Wszyscy Swieci w Gorach

Posted on 13 grudnia 2009

Droga piela sie w gore, a malutki mikrobus w niewiarygodnie szybkim tempie nabieral wysokosci. Przez okno widzialem z jednej strony Huehuetenango, ktore powoli malalo w oczach, z drugiej zas, zblizajace sie grzbiety gorskie. Przy czym warto nadmienic, iz strony te bardzo czesto sie zmienialy na skutek zakretow, ktore w wiekszosci mialy po prawie 180 stopni.. Przez przednia szybe wolalem nie patrzec, bo po pierwsze, czulem sie nieco nieswojo gdy co krok, z naprzeciwka, zza kolejnego zakretu wypadal na nas samochod i tylko refleks kierowcy ratowal nas od zderzenia, a po drugie, nie bardzo mialem jak patrzec. Siedzialem na ostatnim siedzeniu w 10 osobowym busiku, przy czym jechalo nim conajmniej 18 osob.. Nikogo to nie dziwilo, ot, codziennosc. Ja i tak mialem calkiem duzo miejsca, ale zastanawialem sie czy nie lepiej jechac na dachu, tak jak moj plecak i bagaze wszystkich innych (wliczajac w to wiklinowe kosze z zawartoscia, worki ze zbozem, cementem, krzeslo i kilka kartonow).
W autobusiku uwage zwracali ludzie ubrani dosc ´specyficznie´, jak bysmy powiedzieli w Europie.. Niektore kobiety nosily bogato haftowane, fioletowo-niebieskie nakrycia, takie jak bluzki, szale, derki czy.. dla mnie wygladalo to jak koce, oraz  ciemne, grube spodnice.. Kilku mezczyzn ubranych bylo w niesamowite, czerwone spodnie w cienkie, biale paski, biale koszule w niebieskie pasy z fioletowymi wykonczeniami, a na glowach mieli okragle, slomiane kapelusiki z cwiekowanym pasem przewiazanym niebieska szarfa..  Co prawda zauwazylem wszystkie te szczegoly dopiero po niecalej godzinie, gdy wysiedlismy z busika, ale bylem juz na to przygotowany i wiedzialem kim sa ci ludzie..

Z mikrobusa wysiadlem na rozwidleniu drogi, jedna szla w lewo, druga w prawo, jak to najczesciej bywa.. Duzo wiekszym zaskoczeniem okazal sie dla mnie moment, w ktorym gdy juz myslalem, ze wjechalismy prawie na sam grzbiet, na ktory ´wspinalismy´ sie busem przez ostatni czas, pokonujac liczne zakrety i unikajac wypadkow, okazalo sie, ze na gorze znajduja sie… kolejne grzebiety, szczyty, a ja wlasnie sie znalazlem na rozleglej, zlotej od pol i popoludniowego slonca rowninie. Rozwidlenie nazywa sie Tres Caminos, czyli Trzy Drogi. Wlasciwie oprocz kilku budynkow, glownie warsztatow wulkanizacjyjnych oraz pol, w okolicy nie ma nic. Razem z trzema starszymi mezczyznami w czerwonych spodniach siadlem na rozwidleniu, ja na plecaku, oni kawalek dalej na swoich tobolkach. Ze mna pratycznie nie rozmawiali, natomiast miedzy soba nieustannie cos szumieli. I to doslownie. Ich jezyk, nazywany Mam, to glownie krotkie, przerwane dzwieki takie jak SZ, SH, ASZ, OSZ i podobne.. Po 20 min przyjechal zakurzony chickenbus na i razem z trzema mezczyznami wsiadlem do srodka. Pierwsze co mnie uderzylo to kurz, szyby brudne, tak ze ledwie cos widac, a w powietrzu unosi sie pyl. Potem zobaczylem narzedzia pracy – kilofy, szufle, motyki – lezace na podlodze, a nastepnie ludzi – wszyscy w czerwonych spodniach, umorusani, gdzie niegdzie kilka kobiet ubranych na niebiesko i fioletowo, wszyscy scisnieci na niewielkiej przestrzenii. A wiec wreszcie dobry kierunek – Todos Santos!

Todos Santos, czyli Wszyscy Swieci, to wioska polozona gleboko w gorach Cuchumatan. Jej mieszkancy sa potomkami Majow, mowia, jak wiele plemion w Gwatemali, oddzielnym jezykiem, a hiszpanskiego ucza sie w szkolach. W tym konkretnym przypadku sa to indianie Mam. Jest ich blisko 30 tys rozrzuconych po calej Gwatemali. Jako nieliczni wciaz licza czas przy pomocy kalendarza Majow, dzieki czemu wiedza, ktore dni sa najlepsze by modlic sie o dobre zbiory, a kiedy o deszcz. Mimo ze wiekszosc mieszkancow Gwatemali jest katolikami, to wciaz zwyczaje i obrzedy poswiecone starozytnym bogom sa bardzo zywe. Todos Santos to jedna z bardziej znanych miejscowosci tego typu, odwiedzana przez licznych podroznikow, zwlaszcza w czasie poprzedzajacym Swieto Zmarlych, ktore jak w wiekszosci krajow Ameryki Lacinskiej, jest w Gwatemali wyjatkowo ´kolorowo´ obchodzone. Tutaj po prostu ludzie sie bawia, tancza i spiewaja ku czci zmarlych przodkow. Nijak sie to ma do naszych raczej smutnych i refleksyjnych Zaduszek, a nawet do Halloween.. W Todos Santos obchody trwaja przez prawie dwa tygodnie! Ich kulminacyjnym momentem jest wyscig konny ku czci umarlych dzieci odbywajacy sie 1 listopada. Nie wszyscy mezczyzni moga sobie pozwolic na start w tych zawodach, gdyz to kosztuje niemale pieniadze. Jednak ci, ktorzy wsiadaja na konie sa awansowani w hierarchi spolecznej, to dla nich ogromny zaszczyt i duze wyroznienie w grupie. Brzmi logicznie, prawda? To teraz wyobrazcie sobie, ze wszyscy ci mezczyzni wsiadaja na konie totalnie pijani. Nasze powiedzenie ´zalani w trupa´ mogloby swietnie pasowac do okolicznosci Swieta Zmarlych ;) Przez cala noc poprzedzajaca wyscig nikt w Todos Santos nie spi. Mezczyzni wlewaja w siebie hektolitry piwa lub bimbru, tak ze nastepnego dnia do koni sa prowadzeni przez rodzine i przyjaciol. Konkurs trwa wlasciwie caly dzien, dopoki dzokejom starczy sil. Polega on na tym, ze jezdzcy musza galopowac od jednego miejsca do drugiego (z przerwami na picie oczywiscie), a wygrywa ten, kto ma najmocniejsza glowe, a nie ten, kto najlepiej jezdzi na koniu.. Coz mu po tej umiejetnosci, skoro za sprawa alkoholu spada po kilku metrach? Zdarza sie, ze mezczyzni gina po takich upadkach. I tu kolejna niespodzianka – to bardzo dobrze! Oznacza to, ze nadchodzacy rok bedzie szczesliwy, a niefortunny jezdziec uwazany jest za ofiare zlozona Duchom. Podczas obchodow bawi sie cale miasteczko, pijani ludzie leza na ziemi gdzie popadnie, na placu stoi podobno cos na ksztalt diabelskiego kola, a zewszad gra glosna muzyka. Kiedys alkohol pic mogli tylko kaplani czy raczej szamani, ktorzy wprawiali sie w cos w rodzaju transu by lepiej komunikowac sie z Duchami. Dzis wyglada na to, ze z Duchami w doskonalym kontakcie sa wszyscy. No ale coz sie dziwic, XXI wiek…

