Naprawdę czuję jak wariuje w żyłach krew!
Posted on 09 września 2010
:) Bariloche. Przepięknie ulokowana, argentyńska zimowa stolica sportów, imprez i turystyki. Ponoć młodzież z tego kraju, po skończeniu liceum, przyjeżdża tutaj wyszaleć się, czasem popracować i poznać nowych znajomych, zanim przystąpią do nauki na studiach. Po całym miasteczku chodzą bandy nastolatków ubranych w takie same kurtki i bluzy, a codziennie nowe autokary dowożą kolejne rzesze chcących zabawić się w tym legendarnym miejscu…
Jest drogo, może nie aż tak jak w Chile, ale mimo wszystko. Jednodniowy karnet narciarski kosztuje 150 pesos (1 USD = 3,9 ARP) plus połowa tego za wypożyczenie sprzętu, co jest nawet jak na Alpy sporo, a przecież trasy tutaj nie dorównują tym z Europy. Zgodnie z planem miałem zamiar ruszyć na północ, ale tak się stało, że usłyszałem o El Bolson. „Worek”, bo tak należałoby przetłumaczyć to na język polski, to malutka miejscowość będąca oazą dla hipisów, z niesamowitym klimatem, wyluzowanymi koleżkami w trójkolorowych czapkach rasta, mnóstwem kampingów i hosteli oraz sporym potencjałem wycieczek w piękne, górskie okolice. Tak przynajmniej miało być.
Na skutek pewnych niedopatrzeń z mojej strony, zamiast pięciokilometrowego spaceru z centrum na obrzeża Bariloche, pokonałem dystans prawie dwa razy dłuższy. Jak większość facetów, nie lubię się pytać o drogę, jeśli nie muszę. Ta cecha, w połączeniu z moim zamiłowaniem do chodzenia z plecakiem i przekonaniem panującym na moim Wydziale, iż „Geograf nigdy nie błądzi, Geograf zwiedza”, już kilka razy pozwoliła mi znaleźć się w różnych dziwnych i dość odległych od celu miejscach.. :] W końcu znalazłem się tam, gdzie chciałem, czyli na wylotowej drodze w kierunku południowym. Zabudowań Bariloche prawie nie było już widać, stałem na jezdni, na poboczu której utrzymywała się jeszcze gruba warstwa śniegu – efekt kilku opadów z ostatnich dni. Na szczęście pogoda była odpowiednia, słońce przygrzewało i mogło być z 5˚C. Żadnego syfu, chmur czy deszczu. To była odpowiednia decyzja, by przeskoczyć do Argentyny, myślałem.. :] Do El Bolson miałem tylko 120 km, a że było tuż po południu, to specjalnie się nie martwiłem, że po godzinie czekania jeszcze nikt mnie nie zabrał. Tak jak pisałem gdzieś już kiedyś, w ramach rozrywki w takich momentach, zaczynam gadać do siebie. Tzn. słowa kieruje raczej do kierowców – hej, tu jestem, nie patrz się w drugą stronę, banderowcu! , – Ty to jedź dalej, nawet nie chce mi się z tobą gadać! Albo – Amigo, widzę już jak się zatrzymujesz, nie przegap tej szansy na zabranie mnie, kto wie co się może zdarzyć?! Wtedy zatrzymał się czerwony, stary pickup jakimi poruszają się drwale w północnej części Kanady. Jakby miał gdzieś taki przycisk, to bym kliknął „I like” :) Jak zawsze na początku, następuje wymiana uprzejmości: ładną mamy pogodę, nazywam się tak i tak, dokąd zmierzamy, skąd jesteśmy itd. – Z Polski? – zapytał mnie kierowca, jakby nie usłyszał za pierwszym razem. – cóż za zbieg okoliczności, mój syn właśnie jest w Polsce na festiwalu tańców folklorystycznych! Jadę tylko 30km dalej, ale zapraszam Cię do mojego domu, pogadamy, napijemy się mate z moją żoną, opowiesz nam o swoim kraju! I tak znalazłem się po chwili w dużym domu nad brzegiem górskiego jeziora, otoczonego szczytami wysokimi na 3 tys. metrów n.p.m. Jak zapewniał gospodarz, niektóre wciąż nie mają nazw i pewnie nikt nigdy na nie wszedł. W Europie ogrodzili by taki teren płotem, zrobili park narodowy, schronisko z wrzątkiem za 5 euro, kazali