lepiej by było powiedzieć Chamonix. To centrum turystyki górskiej Peru. Znajdują się tutaj oprócz eksploatowanych wspinaczkowo i trekingowo przepięknych, wysokich gór, lodowców i jezior, także fantastyczne tereny do wspinaczki skałkowej, jeździectwa konnego czy nawet raftingu. Do najpopularniejszych tras trekingowych należy bez wątpienia 4 dniowa pętla po dolinach i przełęczach masywu Cordillera Blanca. Tutaj znajduje się najwyższy szczyt Peru, Huascaran (6768 m. npm), a także uważana z jedną z najpiękniejszych, pod względem sylwetki, gór świata, Alpamayo (5947 m. npm). I inna ciekawostka. Kojarzycie logo wytwórni filmowej Paramount Pictures? Podobno na nim jest przedstawiony kontur innej góry, która znajduje się w Cordillera Blanca – Artesonraju (6025 m npm).
Nieco bardziej dzikim regionem górskim, odleglejszym i trudniej dostępnym jest Cordillera Huayhuash (czyt. Łajłasz). Treking po tych górach jest dłuższy i bardziej wymagający. Huayhuash w alpinistycznym światku jest wręcz legendarna. Słynie nie tylko dlatego, że jest przepiękna, ale przede wszystkim z tego, iż to właśnie tutaj rozgrywała się akcja kultowej książki i filmu Czekając na Joe (Touching the Void/Dotknięcie Pustki – ah, te polskie tłumaczenia). Przytoczę tu pokrótce fabułę, ale polecam każdemu miłośnikowi gór zaznajomienie się z tym dziełem.
W 1985 roku, para czołowych brytyjskich wspinaczy – Joe Simpson i Simon Yates, zdobyła niepokonaną, zachodnią ścianą, szczyt Siula Grande (6344 m. npm). Podczas schodzenia, w trudnej pogodzie, Joe Simpson złamał nogę. Warunki pogarszały się z każdą chwilą i wspinacze wiedzieli, że muszą jak najszybciej zejść na dół. Zamiast schodzić granią, zdecydowali się na ryzykowną serię zjazdów. Podczas któregoś z takich zjazdów opuszczany na linie Joe, zawisł w powietrzu pod okapem. W panującej zamieci alpiniści nie mogli się ze sobą porozumieć, a Joe był za słaby na jakiekolwiek próby podejścia na linie w górę.. Simon czekał bardzo długo, ale w końcu podjął niezwykle trudną decyzję. Był to dramatyczny krok, za który był długo potępiany w środowisku wspinaczkowym. Dla niego było to jednak być albo nie być. Nie wiedząc co się stało z partnerem, odciął linę i z trudem zszedł granią do bazy, gdzie spalił rzeczy przyjaciela, którego uważał za martwego. Joe jednak nie zginął. Spadł kilkanaście metrów do szczeliny i cudem przeżył. Cudem się też z niej wydostał i przez cztery dni czołgał się ze otwartym złamaniem nogi po lodowcu, w krytycznym stanie, na przemian tracąc to odzyskując przytomność. Na krótko przed planowanym opuszczeniem obozu, Simon usłyszał rozpaczliwe wołania Joe’ego. Simpson został przetransportowany na jucznym ośle na dół, gdzie udzielona została mu pomoc medyczna. Dziś jest znanym pisarzem, wspina się dalej i prowadzi grupy w wysokich górach Peru. Był także jednym z najbardziej zagorzałych obrońców decyzji , jaką podjął Yates. Ta historia to górska legenda, cud, jeden największych przejawów determinacji człowieka w walce o życie w górach. Nie wiem czemu ktoś nazwał film „Czekając na J
oe”. Na niego nikt nie czekał…
Przez wiele lat Cordillera Huyahuash (w skrócie HH) uznawana była za dużo bardziej niebezpieczną od sąsiadującej z nią Cordillera Blanci. Nie chodzi tylko o czysto obiektywne trudności takie jak odległość od cywilizacji czy techniczne aspekty wspinaczkowe. W HH swoją siedzibę miała terrorystyczna organizacja Świetlisty Szlak, która skutecznie uniemożliwiała, w większości przypadków, próby uprawiania turystyki w tym regionie. Po rozbiciu Świetlistego Szlaku w 1992 roku, w górach zapanował względny pokój. Pojawili się jednak inni bandyci. Ostatni tragiczny wypadek miał miejsce w 2004 roku, kiedy grupę trzech amerykańskich turystów zatrzymano niedaleko jedynej wsi w górach w celach rabunkowych. Jeden z turystów został postrzelony i wykrwawił się zanim zdążono udzielić mu pomocy. Wg nieoficjalnych informacji sprawcy tego zdarzenia zostali zatrzymani i osadzeni w więzieniu.