Ja oczywiscie tego wszystkiego nie widzialem, dowiedzialem sie o tym przed odwiedzeniem Todos Santos, ale i tak miasteczko zrobilo na mnie duze wrazenie. W lini prostej to tylko 40 km od Huehuetenango, a jedzie sie tam prawie 3h! Gdy wsiadlem do chickenbusa z wracajacymi z pracy mezczyznami wzbudzilem pewne zainteresowanie. Siedzialem na samym koncu i co rusz ktos sie ogladal. Betonowa droga sie skonczyla dawno i teraz autobus podskakiwal na kazdym wertepie. Przez okno zobaczylem w dole mase chmur i droge, ktora wije sie po zboczu i niknie gdzies w tej masie.. Slonce swiecilo mocno, jednak gdy autobus wjechal w chmury na dole, zrobilo sie szaro i ciemno.. Przez moment chmury byly rozswietlone niesamowitym blaskiem, widac bylo jak wiatr targa ich strzepami.. Ogladajac to przez zakurzone szyby autobusu mialem wrazenie, ze znajduje sie w jakims czarodziejskim wehikule i wlasnie wkraczam do innego swiata.. Gdy zjechalismy ponizej poziom chmur moim oczom ukazala sie rozlegla i gleboka dolina, otoczona wysokimi gorami. Na zboczach widac bylo malutkie domki, nieco nizej pola, a Todos Santos, najwieksze skupisko domow, lezalo gdzies hen daleko ponizej…

Po dlugiej podrozy wysiadam wreszcie na rynku. Mam wrazenie, ze wszystko jest szare – niewielki kosciol, domy, lasy, pola, ludzie… Jedynym kolorem sa czerwone spodnie, ktore nosza wszyscy mezczyzni. Nieba nie widac i za chwile zrobi sie ciemno. Zatrzymuje sie w Hotelu La Paz, ktory tak naprawde jest czyims domem. Noc kosztuje 2 usd, w pokoju znajduje sie tylko lozko, jedno krzeslo i zarowka, w starych dwuskrzydlowych drzwiach nie ma zamku (musze prosic o klodke, ale i tak sie nie domykaja), kibel jest na podworku i trzeba go zalewac wiadrem, a umywalki w ogole nie ma, zamiast tego stoi beczka z woda. Nikt nie spodziewal sie luksusow za dwa dolary..  Wychodze jeszcze na spacer, chce cos zjesc, zorientowac sie w tym, co tu jest.. Mam wrazenie ze wszyscy sie na mnie patrza. W kafejce internetowej nie ma internetu, ale udaje mi sie dostac xero a4 mapki topograficznej okolicznych szczytow w jednym ze sklepow. W ostatniej chwili przed zamknieciem, w jakiejs podlej jadlodajni konsumuje obiadokolacje i wlasciwie to juz wszystko.. Wszystko pozamykane, na ulicach ciemno, snuje sie troche bezsensu, a po 1900 wracam do pokoju i probuje sie uczyc hiszpanskiego. Niestety ok 2000 w calym miasteczku gasna swiatla, blackout. Nici z nauki. Slysze, ze na zewnatrz cos sie dzieje, wybuchy, krzyki.. Wychodze przed hotel i widze, jak dzieciaki lataja z latarkami, rzucaja petardy, dorosli przemykaja szybko przyswiecajac sobie telefonami, a od czasu do czasu, na scianach uliczki tworza sie dziwne cienie, gdy przejedzie akurat jakis zablakany samochod. Niesamowity klimat…

Nastepnego dnia jem sniadanie w lokalnej piekarni przy rynku. Kilka ciasteczek, herbata. Spotykam brazylijczyka, ktory pracuje w lokalnej szkole HispanoAmerica. Ucza dzieci angielskiego, ale przede wszystkim obsluguja turystow, ktorzy przyjezdzaja sie tutaj uczyc hiszpanskiego, zapewniajac im pobyt w tutejszych rodzinach i inne atrakcje. Mowi mi tez, ze jestem jedynym turysta w miescie.. Dziwne uczucie ;) Pytam sie tez gdzie mozna kupic taniej takie spodnie w jakich tu chodza wszyscy, bo sa po prostu swietne. Gdy sie probowalem dowiedziec o nie w sklepie z pamiatkami to chcieli az 400 quetzali. Mowi, ze najtansza opcja jest chyba kupienie samego materialu i zaniesienie go do krawcow, ktorzy powinni szybko sie uporac z tym. Ma to wyniesc ok 200-250 q za wszystko. Niestety chyba nie mam czasu na czekanie, szkoda. Na rynku zagaduje mnie jeden z mieszkancow. Dowiaduje sie m.in. , ze jest tu jeszcze jeden sklep, gdzie spodnie kosztuja duzo mniej. I rzeczywiscie, kupuje tam sobie wystrzalowe, czerwono-biale pantalony za 175 q ;) Jeszcze miejsce w plecaku jakos sie znalazlo..

Ok 1100 lapie busa do pobliskiej wsi La Ventoza. To niecala godzina drogi. Tam zaczyna sie szlak podejsciowy na La Torre, uznawany za najwyzszy w calej Ameryce Srodkowej szczyt nie bedacy wulkanem. Ma 3828 m npm i w rzeczywistosci nie jest jakims trudnym celem, mozna powiedziec, ot pagorek wystajacy znad rowniny. Spacerem ´zdobywam´ go w niecale 2h. Poczatkowo mam plan isc w strone Todos Santos grania, wysoko nad dnem doliny i pozniej gdzies zejsc do drogi, jednak po poludniu zaczynaja podnosic sie chmury.. Zadna przyjemnosc isc bez widokow.. Etap lojenia bez sensu juz mam za soba ;) Tak mi sie zdaje przynajmniej ;P Zostaje wiec dluzej na La Torre, troche medytujac, troche grajac na harmonijce. Gdy robi sie chlodno, a chmury prawie juz weszly na szczyt, schodze do Ventozy. Stoje na zakurzonej drodze, z jednej strony widze popoludniowe slonce i rownine, z drugiej klebiace sie chmury w dolinie, do ktorej mam zjechac. Tym razem duzo mocniej doswiadczylem efektu ´przejscia do innego swiata´. Wystawilem reke przed pierwszy nadjezdzajacy samochod. Stary pickup z rodzinka w srodku, na fotelu pasazera indianka w tradycyjnym, fioletowym stroju. Probuje sie zapytac czy jada do Todos Santos, ale kierowca tylko machnal reka wskazujac pake i zaczal ruszac. W biegu wskoczylem do tylu, o malo nie wypadajac z drugiej strony. Tutaj trzeba bardzo szybko dzialac jesli chodzi o wsiadanie i wysiadanie z czegokolwiek. Z bagaznika obserwuje dokladnie jak zmienia sie krajobraz podczas pokonywania bariery chmur. Najpierw ostry blask slonca, pozniej mgielka, tworza sie rozblyski, cale niebo jest zolte, a pozniej coraz ciemniej, coraz ciemniej, az do szarej, tajemniczej mgly nad lasami i droga.. Zrobilem kilka zdjec, ale nie oddadza tego klimatu chocbym nie wiem co, zbyt szybko to sie dzieje wszystko..