płacić za wejście, a tutaj, gdzie takich jezior są dziesiątki, jak ma się szczęście można się natknąć na dwa, trzy domy i ew. kamping na brzegu jeziora. I cisza. W promieniu dziesiątek kilometrów zaledwie kilku ludzi, czasem samochód przejedzie. W sumie w czwórkę – ja, mój kierowca, jego żona i znajoma, przez dwie godziny sączyliśmy yerba mate rozmawiając, śmiejąc się i wymieniając wiadomości. Ja chciałem wiedzieć więcej o Argentynie, ich interesowała Polska, gdzie ich syn właśnie tańczył na Międzynarodowym Festiwalu Folkloru Ziem Górskich w Zakopanem :]
Jeśli z jakichś powodów ktoś nie wie co to jest yerba mate, należą mu się słowa wyjaśnienia. W Argentynie nie ma dnia bez mate. To tak jak jakby żyć w Bawarii i nigdy nie spróbować tamtejszego piwa. Tylko tutaj Argentyńczycy nie próbują, oni są uzależnieni niemalże. Krótko mówiąc, yerba mate to coś w rodzaju herbaty z ostrokrzewu. Pochodzi z Paragwaju, jednak dziś istnieje wiele jej rodzajów i gatunków. Posiada właściwości pobudzające, tak jak kawa tylko nie zawiera kofeiny. Pozwala niwelować zmęczenie, relaksuje, obniża ciśnienie. Do naczynka, najczęściej ładnie zdobionego, drewnianego bądź z tykwy, wsypuje się do ¾ yerby i wkłada stalową słomkę z sitkiem na dole, zwaną bombilla (żeby nie pić fusów – czyt. bombija lub jak w Arg. bombiźa). Następnie zalewa się to wodą o temperaturze ok. 80˚C i pije. Starcza, w zależności od wielkości naczynka, na kilka pociągnięć przez słomkę. Potem trzeba zalać ponownie i podać naczynie dalej. Nie dziękuje się, gdyż to oznacza, że już nie mamy więcej ochoty i zostaniemy pominięci w następnej turze. Wszyscy piją z tego samego naczynka, często w kolejności hierarchicznej – od najstarszego do najmłodszego lub od głowy rodziny, przez jej członków, do gości. Zależy od Matero, czyli tej osoby, która odpowiedzialna jest za dolewanie wody, pilnowanie odpowiedniej kolejności i zmienianie zawartości yerby w naczynku (jedno wsypanie starcza na około 5-10 zalań). Yerbe w Argentynie nie tylko pije się w domu. Naczynko z bombilla i termos to chyba najczęstszy widok, jaki można zaobserwować w tym kraju. Kasjerki w supermarketach, biznesmeni, recepcjonistki w hotelach, kierowcy ciężarówek, ludzie w autobusie, na przystanku, młodzi, starzy – wszyscy piją mate. Nawet na stacjach benzynowych są automaty uzupełniające wodę w termosach! Ja zacząłem pić yerbę jeszcze przed podróżą i nawet zaraziłem trochę rodzinę tym. W Polsce jest kilka sklepów, gdzie można kupić naczynka i herbaty. Polecam ją każdemu, i mimo że na początku yerba jest niedobra, to po jakimś czasie odstawicie kawę! :]
Gdy wybiła 1600 pożegnałem się z miła rodziną. Nie zdążyłem przejść 50 metrów po drodze, gdy zatrzymał się kolejny staroć. Niebieski ford z lat 80-tych. Zdecydowanie podobają mi się stare samochody, tylko na długie dystanse są niezbyt praktyczne z racji osiąganej prędkości. Teraz brakowało jednak niecałe 100 kilometrów, a w dodatku za kółkiem siedział dość wyluzowany gość mniej więcej w moim wieku. Wreszcie dowiem się czegoś pożytecznego! :] Przegadaliśmy całą trasę o zwyczajach panujących w Argentynie, życiu w tym kraju, podróżowaniu. I o dziewczynach :) Tak dotarłem do El Bolson.. Niestety się rozczarowałem. Poza sezonem nie ma tu absolutnie nikogo. Przez godzinę obszedłem całe miasteczko w poszukiwaniu hostelu czy miejsca z tzw. buena onda – dobrą falą. Większość z hosteli była zamknięta na głucho, a kempingi poza miastem raczej też świeciły pustką. W
