Lisboa!

Posted on 26 października 2009

W niedziele, 25.10.09, docieramy o 2130 do Lizbony, kończąc tym pierwszy etap 'podróży’. A więc stało się. Droga przez Europę zajęła nam nieco ponad pięć dni. Wyruszyliśmy z Marcinem pociągiem w kierunku Berlina, we wtorek, 20.10, po godzinie 1100. Po 1600, w niewielkiej miejscowości Rzepin, za Poznaniem, rozpoczęliśmy naszą 'jazdę’. Zanim jednak pokrótce opiszę co nas spotkało, chciałbym podziękować za wszystkie komentarze do poprzedniej notki, smsy i maile, które naprawdę miło było mi czytać (również w czasie drogi, z telefonu sprawdzałem parę razy maila). W chwili obecnej siedzę wygodnie na kanapie w mieszkaniu niejakiego Kacpra Rozenbauma, osobistości, której wielu osobom nie trzeba, jak sądzę, prezentować :) Kacper przyjechał do Lizbony na erazmusa i korzystamy z gościnności jego oraz jego współlokatorek. Dziś robimy sobie taki organizacyjny dzień, laptop Marcina już dotarł, odpisujemy na maile, przeglądamy serwisy żeglarskie i ustalamy jakiś plan na szukanie łódki, co jest naszym głównym zadaniem tu. No ale wróćmy do tego, co było 'po drodze’…
– „..na stacji czy parkingu to tak, ale nigdy nie złapałem na drodze TIRa” powiedziałem Marcinowi stojąc pod Rzepinem na ruchliwej drodze w kierunku granicy niemieckiej. 5min później siedzieliśmy w ciężarowce jadącej do Berlina i rozmawialiśmy z sympatycznym kierowcą o naszych planach, nieruchomościach i innych rzeczach :] Początek niezły. TIR zostawia nas na stacji benzynowej na berlińskim ringu. To niezłe miejsce ale jest już ciemno i po godzinie zaczynamy rozglądać się gdzie by tu się schować na noc i rozbić namiot. Kierowcy niespecjalnie chcą nas zabrać, najczęściej po prostu jadą gdzie indziej lub za chwilę 'zjeżdżają’. Na szczęście Marcin zna niemiecki. W pewnym momencie poznajemy gościa, który jedzie pod granicę francuską, idealnie w naszym kierunku, jednak dopiero jutro, bo za chwilę kładzie się spać w motelu. Plan jest taki, że jedziemy dziś z nim, on śpi w hotelu, my gdzieś obok, a następnego dnia rano jedziemy dalej. Plan uległ zmianie już po pół godziny, kiedy to Markus rezerwuje przez telefon motel dla…trzech osób. Zafundował nam 2 os. pokój ze śniadaniem i nie chciał absolutnie słyszeć o pieniądzach. Nie sądziłem, ze pierwszy dzień zakończy się w ten sposób.. :) Rano ruszamy dalej, 200 km/h na liczniku, Markus odpala jednego papierosa od drugiego, polskie, czerwone Marllboro. W kilka godzin jesteśmy w Baden-Baden. Po drodze, dostaje w prezencie oryginalnie zapakowaną, legendarną zapalniczkę Zippo, którą ponoć on sam dostał gdzieś w prezencie i nie używa. Przy tej prędkości jazdy rzeczywiście brzmi to sensownie. Prezent przyjmuje jako swojego rodzaju 'fant’ – być może gdzieś w innym miejscu, niczym w przygodowej grze komputerowej, przyjdzie mi ją wymienić za coś innego? Ze stacji Baden-Baden nie możemy się długo wydostać. Samochodów jest dużo, ale nikt nie jedzie do Francji (?!). Po 3h czy 4h czekania, na granice zabiera nas 19 letni Niemiec swoją nową, firmową BMW. Okazuje się bardzo sympatyczny, nadkłada nawet drogi by nam pomóc. Noc spędzamy na przejściu granicznym, w opuszczonej strażnicy. W sporym  budynku, opuszczonym i zamkniętym na cztery spusty, udaje nam się, zupełnie przypadkiem, znaleźć jedne otwarte drzwi. W środku ciemno i pusto, straszą uwięzione gołębie.. klimat. Na pierwszym piętrze znajdujemy przytulny pokoik, w którym jest stosunkowo