Rodzinka wysadza mnie kawalek przed Todos Santos, skrecaja gdzies do swojego domu wczesniej. Mowia ze to 10 minut, jednak z tego co pamietam to dobre 3 kilometry. Zaczynam schodzic dalej droga, mija mnie jeden samochod, zaladowany bus, az w koncu 15 m za mna zatrzymuje sie… smieciarka. W kabinie trzech facetow, nie bardzo wiem, gdzie mam sie tam zmiescic, moze na pace razem ze smieciami? To Gwatemala, nigdy nie wiesz.. Podbiegam do kabiny i pytam sie czy moge sie zabrac z nimi do Todos Santos. Jasne, tylko musze sie trzymac… To byl chyba jeden z dziwniejszych stopow jakie zlapalem w zyciu. Do miasteczka dojechalem trzymajac sie lusterka, stojac jedna noga na schodku a druga na blotniku smieciarki i rozmawiajac przez otwarte okno z facetami w srodku! ;) Zaluje ze nie mialem jak sobie zrobic zdjecia.. ;)

Wieczorem ide do szkoly jezykowej, w ktorej pracuje Brazylijczyk. Gadam chwile z roznymi ludzmi, oprocz kilku dzieciakow jest tam dwoch Anglikow oraz Amerykanka, ktora pomaga dzieciom w Gwatemali pracujac dla organizacji pozarzadowej. Dosc zwariowana, na wstepie chciala sie koniecznie ´usciskac´, bo jak to okreslila, ´jestem taaaki duzy´ (?).. A gdy zobaczyla, ze czytam w przewodniku, ktory znalazlem w szkole, o Lago de Atitlan, zadzwonila do swojej przyjaciolki, ktora pracuje w tamtym regionie w tej samej organizacji co ona i dala mi telefon, zebym wypytal sie o wszystkie rzeczy, ktore mnie interesuja ;) Dowiedzialem sie m.in. ze w tej chwili w jeziorze jest jakas niebezpieczna bakteria i nie mozna sie kapac.. a szkoda.

Todos Santos opuszczam o 0800, po 1000 jestem juz w Huehue. Terminal autobusowy jest troche oddalony od centrum i nie jest to zdecydowanie przyjazne miejsce. Balagan, krzyk, obskorne comedory, czyli jadlodajnie, spaliny busow, zebracy, jednym slowem wszystko co najlepsze.. Chce jechac do Quetzaltenango, w skrocie zwanej Xela. Wsluchuje sie w krzyki kierowcow i po chwili wurozniam z tej kakofonii charakterystyczne ´She-la!´ . Droga trwa ok 1,5h. Tym razem siedze gdzies z przodu, co jest bledem w sztuce, jesli jedzie sie do konca trasy, tak jak w tym przypadku. Siedzenia blizej wejscia podlegaja ciaglym zmianom pasazerow, wchodza nowi, dopychaja sie na pierwsze wolne miejsca z przodu, a gdy nie ma wolnych miejsc, to dopychaja sie do siedzacych, tez z przodu..Caly czas panuje ruch, a jak ktos chce wysiasc to przechodzi po glowach innych do wyjscia. Idealna jest druga polowa autobusu, tak by nie byc znow za blisko tylnich drzwi. W Xela, na terminalu Minerva, rowniez duzo sie dzieje. Nie bardzo wiem co mam robic, czy zostac w miescie na noc czy jechac do San Marcos, ktore jest troche na polnoc. Znajduje kafejke internetowa i podejmuje decyzje, ze jeszcze dzis jade do San Marcos. Wracam na terminal i wsiadam do chickenbusa jadacego w tym kierunku. Tym razem specjalnie nie mam wyboru, bo caly autobus jest praktycznie zajety. Siadam gdzies w polowie obok matki z dwojka dzieci.

Chcialbym napisac cos oryginalnego, np. to, ze droga byla prosta i bez wybojow, ale nic z tego. Droga jest tak kreta, ze jesli ktos ma problemy z choroba lokomocyjna, moze miec nieprzyjemnosci.. tak jak jedno z dzieci siedzacych obok mnie.. Po 1,5 h jestem w San Marcos. Nastepnego dnia zamierzam wejsc na najwyzszy szczyt Ameryki Srodkowej, wulkan Tajumulco liczacy 4220 m npm. Pytam sie o mapki w okolicach dworca autobusowego, ale rzecz jasna moge o tym zapomniec. Znajduje tani hotel, za 2,5 dolara dostaje pokoj w piwnicy z lozkiem, w calkiem niezlym stanie, ale bez klucza do drzwi. Zawsze cos.. W samym San Marcos nie ma specjalnie co zwiedzac, krotki spacer po pustych uliczkach zupelnie mi wystarcza. W pobliskiej kafejce drukuje dwie mapki wulkanu i opis drogi z summitpost na wszelki wypadek i ide spac. W opisach ludzie rekomenduja rozlozenie wejscia na dwa dni, z noclegiem pod szczytem i wejsciem nan nastepnego dnia o swicie. Ja postanawiam zrobic to w jeden dzien, a wlasciwie w pol, troche szkoda mi czasu i nie chce spac z innymi ludzmi w okolicach, a jest przeciez sobota, wiec moze byc tloczno..

Rano wstaje o 0500, zostawiam czesc rzeczy w pokoju pelniacym funkcje recepcji. Na zewnatrz jest zimno i ciemno. Chickenbus jedzie godzine, w srodku wiekszosc osob spi, ubrani w grube kurtki i czapki, scisnieci na siedzeniach. Wiem, ze szlak zaczyna sie w miejscowosci Llano de la Guardia, ale nie jestem pewien czy pomocnik kierowcy zrozumial, o co mi chodzi. Kontroluje caly czas droge przez okna. W koncu wysiadam na rozstaju drog, jest troche przed 0800, a ja jestem glodny, nic jeszcze nie jadlem. Wchodze do jedynego sklepiku w poblizu. Oprocz ciastek i chipsow wlasciwie nic w srodku nie ma. U malej dziewczynki w tradycyjnym stroju kupuje kilka paczek ciastek i jakis napoj – moje sniadanie. Na herbate nie moge sie doczekac, wiec ruszam w gore. Nie to trudna droga, szlak na poczatku wiedzie po ubitej, zakurzonej drodze po polach. Wlasciwie przez wiekszosc czasu widac szczyt wulkanu. Trzymam sie w miare ubitych sciezek zdobywajac wysokosc. Llano de la Guardia lezy na 2900 m npm, wiec mam ponad kilometr do przejscia w gore i prawie 5 km po linii prostej. Wieje dosc silny wiatr, jednak w miare marszu rozgrzewam sie i wkrotce zdejmuje rekawiczki i czapke. Gdy docieram na grzbiet porosnietym rzadkim, sosnowym lasem odslania sie fantastyczny widok. Od czasu do czasu slysze dziwny huk, a nad wulkanem pojawia sie malutka chmura dymu.. Czyzbym cos przeoczyl w opisie i wulkan jednak byl chociaz troche aktywny? 2h pozniej docieram do podnoza wulkanu, przede mna ostatnie podejscie. Znajduje sie tutaj obozowisko, rozne organizacje w stylu Quetzaltrekkers przyprowadzaja tutaj ludzi, spedzaja noc w namiotach i o swicie wchodza na wulkan. Przy dobrej widocznosci mozna zobaczyc podobno Pacyfik. Takze i teraz troche ludzi krzata sie po obozowisku, a wczesniej spotkalem dwie male grupki  schodzace na dol. Quetzaltrekkers to organizacja charytatywna, ktora oferuje roznego typu trekingi i wycieczki dla turystow. Dochod przeznaczany jest na biedne dzieci. Niewielu z Was pewnie wie, ale jeszcze w styczniu tego roku mialem byc przewodnikiem tej organizacji. Wyslalem swoje CV, odpowiedzialem na kilka pytan i mialem zjawic sie na tygodniowy okres probny, po ktorym mialbym pomagac w organizacji takich trekingow i prowadzeniu grup. Niestety troche plany mi sie zmienily, nie chcialem poswiecic wymaganych trzech miesiecy na sama Gwatemale i prowadzenie ludzi wciaz po tych samych miejscach. Przynajmniej nie teraz. Gdybym wrocil do kraju i okazaloby sie, ze za jakis czas nie jestem w stanie sobie znalezc miejsca nigdzie, to postanowilem, ze przyjade tutaj na wolontariat, wlasnie jako przewodnik do takiej organizacji, czy do pracy w NGO.. Mozliwosci jest mnostwo tak naprawde, nie tylko w , ale w calej Ameryce Poludniowej i Srodkowej i sa to ciekawe zajecia.. To tak w ramach dygresji..