informacji turystycznej dowiedziałem się, że większość szlaków w górach jest pokryta śniegiem i dopiero za jakieś dwa, trzy miesiące zacznie się tutaj ruch. W końcu znalazłem miejsce na noc i wieczorem poszedłem poszukać jakiegoś baru, gdzie można by było z kimś napić się piwa. I tu też nie byłem usatysfakcjonowany, wszystkie puby były albo zamknięte albo puste, a jedynym miejscem, gdzie coś się działo był supermarket. Kupiłem kilka bułek, topiony serek na kolacje i wieczór spędziłem sam w hostelu przy filmie, gdzie oprócz mnie i recepcjonisty nie było nikogo. No trudno. Rano udałem się na główny placyk na tzw. ferię artesanal, czyli targowisko z lokalnymi wyrobami – od piwa, przez mięso, kwiaty, biżuterię po słodycze i domowe ozdoby z drewna. Nie zamierzałem nic kupować ale oprócz kilku straganów nic i tak godnego uwagi nie zobaczyłem. Wróciłem do hostelu, spakowałem plecak i pojechałem nad Lago Puelo, pobliskie jezioro, położone w pobliskich górach, objęte ochroną przez park narodowy. Po dwóch godzinach maszerowania zastałem na parkingu dwa samochody, kilka łódek na przystani i nic więcej.
Wspiąłem się na punkt widokowy usytuowany na skałach nad jeziorem i tam przesiedziałem aż do zmroku rozmyślając i dmuchając w harmonijkę. Okolice są raczej urokliwe, ale po tylu pięknych widokach, jakie miałem już okazję zobaczyć, nie łatwo mnie zachwycić :] Noc natomiast spędziłem w namiocie, ukryty w drzewach nad brzegiem jeziora. Heh, tak, wiem jak to brzmi, nawet ja byłem znudzony :) Ale był to fajny wypad.
Do Bariloche z powrotem stop szedł kiepsko. Długo czekałem i w końcu dotarłem pod wieczór. Bywa i tak. Z powodu jakiejś blokady, rajdowy kierowca z którym jechałem, miał szansę pokazać mi próbkę swoich umiejętności. Objazd, jakim jechaliśmy, doprowadził nas do samego centrum, gdzie nie planowałem się pojawiać. Za późno na jazdę dalej, ale że był piątek i miałem ochotę trochę potańczyć, postanowiłem zostać. W hostelu natknąłem się na snowboardzistę z Francji, którego poznałem kilka dni wcześniej. Zaproponował wyjście na browar i wychylając trzecie piwo podczas happy hours w jednym z pubów pomyślałem, że może jednak będzie fajnie :) Do hostelu wróciłem po 0600, wytańczony i trochę… zmęczony :) Przespałem godzinę check outu, co zaowocowało kolejną nocą w Bariloche, tym razem spokojną. Czas wreszcie jechać na północ. Do Mendozy miałem ok. 1200 kilometrów.
Pierwszego dnia pękło 400 kilometrów. Luis prowadził szybko i pewnie po pustych przestrzeniach Patagonii. Po drodze do Neuquen, zwanej także Bramą Patagonii, dojechaliśmy późnym popołudniem, mijając zaledwie dwie malutkie mieściny po drodze! Neuquen to dość duże miasto i po ocenie sytuacji wyszło mi, że nie dotrę przed zmrokiem na autostradę. Czas było więc rozejrzeć się za noclegiem, co okazało się trudniejsze niż przypuszczałem. Jako niezbyt turystyczne miejsce, rzadko jest odwiedzane przez wędrowców mojego pokroju. Średnia cena za noc w kilku hotelach i posadach, w jakich pytałem, wynosiła 150 ARP. Prawie 4-krotnie więcej niż na ile jestem w stanie sobie pozwolić. Po trzech godzinach miałem dość. Siadłem przed knajpą przy stoliku, zamówiłem piwo i zapatrzyłem się na bloki. Nawet nie zauważyłem gdy moje myśli zaczęły się koncentrować na światełkach w oknach, a potem już na rusztowaniach i schodach przeciwpożarowych. Mówią, że gdy zaczniesz trenować biegi po mieście, skakanie przez barierki i murki, sport znany dziś jako le parkour, nigdy nie spojrzysz już na przestrzeń miejską tak samo. Miasto stanie się Twoim placem zabaw. To prawda. Do głowy przyszedł mi pomysł.