Dziś Cordillera Huyahuash to zupełnie inne miejsce. W ciągu ostatnich lat wiele się zmienio i na treking głównym szlakiem w około HH jest rokrocznie coraz więcej chętnych. Nieliczni ludzie, zamieszkujący te niedostępne góry, utworzyli straż obywatelską i pobierają od turystów opłaty za ‘ochronę’.. Jest to sporna kwestia. W przeciwieństwie do znacznie popularniejszej wśród turystów Cordiliery Blanca, HH nie jest objęta parkiem narodowym i nie istnieją regulacje prawnych dotyczące tego aspektu. W kilku miejscach więc na głównym szlaku trzeba zapłacić za swoje bezpieczeństwo. Wg mnie, to równie dobrze mogą być Ci sami ludzie, którzy kilka czy kilkanaście lat temu byli owymi bandytami, a dziś ‘zarabiają’ bardziej oficjalnie. Tak czy inaczej, lepiej zapłacić te kilkanaście złotych niż narażać się na problemy.
W ofercie każdego biura turystycznego w Huaraz jest treking z przewodnikiem w Cordillera Huyahuash. Jeśli ktoś mówi o tym paśmie, to najczęściej ma na myśli treking po tzw. Pętli Huyahuash, aczkolwiek coraz więcej wspinaczkowych ekip obiera za cel wysokie i trudne szczyty tutaj zlokalizowane. Klasyczna pętla wokół masywu zajmuje wg Lonely Planet 9-14 dni. Skąd taka rozbieżność? Wszystko zależy od ekipy, ilości godzin marszu dziennie oraz od chęci wykonywania wycieczek pobocznych. Zdaniem lokalnych przewodników całą pętle można zrobić w 8 dni z dobrą grupą. Najczęściej na szlak zabierane są osły lub konie do noszenia ciężkich pakunków z namiotami i jedzeniem. Rano i wieczorem kucharz gotuje pyszne i zróżnicowane posiłki, a uczestnicy ‘na lekko’ cieszą się górami, nie musząc martwić się o nic, jak tylko o własną kondycję i aklimatyzację, która jest tutaj kluczowa. Znaczna część trekingu przebiega w okolicach 4000 metrów n.p.m. przy czym kilka mijanych przełęczy zbliża się lub nawet przekracza barierę 5000 m. Jak widać nie jest to takie hop siup.
Piszę o tym wszystkim, bo właśnie tam się wybieram. Idę sam, bez przewodników, za to z silną wiarą w siebie. To wyzwanie, ale nie będzie chodzenia po lodowcach, wspinania. Obiektywne niebezpieczeństwa jednak pozostają.. Jestem ich świadom, ale z drugiej strony wiem, że taki samotny trekking nie jest poza moim zasięgiem. Nie planuje „Dotykać Pustki”, co najwyżej „poszukam Joe” :) Dostępna jest bardzo dobra mapa (50tka!), która nie omieszkałem zakupić. Nie spotkałem się w Ameryce z takimi mapami do tej pory. Planuje ruszyć w czwartek lub piątek. Na razie przygotowuję się, kompletuję sprzęt w rodzaju zapasowych baterii do czołówki, kuchenki gazowej. Kupiłem też najprostsze jedzenie. Po powrocie chyba będę miał dość na dłuższy czas owsianki i makaronów :] Miałem wyruszyć wcześniej, ale na przyszły tydzień prognozy pogodowe są bardziej obiecujące, a że jest miło, to nigdzie się nie spieszę :)
Dni mijają mi spokojnie, aklimatyzuję się, orientuje się w terenie :) Spędzam czas raczej poza hostelem. Mam co prawda swój własny pokoik, ale Huaraz strasznie przypadło mi do gustu. Na ulicach widać tradycyjnie ubrane kobiety sprzedające peruwiańskie ubrania, czapki i inne pamiątki. Widać także trochę białych, krążących po agencjach, kupujących sprzęt i mapy. Często można usłyszeć krótkie pozdrowienie od innych backpackerów.