Przed podejsciem zjadlem kilka ciastek, pare lykow wody i zaczalem isc w gore. Nie bardzo wiedzialem ktoredy idzie szlak, sciezek w okolicach bylo mnostwo, wiec wybralem po prostu wejscie ´na wprost´, co zajelo mi jakies pol godziny. Na szczycie spodziewalem sie troche ludzi, ale to, co zobaczylem, przeroslo moje oczekiwania. Oprocz niewielkiej ekipy mlodych turystow prawdopodobnie z Xela, na gorze byla dosc pokazna grupa…indian. To wlasnie oni strzelaja w niebo, przy czym huk tutaj odbija sie echem od krateru i jest kilka razy wiekszy.. Niektorzy sie modla, inni po prostu rozmawiaja ze soba i spaceruja wokol krateru. Na szczycie spedzam godzine, rozmawiajac z nimi. Dowiaduje sie, ze oddaja w ten sposob czesc Bogu, stad rzekomo mialo rozpoczac sie stworzenie swiata. Indianie pochodza z okolicznych wiosek, czesc z nich jest kolorowo ubrana, glownie kobiety, mezczyzni zas przypominaja raczej ranczerow w swoich szerokich, bialych kapeluszach. Gdy chce schodzic na dol slysze za soba Gringo! Gringo! To dzieci wolaja za mna. Podchodze do nich i zaczynam rozmowe. Po chwili zbiera sie calkiem pokazna grupa kobiet i mezczyzn, pytaja sie skad jestem, co tu robie, jak mi sie podoba w Gwatemali i jak daleko jest do mojej ojczyzny.. Na koncu starsza kobieta mowi, ze jesli jestem z Polski to nie jestem Gringo. Szkoda, ze inni tak nie sadza tam, na dole…

Poltorej godziny pozniej jestem juz na dole. Po drodze mijam inne grupy probujace dotrzec do obozowiska. Rozmawiam z Amerykanka z Quetzaltrekkers, ktora mowi, ze wciaz poszukuja przewodnikow i jesli tylko mam czas..niestety. Dochodzac do Llano de Guardia mijam pierwsze zabudowania przy ktorych bawia sie dzieci.. Bylem swiadkiem ciekawego zjawiska.. Przy pierwszym ´domu´ grupka dzieciakow wybiegla mi na przeciw krzyczac ´foto, foto!´. Po zrobieniu im kilku zdjec chcieli tylko, zebym pokazal im zdjecia.. Przy nastepnym wybiegl na droge dzieciak, moze 4 lata, ze swoim bratem i siostra, w podobnym wieku. Zamiast ´foto´, krzyczeli ´un quetzal, un quetzal!´.. Sasiedzi, mozna powiedziec.. Na rozwidleniu drog, skad startowalem kilka godzin wczesniej, siadam na kamieniu i wytrzepuje kamyczki z butow. Po chwili slysze charakterystyczny dzwiek klaksonu chickenbusa. W pospiechu zakladam buty i biegne na droge. Tak jak pisalem, tutaj wszystko odbywa sie bardzo szybko, wsiadanie, wysiadanie, zaladunek bagazu na dach.. Prawdopodobnie dlatego, ze drogi sa jednopasmowe i zeby nie hamowac ruchu trzeba sie spieszyc. Podaje moj plecak na dach i wsiadam do busa. Stoje jednak wlasciwie w otwartych drzwiach, wychylajac sie na zakretach z pojazdu, bo tak jest tloczno w srodku. Po pieciu minutach pytam sie pomocnika kierowcy czy moge isc na dach, bo widzialem, ze ktos tam jedzie w ten sposob. Nie wiem czy jechaliscie kiedys na dachu autobusu, ale musze powiedziec, ze jest to dosc niesamowite uczucie, zwlaszcza na tych wszystkich kretych drogach po gorach! ;) Rozkoszujac sie tak jazda postanawiam nakrecic krotki filmik z tego, wiec na jednym z przystankow biegne do plecaka i wracam z nim na miejsce.. Moja radosc z jazdy szybko mija i przeradza sie najpierw w zdenerwowanie, a potem w zlosc.. Przeszukuje kilkukrotnie plecak ale jestem pewny juz. Po raz pierwszy od czasu wyruszenia z Polski w tym pospiechu zapomnialem zalozyc klodeczki na gorny zamek w plecaku. Robilem to zawsze, nawet idac spac w hostelach.. Raz zapomnialem, na 5 minut.. Zabrali mi aparat fotograficzny i telefon komorkowy. Na szczescie nie lustrzanke, tylko tego mniejszego kompakta, ale i tak szkoda. No i telefon – stracilem wszystkie kontakty. Byc moze gdybym zalozyl klodke otworzyli by klape i stamtad wzieli lustro… kto wie.. Przypomnialem sobie, ze gdy wchodzilem do busa na dachu bylo z trzech gosci, gdy ja znalazlem sie na dachu, dwoch z nich wysiadlo w jakiejs wiosce.. Probowalem gadac z ´bagazowym´ i z pomocnikiem kierowcy, mowili ze to pierwszy raz sie im zdarzylo itd., pytalem sie czy nie znaja tych ludzi, ale nic z tego. Pewnie nawet jakby i znali to by nic to nie dalo.. Niestety, strasznie mnie to zezloscilo. Do tej pory spotykalem sie z zyczliwoscia i nawet jak ktos wolal do mnie gringo! to byla to rzadkosc.. Chyba juz wolalbym jakas bezposrednia konfrontacje..

Do San Marcos dojezdzam w kiepskim humorze, nawet przeprosiny kierowcy nic nie zmieniaja.. Wracam do hotelu, biore swoje rzeczy i udaje sie z powrotem na terminal. Jeszcze dzis chce opuscic to miejsce. Okazuje sie, ze nie jest to takie proste, busy to Quetzaltenango odjezdzaja nie stad ale z pobliskiego San Pedros, ktore tworzy z San Marcos jakby jedna calosc. 20min zajmuje mi dotarcie w odpowiednie miejsce. Jest pozno, wsiadam do pierwszego chickenbusa i wracam do Xela. Siedze z tylu, w srodku jest strasznie duzo ludzi. Obok mnie jakis chlopak znow rzyga pod siebie, nikt nawet nie zwraca uwagi.. Po 1,5h jestem na miejscu. Jest 1900, chce sie dostac do centrum. Pytam sie kogos o droge, busy do centrum odjezdzaja z nastepnej ulicy, by sie tam dostac musze przejsc przez spory bazar. Zdecydowanie bylem w niewlasciwym miejscu o niewlasciwym czasie. Wiekszosc sprzedawcow sie juz zwinela, ciemne typki przy straganach, niektorzy palili jakies ogniska, psy szarpaly worki ze smieciami, po ziemi strumieniem plynely scieki. I bylem tam ja, z plecakiem i w czerwonym polarze. Mialem jednak taki nastroj, ze po stracie aparatu i telefonu bylo mi wszystko jedno. Moglbym sie bic z kazdym.. Wsiadlem do pierwszego, zdezelowanego busa i pojechalem do centrum. Na rynku, ktory w Xela nazywany jest Parkiem Centralnej Ameryki akurat byla procesja z okazji swieta Matki Boskiej z Gwadelupy. Ludzie podazali przed swietym obrazem ze swiecami w dloniach, inni sie tylko przygladali. Ruch byl sparalizowany. Znalem adres dosc taniego hotelu w okolicach, rekomendowanego przez Lonely Planet, ale okazalo sie, ze nie ma w nim juz miejsc. Wobec tego wybralem najtansza opcje, za 2,5 usd, tuz przy rynku, znalazlem miejsce, gdzie moglem spedzic bezpiecznie noc. Bez cieplej wody, ale za to drzwi sie domykaly. Teoretycznie. Od zewnatrz moglem je zamknac na klodke, a od srodka podstawialo sie taka sztabe, jak w filmach, gdy ktos kogos sciga, a scigany chce sie zabarykadowac w jakims pomieszczeniu ;) Wychodze jeszcze pokrazyc po miescie, proste ulice, na rynku jest akurat jakis koncert niewielki, okolice jakby spia.. Jestem dosc zmeczony , wracam do hotelu ok 2100 i szybko zasypiam..