Następne dwie godziny spędziłem krążąc w kółko po mieście i analizując konstrukcje budynków, drogi dostępu na dachy, drabiny, otoczenie, natężenie ruchu, ochronę, kamery. Dostanie się do większości miejsc nie byłoby problemem, ale prawie 20kg plecak utrudniał sprawę znacząco. Spowalniał ruchy, utrudniał ucieczkę, wspinanie się, wszystko.. O 2300 miałem wybrane trzy potencjalne cele będące w moim zasięgu. Najlepsze miejsce, wieżowiec w konstrukcji, zostało przekreślone w ostatnim momencie, gdy przymierzając się do przeskoczenia płotu z metalowej blachy, zauważyłem światło w stróżówce po drugiej stronie i psa. Drugie, w innej części miasta, okazało się niemożliwe do sforsowania na skutek cienkich krat na schodach przeciwpożarowych do wysokości 10m, których wcześniej nie zobaczyłem. Plecak.. Ostatnią opcją była najgorsza lokalizacja – 15 piętrowy Gmach Sprawiedliwości, praktycznie w samym centrum miasta. Podejrzewałem obecność monitoringu, ochronę, no i spory ruch dookoła. Ale nie miałem wyjścia. Z drugiej strony ulicy dokładnie przyjrzałem się wszystkiemu, zaplanowałem każdy ruch, stopień, podciągnięcie się. Wizualizacja, jak w skałach. Tuż przed północą nadszedł dobry moment. Spokojnie podszedłem pod niewielki domek obok gmachu. Szybko wspiąłem się na płot, skąd mogłem złapać za gzyms nad wejściem. Podciągnięcie, chwyt za maszt z flagą i po chwili byłem na dachu domku. Ale to dopiero połowa. Z tego miejsca byłem doskonale widoczny z drugiej strony ulicy, a żeby było bardziej pechowo, znajdowała się tam jakaś klinika i pub. Podjechała karetka i zrobiło się zamieszanie, ludzie stali na ulicy, patrzyli się niewiadomo na co. Musiałem to przeczekać. Pół godziny na wpółleżąc na plecaku minęło sam nie wiem kiedy. Na dobrą sprawę to też nie wiem czego się obawiałem, może że ktoś zadzwoni na policję i mnie znajdą na dachu państwowego budynku? Ciekawe co się tu z takimi delikwentami robi? Grzywna? Podejrzenie o szpiegostwo? Wolałem nie sprawdzać. Poziom adrenaliny był dość wysoki, muszę przyznać :] Gdy właścicielka wróciła z psem do domku, na którym siedziałem i zwierzę zaczęło nerwowo szczekać w ogródku, nadszedł czas na ruch. Rozejrzałem się dokładnie na wszystkie strony, teraz albo nigdy. Przeskoczyłem przez murek na dachu i skulony przeszedłem po wąskim gzymsie biegnącym wzdłuż fasady, aż pod ścianę wieżowca. Stamtąd mogłem złapać się już za krawędź metalowej platformy na schodach przeciwpożarowych. Jeszcze tylko stopień na barierce poniżej, przeskoczenie przez poręcz i już byłem na schodach, którymi cichutko, by nie narobić hałasu, wszedłem na piętnaste, ostatnie piętro. Tam okazało się, że po zabezpieczanym przez poręcz gzymsie można przejść do drabiny i dalej na sam dach! Prawie spadłem po tym jak gołębie żyjące tam wyleciały z ukrycia, ale to było to, to był dach, o jakim marzyłem! Panorama miasta dookoła, światła neonów, samochodów, stłumione dźwięki muzyki dobiegające z dołu i ja.. na szczycie. Wtedy to był dla mnie szczyt świata :)
Noc była ciepł