Są tutaj fajne, klimatyczne kawiarenki i tanie żarcie. W niektórych knajpach są biblioteczki książek i przewodników, które można poczytać na wygodnych fotelach, a także spotkać innych podróżników i połączyć się z internetem za pomocą wifi. Odkryłem też, że każdego dnia po 1600, na małym placyku obok mojego hostelu zbiera się całkiem fajna ekipa i do późnych godzin grają w siatkówkę. Jak na razie załapałem się na jedną gierkę, ale znany już jestem pod pseudonimem „gringo”… :) Myślę, że jeszcze pogram z nimi. Nie zbadałem do tej pory niestety regionów wspinaczkowych, ale mam nadzieje, że po zejściu z gór będę miał z kim tam skoczyć, widziałem w kawiarniach już kilka ogłoszeń ludzi z podobnym problemem co ja, teraz tylko nawiązać kontakt.. Tyle na chwilę obecną.
Poniżej kilka zdjęć z Limy oraz z drogi do Huaraz. Do usłyszenia za kilka[naście] dni! :)
5 komentarzy to Orientacja w terenie
Powodzenia w Huayhuash!
Podobno to piękne miejsce, ale ponieważ Huaraz kusi do dłuższego pobytu pomyśl jeszcze nad Cord. Blanca:)
Czekamy na wieści i zdjęcia:)
fajne rzeczy opisujesz, z twoim ojcem w 1985 szwedalismy sie wspinaczkowo/spirytualenie i na glodno, po USA i jeszcze paroma innymi osobami, bylem w Peru i Ekw,( Cuenca ..niesamowita)w 2005 ale tylko miesiac a to wystarcza jedynie na sam Ekwador( jak pewno sie zorientowales), niestety nie dotarlem w Andy choc zabralem multum sprzetu wspinaczkowego ( ktory okazal sie za trudny w koncepcji szybkiegi/ekonom. przemieszczania sie)z bojowymi zamiarami etc…
czy wybierasz sie do Boliwii??, czekam na nastepne blogi
pozdrawiam Tomek Bender vel Lusnia
Czytales Miasto i psy Vargasa Llosy? Niesamowity klimat Limy w tej ksiazce, chce sie zobaczyc to miasto po lekturze! ale to bylo pare lat temu…
powodzenia!
Kacper
Drogi Kubo,
genialna podróż, świetne relacje – tak trzymać! Sam niedawno wróciłem z Ameryki Środkowej, byłem w wielu opisywanych przez Ciebie miejscach i stwierdzam, że opisy bardzo trafne i prawdziwe.
Gratuluję pomysłu, wytrwałości i determinacji i życzę jeszcze wielu przygód!
Pozdrawiam,
Paweł
ps. powrót po takim czasie nie jest łatwy – polecam ułożyć sobie jakiś konkretny plan na pierwsze tygodnie w Polsce i to w trakcie wyprawy, bo inaczej łatwo o depresję – wiem z autopsji :)
Wróciłem :] wkrótce relacja i zdjęcia..
Stopa – Cordillera Blanca, jak pewnie pamiętasz, jest opanowana przez turystów. Wszyscy tam walą. Niedługo to samo będzie z HH, ale jeszcze nie teraz. W CB zamierzam się być może jeszcze pojawić, ale nie na trekingu już.. Zobaczę jeszcze, tu jest tak super, że nawet nie zauważam, jak mi wiza mija..
Luśnia – Tata mi opowiadał o swoich wojażach po Stanach. Taki wspinaczkowy trip też mi się marzy, teraz to jest nawet bardziej możliwe, gdyż poznaje po drodze ludzi, do których mogę zawsze się odezwać i wpaść na wspinanie. Niestety podczas tej podróży musiałem właśnie zrezygnować z wielu rzeczy. Uniwersalny charakter i możliwość wypożeczenia wielu rzeczy na miejscu właściwie załatwia sprawę przemieszczania się z włąsną liną, uprzężą czy karabolami. Z resztą tak jak pisałem, o co innego chodzi mi w tej podróży. W Andy na pewno jeszcze wrócę, z zamiarem stricte wejścia na bardziej ambitne drogi niż trekingi :] Do Boliwii naturalnie się udaje, będę tam za jakiś miesiąc, planując wstępnie :]
Kacper – niestety nie czytałem, ale zajrzę, w wolnej chwili. Jak jednak zapewne zdajesz sobie sprawę, inaczej odbiera się takie miasto będąc 'zwykłym turystą-gringo’ a inaczej żyjąc tam. Warszawa też ma niesamowity klimat :] Mi Lima niezbyt przypadła do gustu, aczkolwiek mam, mogę powiedzieć, 'swoje ulubione miejsca’.. Niedługo znów się na chwilę tam zatrzymam, bo jest 'po drodze’.
Paweł – dzięki za miłe słowa :] Co do powrotu – to jeszcze prawie połowa podróży przede mną, ale rzeczywiście, warto chyba sobie ułożyć jakąś listę 'to do’ po powrocie :]