Dzis jeszcze chce sie przedostac w okolice Lago de Atitlan. Jest juz po 1500 wiec zaraz bede musial ruszac. Chociaz moze nie? Poznalem smiesznego goscia w kafejce internetowej, ktory opowiada mi rozne historie. Jest z Gwatemali, ale mowi po angielsku, mieszkal jakis czas w Stanach. Jak uslyszal, ze nazywam sie Kuba stwierdzil, ze musimy sie napic Cuba Libre.. ;) A teraz uwaga. Na pewno niektorzy z Was znaja zespol Nightwish. Nie ukrywam, ze kilka kawalkow tego zespolu bardzo lubie. Otoz ten gosc jest mezem wokalistki tego zespolu! A przy okazji sam wystepowal kiedys w kapeli grajacej ciezsze rytmy, nazywala sie Regression.. Zamiescilem jego kawalek w dziale ´posluchaj to do Ciebie´! Niesamowite..  Za chwile lub moze nawet jutro ;) bede chcial zlapac busa do Panajachel, nad Lago de Atitlan.. Nad jeziorem chce troche odpoczac i naladowac sie pozytywna energia, ktorej mialem wiele jak do tej pory, ale po incydencie z plecakiem troche sie wyczerpaly jej zapasy.  W planach jest tez dawna stolica Gwatemali – Antigua, a potem juz El Salvador…

Ponizej zdjecia z ostatnich dni..

no images were found

Droga piela sie w gore, a malutki mikrobus w niewiarygodnie szybkim tempie nabieral wysokosci. Przez okno widzialem z jednej strony Huehuetenango, ktore powoli malalo w oczach, z drugiej zas, zblizajace sie grzbiety gorskie. Przy czym warto nadmienic, iz strony te bardzo czesto sie zmienialy na skutek zakretow, ktore w wiekszosci mialy wszystkie po prawie 180 stopni.. Przez przednia szybe wolalem nie patrzec, bo po pierwsze, czulem sie nieco nieswojo gdy co krok, z naprzeciwka, zza kolejnego zakretu wypadal na nas samochod i tylko refleks kierowcy ratowal nas od zderzenia, a po drugie, nie bardzo mialem jak patrzec. Siedzialem na ostatnim siedzeniu w 10 osobowym busiku, przy czym jechalo nim conajmniej 18 osob.. Nikogo to nie dziwilo, ot, codziennosc. Ja i tak mialem calkiem duzo miejsca, ale zastanawialem sie czy nie lepiej jechac na dachu, tak jak moj plecak i bagaze wszystkich innych (wliczajac w to wiklinowe kosze z zawartoscia, worki ze zbozem, cementem, krzeslo i kilka kartonow).
W autobusiku uwage zwracali ludzie ubrani dosc ´specyficznie´, jak bysmy powiedzieli w Europie.. Niektore kobiety nosily bogato haftowane, fioletowo-niebieskie nakrycia, takie jak bluzki, szale, derki czy.. dla mnie wygladalo to jak koce, oraz  ciemne, grube spodnice.. Kilku mezczyzn ubranych bylo w niesamowite, czerwone spodnie w cienkie, biale paski, biale koszule w niebieskie paski i z fioletowymi wykonczeniami, a na glowach mieli okragle, slomiane kapelusiki z cwiekowanym pasem przewiazanym niebieska szarfa..  Co prawda zauwazylem wszystkie te szczegoly dopiero po niecalej godzinie, gdy wysiedlismy z busika, ale bylem juz na to przygotowany i wiedzialem kim sa ci ludzie..

Z mikrobusa wysiadlem na rozwidleniu drogi, jedna szla w lewo, druga w prawo, jak to najczesciej bywa.. Duzo wiekszym zaskoczeniem okazal sie dla mnie moment, w ktorym gdy juz myslalem, ze wjechalismy prawie na sam grzbiet, na ktory ´wspinalismy´ sie busem przez ostatni czas, pokonujac liczne zakrety i unikajac wypadkow, okazalo sie, ze na gorze znajduja sie… kolejne grzebiety, szczyty, a ja wlasnie sie znalazlem na rozleglej, zlotej od pol i popoludniowego slonca rowninie. Rozwidlenie nazywa sie Tres Caminos, czyli Trzy Drogi. Wlasciwie oprocz kilku budynkow, glownie wulkanizacji oraz pol w okolicy nie ma nic. Razem z trzema starszymi mezczyznami w czerwonych spodniach siadlem na rozwidleniu, ja na plecaku, oni kawalek dalej na swoich tobolkach. Ze mna pratycznie nie rozmawiali, natomiast miedzy soba nieustannie cos szumieli. I to doslownie. Ich jezyk, nazywany Mam, to glownie krotkie, przerwane dzwieki takie jak SZ, SH, ASZ, OSZ i podobne.. Po 20 min przyjechal zakurzony chickenbus na i razem z trzema mezczyznami wsiadlem do srodka. Pierwsze co mnie uderzylo to kurz, szyby brudne, tak ze ledwie cos widac, a w powietrzu unosi sie pyl. Potem zobaczylem narzedzia pracy – kilofy, szufle, motyki – lezace na podlodze, a nastepnie ludzi – wszyscy w czerwonych spodniach, umorusani, gdzie niegdzie kilka kobiet ubranych na niebiesko i fioletowo, wszyscy scisnieci na niewielkiej przestrzenii. A wiec wreszcie dobry kierunek – Todos Santos!

Todos Santos, czyli Wszyscy Swieci, to wioska polozona gleboko w gorach Cuchumatan. Jej mieszkancy sa potomkami Majow, mowia, jak wiele plemion w Gwatemali, oddzielnym jezykiem, a hiszpanskiego ucza sie w szkolach. W tym konkretnym przypadku sa to indianie Mam.Jest ich blisko 30 tys rozrzuconych po calej Gwatemali. Jako nieliczni wciaz licza czas przy pomocy kalendarza Majow, dzieki czemu wiedza, ktore dni sa najlepsze by modlic sie o dobre zbiory, a kiedy po deszcz. Mimo ze wiekszosc mieszkancow Gwatemali jest katolikami, to wciaz wplywy obrzedow poswieconych starozytnym bogom sa bardzo silne. Todos Santos to jedna z najbardziej znanych miejscowosci, odwiedzana przez licznych podroznikow, zwlaszcza w czasie poprzedzajacym Swieto Zmarlych, ktore jak w wiekszosci krajow Ameryki Lacinskiej, jest w Gwatemali wyjatkowo ´kolorowo´ obchodzone. Tutaj po prostu ludzie sie bawia, tancza i spiewaja ku czci zmarlych przodkow. Nijak sie to ma do naszych raczej smutnych i refleksyjnych Zaduszek i nawet do Halloween.. W Todos Santos obchody trwaja przez prawie dwa tygodnie! Ich kulminacyjnym momentem jest wyscig konny ku czci umarlych dzieci odbywajacy sie 1 listopada. Nie wszyscy mezczyzni moga sobie pozwolic na start w tych zawodach, gdyz to kosztuje niemale pieniadze. Jednak ci, ktorzy wsiadaja na konie sa awansowani w hierarchi spolecznej, to dla nich ogromny zaszczyt i duze wyroznienie w grupie. Brzmi logicznie, prawda? To teraz wyobrazcie sobie, ze wszyscy ci mezczyzni wsiadaja na konie totalnie pijani. Nasze powiedzenie ´zalani w trupa´ mogloby swietnie pasowac do okolicznosci Swieta Zmarlych ;) Przez cala noc poprzedzajaca wyscig nikt w Todos Santos nie spi. Mezczyzni wlewaja w siebie hektolitry piwa lub bimbru, tak ze nastepnego dnia do koni sa prowadzeni przez rodzine i przyjaciol. Konkurs trwa wlasciwie caly dzien, dopoki dzokejom starczy sil. Polega na tym, ze jezdzcy musza galopowac od jednego miejsca do drugiego (z przerwami na picie oczywiscie), a wygrywa ten, kto ma najmocniejsza glowe, a nie ten, kto najlepiej jezdzi na koniu.. Coz mu po tej umiejetnosci, skoro za sprawa alkoholu spada po kilku metrach? Zdarza sie, ze mezczyzni gina po takich upadkach. I tu kolejna niespodzianka – to bardzo dobrze! Oznacza to, ze nadchodzacy rok bedzie dobry, a niefortunny jezdziec uwazany jest za ofiare zlozona Duchom. Podczas obchodow bawi sie cale miasteczko, pijani ludzie leza na ziemi gdzie popadnie, na placu stoi podobno cos na ksztalt diabelskiego kola, a zewszad gra glosna muzyka. Kiedys alkohol pic mogli tylko kaplani czy raczej szamani, ktorzy wprawiali sie w cos w rodzaju transu by lepiej komunikowac sie z Duchami. Dzis wyglada na to, ze z Duchami w doskonalym kontakcie sa wszyscy. No ale coz sie dziwic, XXI wiek…