a i nawet tak nie wiało mocno. Na zachmurzonym niebie lśniły nieliczne gwiazdy. W tym jedna, tak najmocniej. Specjalistą nie jestem, wiem, że nie było to słońce. Może Jowisz, ale ściślej mówiąc, to chyba planeta. A to była po prostu moja szczęśliwa gwiazda :] Z jednej strony byłem super szczęśliwy, a z drugiej czegoś mi gdzieś tam w głębi brakowało. Czy może raczej kogoś. Myślałem. Czy to może być forma tęsknoty? Z kimś to dzielić byłoby…fajniej? Gdzie jest Johny, Stefan, Kamil zawsze chętni na takie akcje? Agata, Krzysiek? Gdzie były kocury – Kajtek i Młody, którzy pewnie jeszcze by mnie poganiali w tym wspinaniu się? Marcin, z którym zaczynałem podróż. Wszedłby tutaj? Co by powiedział teraz dorosły Wojtek? W którym miejscu gamoń Czarek by spadł? Z Szymonem pewnie jeszcze byśmy browar sieknęli na górze. Wspominałem. Grzesik na pewno dałby radę, co innego mógłbym zrobić w tej sytuacji zwariowanego z Dianą czy Maliną.. Twarze tylu ludzi przelatywały mi przez myśli, wybrane słowa, historie.. A nad głową krążyły mi białe gołębie. Pamiętam, że zasnąłem z uśmiechem na twarzy… :)
Zostanie na górze do świtu, ok godziny 0800, byłoby zbyt ryzykowne. Szkoda, miałem nadzieję, że może dzień nadejdzie wcześniej. Tuż po 0700 byłem na dole i szybkim krokiem oddalałem się w losowym kierunku. Zatrzymałem się na herbatę w jedynej otwartej o tej porze kawiarni po czym, gdy zaczęła się ona zapełniać garniturami, złotymi zegarkami i gazetami, z godnością poszedłem na autostradę. Jeszcze nie doszedłem do odpowiedniego miejsca na stanie, a już zatrzymał się przy mnie samochód. Facet, nie pamiętam imienia, podwiózł mnie niecałe 10km, po czym zajechał na stację benzynową, wszedł ze mną do środka kupił śniadanie i mówiąc, że żałuje, że nie może ze mną posiedzieć i pogadać bo spieszy się do pracy do miasta, wyszedł.. Dobrze się zaczęło :] Potem był starszy człowiek, pseudonim Misjonarz. 30km rozmów o Bogu. Religia to dość cienki temat na autostop, trzeba uważać zawsze. W końcu nie wytrzymałem, jego przykłady i reguły nie do końca zgadzały się z moimi wierzeniami, mi nie wystarczało, że tak jest gdzieś napisane, albo tak uczy Kościół, albo że on nie studiował teologii, ale mu się wydaje, że… Zacząłem zadawać trochę podchwytliwe pytania, ale upiekło mu się, szkoda, że nie jechaliśmy dłużej :] Po mało rozmownym ojcu z synem i następnych 150km, przyszedł czas na sympatycznego, ale niezbyt rozgarniętego staruszka. Mi nie zgadzało się to co widzę na znakach, z tym co mówi ów pan. Po mojej kolejnej serii podchwytliwych pytań, tym razem dotyczącej nazw miejscowości, odległości i prowincji, kierowca doszedł do pewnego wniosku. Zajęło mu to dobre 50km analizowania sprawy. Podrapał się w głowę, spojrzał na mnie i powiedział – Masz rację. Pomyliłem drogi. W tym momencie mieliśmy już przejechanych wspólnie 200km za nami :] Dobrze, że ja byłem na właściwej drodze chociaż :)
Wysadził mnie na rozwidleniu, po środku pampy, olbrzymiej, płaskiej powierzchni przykrytej niską, suchą roślinnością. Drogi są nudne, jakby odrysowane od linijki. Zakręt raz na 30 kilometrów, samochodów praktycznie wcale. Można usnąć. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu są słupy i druty telefoniczne, chociaż gdy się je widzi przez 300 km zawsze po tej samej stronie, to trudno mówić o urozmaiceniu. A mimo wszystko było pięknie. Problem polegał tylko na tym, że nie miał mnie kto zabrać z tamtego rozwidlenia. Do najbliższej wsi było kilka kilometrów, ale średnio mi się chciało iść. Trafiłem kamyczkami we wszystkie możliwe cele już w okolicy i zaczynało mi się nudzić. Po godzinie 1800 zaczynałem się jednak przekonywać do tego pomysłu ze spacerem. Myślałem, że jutro będzie lepiej, ludzie będą jechać do pracy itd. Wtedy zobaczyłem w oddali trzy ciężarówki. Ostatnia szansa i idę, powiedziałem sobie. Pierwszy kierowca był z grupy „miłośników przyrody” (ależ ten widok po drugiej stronie piękny!), kolejny machnął, że nie może, a trzeci, gdy już miałem opuścić rękę, kiwnął zapraszająco głową i się zatrzymał! 22 latek za sterami ogromnego tira był wygadany. Ja robiłem mate na palniku, dolewałem wody i na zmianę piliśmy przegryzając kanapki. Opowiadał mi o życiu kierowcy ciężarówki w Argentynie, o tym, że wystarcza mu 3h snu na dobę i że chce jechać do Europy, bo tam się lepiej zarabia, a Argentyńczycy z racji doświadczenia, są bardzo pożądani. Potem straszył mnie jak to Buenos Aires jest niebezpieczne. Nikomu nie ufaj, trzymaj wszystko przy sobie, od nikogo nic nie przyjmuj, a jak Cię zaatakują to oddaj wszystko, bo dla nich zabić to jak splunąć. Przyznam, mało przyjemna wizja. 150 km dalej wysiadłem, słońce właśnie zachodziło, a do Mendozy brakowało już tylko 300km. Manana…
Było tak gorąco, że pot spływał mi po plecach podczas marszu. Wreszcie ciepło. Ale dlaczego tak gorąco?! Zawsze coś. Gościu, przecież tego chciałeś, zmień tok myślenia! Szukam cienia, by zrzucić plecak i zacząć łapać stopa. Ale żadnych drzew nie ma, patelnia, ponad 20˚C musi być. Odwracam się i wyciągam rękę na pierwszą ciężarówkę jaka jedzie. Rzadko się zdarza, że już pierwszy samochód się zatrzymuje, ale tak się stało. Martin ma wytatuowane ręce, modne okulary i jedzie do Mendozy! Dobrze nam się gada, a za oknem krajobraz zmienia się szybko. Pampa jest żyźniejsza, pojawiają się rzeki, winnice, drzewa, jest coraz więcej wiosek i farm. Przed nami zaczynają majaczyć Andy. Jesteśmy coraz bliżej najwyższych szczytów Ameryki Południowej, ośnieżone góry rosną w oczach. W pewnym momencie Martin wyciąga odtwarzacz DVD i puszcza nagrania z koncertów i klipy U2 i Red Hot Chili Peppers. Nie zna angielskiego, ale razem sobie podśpiewujemy, machamy głowami do rytmu. Odjazd. Szyby spuszczone na dół, głowa za oknem, wiatr we włosach a kilometry uciekają pod kołami. Leci energiczne Around the World i czuję, że żyje. Jest kilka rzeczy, które sprawiają, że całym ciałem czujesz szczęście, jakąś pozytywną energię, wiesz, że mógłbyś w tej chwili wszystko. To moc, jaką masz, gdy wchodzisz na szczyt i widzisz widok, jaki się z niego roztacza. Co z tego, że przed chwilą zdychałeś i chciałeś zawracać? To ten krzyk, głęboko z wnętrza, kiedy w męczącym tie-breaku siatkarskiego meczu, dostajesz piłkę na skrzydło, którą potem wbijasz w trzeci metr, zdobywając zwycięski punkt dla swojej drużyny. To ten uśmiech, gdy prowadzisz łódkę w ostrym bejdewindzie na Mazurach, biorąc burtą wodę i słysząc okrzyki podniecenia na pokładzie. Masz tą kontrolę, kontrolę nad wszystkim, tak jak gdy płyniesz po morzu w baksztagu sącząc ciepłą herbatę z kubka i patrzysz na wschód słońca po ciężkiej nocy. To ta radość, kiedy lepszego od siebie przeciwnika rzucasz na ippon na matę. I więcej. Ale każdy ma inne swoje takie momenty. Żaden narkotyk Ci tego nie da, żaden orgazm czy nowy ciuch. To coś innego. Bo wszystko, co najlepsze w życiu, jest za darmo… :]