Ja oczywiscie tego wszystkiego nie widzialem, dowiedzialem sie o tym przed odwiedzeniem Todos Santos, ale i tak miasteczko zrobilo na mnie duze wrazenie. W lini prostej to tylko 40 km od Huehuetenango, a jedzie sie tam natomiast prawie 3h! Gdy wsiadlem do chickenbusa z wracajacymi z pracy mezczyznami wzbudzilem pewne zainteresowanie. Siedzialem na samym koncu i co rusz ktos sie ogladal. Betonowa droga sie skonczyla dawno i teraz autobus podskakiwal na kazdym wertepie. Przez okno zobaczylem w dole mase chmur i droge, ktora wije sie po zboczu i niknie gdzies w tej masie.. Slonce swiecilo mocno, jednak gdy autobus wjechal w chmury na dole, zrobilo sie szaro i ciemno.. Przez moment chmury byly rozswietlone niesamowitym blaskiej, widac bylo jak wiatr targa ich strzepami. Ogladajac to przez zakurzone szyby autobusu mialem wrazenie, ze znajduje sie w jakims czarodziejskim wehikule i wlasnie wkraczam do innego swiata.. Gdy zjechalismy ponizej poziom chmur moim oczom ukazala sie rozlegla i gleboka dolina, otoczona wysokimi gorami. Na zboczach widac bylo malutkie domki, nieco nizej pola, a Todos Santos, najwieksze skupisko domow lezalo gdzies hen daleko ponizej…

Po dlugiej podrozy wysiadam wreszcie na rynku. Mam wrazenie, ze wszystko jest szare – niewielki kosciol, domy, lasy, pola, ludzie… Jedynym kolorem sa czerwone spodnie, ktore nosza wszyscy mezczyzni. Nieba nie widac i za chwile zrobi sie ciemno. Zatrzymuje sie w Hotelu La Paz, ktore tak naprawde jest czyims domem. Noc kosztuje 2 usd, w pokoju znajduje sie tylko lozko, jedno krzeslo i zarowka, w starych dwuskrzydlowych drzwiach nie ma zamku (musze prosic o klodke, a i tak sie nie domykaja), kibel jest na podworku i trzeba go zalewac wiadrem, a umywalki w ogole nie ma, zamiast tego stoi beczka z woda. Nikt nie spodziewal sie luksusow. Wychodze jeszcze na spacer, chce cos zjesc, zorientowac sie w tym, co tu jest.. Mam wrazenie ze wszyscy sie na mnie patrza. W kafejce internetowej nie ma internetu, ale udaje mi sie dostac xero a4 mapki topograficznej okolicznych szczytow w jednym ze sklepow. W ostatniej chwili przed zamknieciem, w jakiejs podlej jadlodajni konsumuje obiadokolacje i wlasciwie to juz wszystko. Wszystko pozamykane, na ulicach ciemno, snuje sie troche bezsensu, a po 1900 wracam do pokoju i probuje sie uczyc hiszpanskiego. Niestety ok 2000 w calym miasteczku gasna swiatla, blackout. Slysze, ze na zewnatrz cos sie dzieje, wybuchy, krzyki.. Wychodze przed hotel i widze, jak dzieciaki lataja z latarkami, rzucaja petardy, dorosli przemykaja szybko przyswiecajac sobie telefonami, a od czasu do czasu, na scianach uliczki tworza sie dziwne cienie, gdy przejedzie akurat jakis zablakany samochod. Niesamowity klimat…

Nastepnego dnia jem sniadanie w lokalnej piekarni przy rynku. Kilka ciasteczek, herbata. Spotykam brazylijczyka, ktory pracuje w lokalnej szkole HispanoAmerica. Ucza dzieci angielskiego, ale przede wszystkim obsluguja turystow, ktorzy przyjezdzaja sie tutaj uczyc hiszpanskiego, zapewniajac im pobyt w tutejszych rodzinach i inne atrakcje. Mowi mi tez, ze jestem jedynym turysta w miescie.. Dziwne uczucie ;) Pytam sie tez gdzie mozna kupic taniej takie spodnie w jakich tu chodza wszyscy, bo sa po prostu swietne. Gdy sie pytalem w sklepie z pamiatkami to chcieli az 400 quetzali. Mowi, ze najtansza opcja jest chyba kupienie samego materialu i zaniesienie go do krawcow, ktorzy powinni szybko sie uporac z tym. Ma to wyniesc ok 200-250 q za wszystko. Niestety chyba nie mam czasu na czekanie, szkoda. Na rynku zagaduje mnie jeden z mieszkancow. Dowiaduje sie m.in. , ze jest tu jeszcze jeden sklep, gdzie spodnie kosztuja duzo mniej. I rzeczywiscie, kupuje tam sobie wystrzalowe, czerwono-biale pantalony za 175 q ;) Jeszcze miejsce w plecaku jakos sie znalazlo..

Ok 1100 lapie busa do pobliskiej wsi La Ventoza. To niecala godzina drogi. Tam zaczyna sie szlak podejsciowy na La Torre, uznawany za najwyzszy w calej Ameryce Srodkowej szczyt nie bedacy wulkanem. Ma 3828 m npm i w rzeczywistosci nie jest jakims trudnym celem, mozna powiedziec, ot pagorek wystajacy z nad rowniny. Spacerem ´zdobywam´ go w niecale 2h. Poczatkowo mam plan isc w strone Todos Santos grania, wysoko nad dnem doliny i pozniej gdzies zejsc do drogi, jednak po poludniu zaczynaja podnosic sie chmury. Zostaje wiec dluzej na La Torre, troche medytujac, troche grajac na harmonijce. Gdy robi sie chlodno, a chmury prawie juz weszly na szczyt, schodze do Ventozy. Stoje na zakurzonej drodze, z jednej strony widze popoludniowe slonce i rownine, z drugiej klebiace sie chmury w dolinie, do ktorej mam zjechac. Tym razem duzo mocniej doswiadczylem efektu ´przejscia do innego swiata´. Wystawilem reke przed pierwszy nadjezdzajacy samochod. Stary pickup z rodzinka w srodku, na fotelu pasazera indianka w tradycyjnym, fioletowym stroju. Probuje sie zapytac czy jada do Todos Santos, ale kierowca tylko machnal reka wskazujac pake i zaczal ruszac. W biegu wskoczylem do tylu, o malo nie wypadajac z drugiej strony. Tutaj trzeba bardzo szybko dzialac jesli chodzi o wsiadanie i wysiadanie z czegokolwiek. Z bagaznika obserwuje dokladnie jak zmienia sie krajobraz podczas pokonywania bariery chmur. Najpierw ostry blask slonca, pozniej mgielka, tworza sie rozblyski, cale niebo jest zolte, a pozniej coraz ciemniej, coraz ciemniej, az do szarej, tajemniczej mgly nad lasami i droga.. Zrobilem kilka zdjec, ale nie oddadza tego klimatu chocbym nie wiem co, zbyt szybko to sie dzieje wszystko..