Mendoza. Czwarte największe miasto Argentyny. Nie lubię specjalnie dużych m
iast, zawsze potrzebuje trochę czasu na aklimatyzację, przyzwyczajenie się do tylu ludzi – czystych, pachnących, uczesanych, spieszących się gdzieś. Czuje się jakby po drugiej stronie. Dziś jest prawie 30˚C, upał. Zaczynam szukać pracy, jakiegoś miejsca, gdzie dostanę łóżko i strawę za robotę. Nie wiem, czy to będzie hostel, jakieś schronisko, wolontariat w eko-wiosce, czy cokolwiek innego. Nie wiem czy to będzie tutaj czy gdzieś indziej. Mendoza jednak to dobre miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. Na razie mam jedną ofertę, ale chyba nie jest to, to o czym marzę w tym momencie. Jest czas jeszcze. Bądźcie zdrów, ja jestem :] Albo tak mi się wydaje :]
5 komentarzy to Naprawdę czuję jak wariuje w żyłach krew!
Do pracy rodacy!
Kuba,
wkraczasz na mój wymarzony teren. Góry, winnice, przestrzeń…Z niecierpliwością czekam na relacje i zdjęcia z rejonów Mendozy.
ps. skontaktuj się chłopie z Kaśką Majszczyk. Ona tydzień temu była w Mendozie i poznała tam przesympatyczną rodzinkę. A nuż wykombinujecie coś razem z tą robotą…
ps.2 z tą krwią wariującą masz 100% racji. Parę razy w życiu zdarzyło mi się tak czuć jak jak każda żyła i najmniejsza komórka ciała wypełnia się jakimś rozlewającym szczęściem i radością. Nie do opisania…chociaż podobno heroiniści mają podobne odczucia… ;-)
Sam jesteś gamoń, wdrapał bym się tam na luziku jak stary kocur;]
Heh, mnie okolice Mendozy nie powaliły tak jak Patagonia od razu, ale rzeczywiście jest ładnie. Tylko płasko :] Po dwóch dniach poszukiwań mam trzy oferty pracy, pierwsza jako naganiacz turystów na ulicy, co mi nie leży. Trzeba gadać z ludźmi na ulicach i zaciągnąć ich do biura agencji turystycznej, by zdecydowali się kupić wycieczkę. Mimo że w relacjach interpersonalnych, takich zagadywaniach itd czuje się dość mocny, to niestety w języku obcym jest już trudniej. no i cały dzień na ulicach. Druga fucha w hostelu. Wygląda na chwilę obecną, że będę barmanem przez jakiś czas, co o tyle mi się podoba, że czas pracy jest stosunkowo krótki, a jest duża szansa na 'normalne’ rozmowy i poznawanie ludzi. No i jestem członkiem staffu w hostelu. A trzecia, i ta mnie jara najbardziej, to robota gdzieś w jakimś refugio u stóp Andów. Nie wiem co miałbym tam robić jeszcze, ale mam się umówić na rozmowę wkrótce. Chwilowo więc zostaje w Mendozie w hostelu, a za jakiś czas, nie wiem, trzy-cztery tygodnie, jak się uda, to przenoszę się w góry. Tak to wygląda na chwilę obecną, ale plany jak wiadomo, zmieniają się szybko :]]
Cezary – no właśnie, jak „stary” kocur.. taki na emeryturze, wiesz, co tu już stracił całą gibkość i kocie ruchy :]
Jeśli chodzi o tą najjaśniejszą gwiazdę na niebie- to Venus.
Trzymaj się cieplutko:*