Rodzinka wysadza mnie kawalek przed Todos Santos, skrecaja gdzies do swojego domu wczesniej. Mowia ze to 10 minut, jednak z tego co pamietam to dobre 3 kilometry. Zaczynam schodzic dalej droga, mija mnie jeden samochod, zaladowany bus, az w koncu 15 m za mna zatrzymuje sie… smieciarka. W kabinie trzech facetow, nie bardzo wiem, gdzie mam sie tam zmiescic, moze na pace razem ze smieciami? To Gwatemala, nigdy nie wiesz.. Podbiegam do kabiny i pytam sie czy moge sie zabrac z nimi do Todos Santos. Jasne, tylko musze sie trzymac. To byl chyba jeden z dziwniejszych stopow jakie zlapalem w zyciu. Do miasteczka dojechalem trzymajac sie lusterka, stojac jedna noga na schodku a druga na blotniku smieciarki i rozmawiajac przez otwarte okno z facetami w srodku! ;) Zaluje ze nie mialem jak sobie zrobic zdjecia.. ;)

Wieczorem ide do szkoly jezykowej, w ktorej pracuje Brazylijczyk. Gadam chwile z roznymi ludzmi, oprocz kilku dzieciakow jest tam dwoch Anglikow oraz Amerykanka, ktora pomaga dzieciom w Gwatemali pracujac dla organizacji pozarzadowej. Dosc zwariowana, na wstepie chciala sie koniecznie ´usciskac´, bo jak to okreslila, ´jestem taaaki duzy´ (?).. A gdy zobaczyla, ze czytam w przewodniku, ktory znalazlem w szkole, o Lago de Atitlan, zadzwonila do swojej przyjaciolki, ktora pracuje w tamtym regionie w tej samej organizacji co ona i dala mi telefon, zebym wypytal sie o wszystkie rzeczy, ktore mnie interesuja ;) Dowiedzialem sie m.in. ze w tej chwili w jeziorze jest jakas niebezpieczna bakteria i nie mozna sie kapac.. a szkoda.

Todos Santos opuszczam o 0800, po 1000 jestem juz w Huehue. Terminal autobusowy jest troche oddalony od centrum i nie jest to zdecydowanie przyjazne miejsce. Balagan, krzyk, obskorne comedory, czyli jadlodajnie, spaliny busow, zebracy, jednym slowem wszystko co najlepsze.. Chce jechac do Quetzaltenango, w skrocie zwanej Xela. Wsluchuje sie w krzyki kierowcow i po chwili wurozniam z tej kakofonii charakterystyczne ´She-la!´ . Droga trwa ok 1,5h. Tym razem siedze gdzies z przodu, co jest bledem w sztuce, jesli jedzie sie do konca trasy, tak jak w tym przypadku. Siedzenia blizej wejscia podlegaja ciaglym zmianom pasazerow, wchodza nowi, dopychaja sie na pierwsze wolne miejsca z przodu, a gdy nie ma wolnych miejsc, to dopychaja sie do siedzacych. Caly czas panuje ruch, a jak ktos chce wysiasc to przechodzi po glowach innych do wyjscia. Idealna jest druga polowa autobusu, tak by nie byc znow za blisko tylnich drzwi. W Xela na terminalu Minerva rowniez duzo sie dzieje. Nie bardzo wiem co mam robic, czy zostac w miescie na noc czy jechac do San Marcos, ktore jest troche na polnoc. Znajduje kafejke internetowa i podejmuje decyzje, ze jeszcze dzis jade do San Marcos. Wracam na terminal i wsiadam do chickenbusa jadacego w tym kierunku. Tym razem specjalnie nie mam wyboru, bo caly autobus jest praktycznie zajety. Siadam gdzies w polowie obok matki z dwojka dzieci.

Chcialbym napisac cos oryginalnego, np. to, ze droga byla prosta i bez wybojow, ale nic z tego. Droga jest tak kreta, ze jesli ktos ma problemy z choroba lokomocyjna, moze miec nieprzyjemnosci.. tak jak jedno z dzieci siedzacych obok mnie.. Po 1,5 h jestem w San Marcos. Nastepnego dnia zamierzam wejsc na najwyzszy szczyt Ameryki Srodkowej, wulkan Tajumulco liczacy 4220 m npm. Pytam sie o mapki w okolicach dworca autobusowego, ale rzecz jasna moge o tym zapomniec. Znajduje tani hotel, za 2,5 dolara dostaje pokoj w piwnicy z lozkiem, w calkiem niezlym stanie, ale bez klucza do drzwi. Zawsze cos.. W samym San Marcos nie ma specjalnie co zwiedzac, krotki spacer po pustych uliczkach zupelnie mi wystarcza. W pobliskiej kafejce drukuje dwie mapki wulkanu i opis drogi z summitpost na wszelki wypadek i ide spac. W opisach ludzie rekomenduja rozlozenie wejscia na dwa dni, z noclegiem pod szczytem i wejsciem nan nastepnego dnia o swicie. Ja postanawiam zrobic to w jeden dzien, a wlasciwie w pol, troche szkoda mi czasu i nie chce spac z innymi ludzmi w okolicach, a jest przeciez sobota.

Rano wstaje o 0500, zostawiam czesc rzeczy w pokoju pelniacym funkcje recepcji. Na zewnatrz jest zimno i ciemno. Chickenbus jedzie godzine, w srodku wiekszosc osob spi, ubrani w grube kurtki i czapki, scisnieci na siedzeniach. Wiem, ze szlak zaczyna sie w miejscowosci Llano de la Guardia, ale nie jestem pewien czy pomocnik kierowcy zrozumial o co mi chodzi. Kontroluje caly czas droge przez okna. W koncu wysiadam na rozstaju drog, jest chwila przed 0800, a ja jestem glodny, nic jeszcze nie jadlem. Wchodze do jedynego sklepiku w poblizu. Oprocz ciastek i chipsow wlasciwie nic w srodku nie ma. U malej dziewczynki w tradycyjnym stroju kupuje kilka paczek ciastek i jakis napoj – moje sniadanie. Na herbate nie moge sie doczekac, wiec ruszam w gore. Nie to trudna droga, szlak na poczatku wiedzie po ubitej, zakurzonej drodze po polach. Wlasciwie przez wiekszosc czasu widac szczyt wulkanu. Trzymam sie w miare ubitych sciezek zdobywajac wysokosc. Llano de la Guardia lezy na 2900 m npm, wiec mam ponad kilometr do przejscia w gore i prawie 5 km po linii prostej. Wieje dosc silny wiatr, jednak w miare marszu rozgrzewam sie i wkrotce zdejmuje rekawiczki i czapke. Gdy docieram na grzbiet porosnietym rzadkim, sosnowym lasem odslania sie fantastyczny widok. Od czasu do czasu slysze dziwny huk, a nad wulkanem pojawia sie malutka chmura dymu.. Czyzbym cos przeoczyl w opisie i wulkan jednak byl chociaz troche aktywny? 2h pozniej docieram do podnoza wulkanu, przede mna ostatnie podejscie. Znajduje sie tutaj obozowisko, rozne organizacje w stylu Quetzaltrekkers przyprowadzaja tutaj ludzi, spedzaja noc i o swicie wchodza na wulkan. Przy dobrej widocznosci mozna zobaczyc podobno Pacyfik. Takze i teraz troche ludzi krzata sie po obozowisku, a wczesniej spotkalem dwie male grupki  schodzace na dol. Quetzaltrekkers to organizacja charytatywna, ktora oferuje roznego typu trekingi i wycieczki dla turystow. Dochod przeznaczany jest na biedne dzieci. Niewielu z Was pewnie wie, ale jeszcze w styczniu tego roku mialem byc przewodnikiem tej organizacji. Wyslalem swoje CV, odpowiedzialem na kilka pytan i mialem zjawic sie na tygodniowy okres probny, po ktorym mialbym pomagac w organizacji takich trekingow i prowadzeniu grup. Niestety troche plany mi sie zmienily, nie chcialem poswiecic wymaganych trzech miesiecy na sama Gwatemale i prowadzenie ludzi wciaz po tych samych miejscach. Przynajmniej nie teraz. Gdybym wrocil do kraju i okazalo sie, ze za jakis czas nie jestem w stanie sobie znalezc miejsca nigdzie, to postanowilem, ze przyjade tutaj na wolontariat, wlasnie jako przewodnik do takiej organizacji, czy do pracy w NGO.. Mozliwosci jest mnostwo tak naprawde, nie tylko w Gwatemali i sa to ciekawe zajecia.. To tak w ramach dygresji..

Przed podejsciem zjadlem kilka ciastek, pare lykow wody i zaczalem isc w gore. Nie bardzo wiedzialem ktoredy idzie szlak, sciezek w okolicach bylo mnostwo, wiec wybralem po prostu wejscie ´na wprost´, co zajelo mi jakies pol godziny. Na szczycie spodziewalem sie troche ludzi, ale to, co zobaczylem, przeroslo moje oczekiwania. Oprocz niewielkiej ekipy mlodych turystow prawdopodobnie z Xela, na gorze byla dosc pokazna grupa…indian. To wlasnie oni strzelaja w niebo, przy czym huk tutaj odbija sie echem od krateru i jest kilka razy wiekszy.. Niektorzy sie modla, inni po prostu rozmawiaja ze soba i spaceruja wokol krateru. Na szczycie spedzam godzine, rozmawiajac z nimi. Dowiaduje sie, ze oddaja w ten sposob czesc Bogu, stad rzekomo mialo rozpoczac sie stworzenie swiata. Indianie pochodza z okolicznych wiosek, czesc z nich jest kolorowo ubrana, mezczyzni zas przypominaja raczej ranczerow w swoich szerokich, bialych kapeluszach. Gdy chce odchodzic slysze za soba Gringo! Gringo! To dzieci wolaja za mna. Podchodze do nich i zaczynam rozmowe. Po chwili zbiera sie calkiem pokazna grupa kobiet i mezczyzn, pytaja sie skad jestem, co tu robie, jak mi sie podoba w Gwatemali i jak daleko jest do mojej ojczyzny.. Na koncu starsza kobieta mowi, ze jesli jestem z Polski to nie jestem Gringo. Szkoda, ze inni tak nie sadza tam, na dole…

Poltorej godziny pozniej jestem juz na dole. Po drodze mijam inne grupy probujace dotrzec do obozowiska. Rozmawiam z Amerykanka z Quetzaltrekkers, ktora mowi, ze wciaz poszukuja przewodnikow i jesli tylko mam czas.. Na rozwidleniu drog, skad startowalem kilka godzin wczesniej, siadam na kamieniu i wytrzepuje kamyczki z butow. Po chwili slysze charakterystyczny dzwiek klaksonu chickenbusa. W pospiechu zakladam buty i biegne na droge. Tutaj wszystko odbywa sie bardzo szybko, wsiadanie, wysiadanie, zaladunek bagazu na dach.. Prawdopodobnie dlatego, ze drogi sa jednopasmowe i zeby nie hamowac ruchu trzeba sie spieszyc. Podaje moj plecak na dach i wsiadam do busa. Stoje jednak wlasciwie w otwartych drzwiach, wychylajac sie na zakretach z pojazdu, bo tak jest tloczno w srodku. Po pieciu minutach pytam sie pomocnika kierowcy czy moge isc na dach, bo widzialem, ze ktos tam jedzie w ten sposob. Nie wiem czy jechaliscie kiedys na dachu autobusu, ale musze powiedziec, ze jest to dosc niesamowite uczucie, zwlaszcza na tych wszystkich kretych drogach po gorach! ;) Rozkoszujac sie tak jazda postanawiam nakrecic krotki filmik z tego, na jednym z przystankow biegne do plecaka i wracam z nim na miejsce.. Moja radosc z jazdy szybko mija i przeradza sie najpierw w zdenerwowanie, a potem w zlosc.. Przeszukuje kilkukrotnie plecak ale jestem pewny juz. Po raz pierwszy od czasu wyruszenia z Polski


10 komentarzy to Wszyscy Swieci w Gorach

  • AFJ pisze:

    Kuba, jako to Ty zawsze nam mowiles?: „niech moc bedzie z Toba”…odpocznij, naladuj sie, zapomnij co zle, bylo minelo. I w droge. Trzymaj sie !

  • tomuś pisze:

    Ale zajebiste są te pantalony!!! Nie dziwię Ci się, że tak na nie polowałeś ;)
    Co do aparatu i komórki nie przejmuj się, za jakieś 2 tygodnie na pewno je dostaniesz (lub dostaniemy ;)) na Wolumenie lub w którymś z komisów na Centralnym ;)
    Trzymaj się!

  • marys pisze:

    Ale niesamoooowicie! :))
    i właśnie – Moc z Tobą i do przodu!

  • Alicja pisze:

    pantalony robią wrażenie :]
    te busiki też mają swój klimat!

    Fredi uważaj tam na siebie! :)

  • agata pisze:

    jak to mówią- jest dobrze, póki jest dobrze. grunt, że się nie łamiesz. swoją drogą żałuj, że nie widziałeś dziś moich ciasteczek owsianych, to dopiero była katastrofa! nieszczęścia chodzą po ludziach:)

  • kusiex pisze:

    Ciekawe czy mieli Twój rozmiar (chyba jesteś trochę większy niż Indianie) czy kupiłeś sobie rybaczki :)

    Powodzenia!

  • Adriano pisze:

    Nie ma co się łamać Fredi – głowa do góry. Dzisiaj na seminarium zrobiłem reklamę Twojego bloga. Pewnie zyskasz paru nowych stałych odbiorców. Właśnie o złodziejstwie podczas podróży też rozmawialiśmy, ogólnie – norma.

    Tak w ogóle jakie masz plany na zabawę Sylwestrową? Jakbyś nie miał co robić to jedź z nami do Żywca.

    Pozdrawiam :)

  • fred pisze:

    Nie lamie sie, spoko ;) Gdyby mi zabrali ten drugi aparat… o, to wtedy bylbym zly.. ;) Kompaktem nagrywalem krotkie scenki, a teraz po prostu nie bedzie filmu, ktory chcialem zmontowac po powrocie..

    Agata – a z jakiej okazji robisz ciasteczka owsiane? Wigilia SKPB? ;)

    Pawel – spodnie w moim rozmiarze na szczescie mieli ;)

    Adrian – a z kim masz seminarium? ;) Na sylwestra nie mam planow jeszcze :)

  • agata pisze:

    jak zawsze trafiasz w sedno tarczy:)

  • Ali pisze:

    te mgły tam sa niesamowite. czy to chmury? wyglada mega.

    moje ulubione zdanie z tego textu: „Dzis wyglada na to, ze z Duchami w doskonalym kontakcie sa wszyscy” :D

    i nie martw sie kradzieza. ja w przeciagu ost 4 mc stracilam 3 telefony:D to tylko rzeczy…

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.