czysto na podłodze. Drzwi na dole zastawiamy jarzeniówką (by obudził nas dźwięk tłuczonego szkła, internetowy kurs CIA robi swoje.. ;p), a nasze wejście do pokoju barykadujemy szafą :) Śpi się znakomicie. Czwartek to podróż przez Francję. Długo nie możemy nic złapać na granicy, w wydawałoby się idealnym miejscu. W końcu zabiera nas Roger. Jedziemy ponad 200km w kierunku Dijon, po drodze jedząc obiad na stacji, za który również nie płacimy my. Roger twierdzi, że nasz projekt dotarcia do Ameryki Południowej jest 'niezły’. Roger też jest niezły, opowiada nam jak to brał udział kiedyś w biegu z Lyonu do Paryża i przez 16 dni nic nie jadł, tylko pił wodę. To kolejna osoba, do której zamierzamy wysłać kartkę z 'drugiej strony’ :) Kolejny stop to również ciekawa historia. Jedziemy ze starszym panem, który na przyczepie wiezie dwa, sporych rozmiarów „koła”. Wygląda to jak jakaś maszyna wojenna, a w rzeczywistości jest to rekwizyt, którego grupy cyrkowe używają podczas różnych parad w mieście. To urządzenie pochodzi aż z Sao Paulo, chociaż naszym zdaniem, równie dobrze można by było zespawać coś podobnego za mniejsze pieniądze w Polsce :] Zajeżdżamy jeszcze do Lyonu, gdzie nasz kierowca zawozi deskę surfingową  prosto z Australii swojemu kuzynowi. Na wieczór lądujemy na stacji pod miejscowością Valence. Zaczyna padać deszcz, a nas czeka niechybnie noc w okolicach stacji (co jest karane w Europie mandatem – nawet 300 euro jak się dowiedziałem). Siedzimy do późna w mac’u, a następnie wychodzimy na deszcz by schować się w nieodległej winnicy i tam rozbić namiot. Ledwie zdążyłem wyjąć go z plecaka, a na teren winnicy wjeżdża samochód. Powoli przemierza alejki, szukając, tego jesteśmy już pewni, nas – lub takich jak my. Chowamy się za małymi drzewkami, a następnie wracamy szybko na teren stacji. Czeka nas dziś niezbyt przyjemna noc, pada cały czas deszcz, a jedynym miejscem, gdzie w miarę bezpiecznie możemy się przespać to zadaszone okolice kibli parkingowych. Dobrze, że tam dbają bardziej o czystość :] Marcin rozkłada karimatę i śpiwór, ja wtulony w kąt zasypiam na plecaku. Po 5h snu/kiblowania, około 0400 wstajemy. Wieczorem dogadaliśmy się z polskim kierowcą ciężarówki, że podrzuci nas do Hiszpanii. Mirek też jest bardzo fajny, gadamy o wszystkim i o niczym, a droga mija szybko. Po 1200 jesteśmy pod Barceloną, jest piątek. No i, jak to mawiają kucharze, klops. Polscy kierowcy ciężarówek i busów na parkingu mówią nam, że w weekend to nikt nie jeździ i że utknęliśmy na tej stacji. Próbujemy przez chwilę zatrzymać kogoś przy wyjeździe ze stacji ale Hiszpanie wręcz dziwią się widząc nas z wystawioną ręką. Chcąc nie chcąc, ruszamy na piechotę do Barcelony. To jakieś 20km, na szczęście wcześniej dochodzimy do niewielkiego podmiejskiego osiedla, skąd jedziemy pociągiem do centrum. Tam rozważamy parę opcji, m.in. pociąg do Madrytu lub wypożyczenie samochodu, ale wszystko jest za drogie, jak na naszą kieszeń. Z drugiej strony wracanie na spot pod Barceloną wydaje się po dzisiejszych doświadczeniach, w weekend, bezcelowe. Tak samo właściwie z Madrytu, więc decydujemy się na przejazd pociągiem pod granicę z Portugalią, do Badajoz. Wieczór spędzamy na plaży w Barcelonie, gdzie mam nieodparte wrażenie, że chcieli nas okraść. Długa historia. Na szczęście nic się nie stało i bezpiecznie nocujemy w hostelu za 8 euro/os :) Cała sobota mija nam w pociągu, możemy zregenerować siły i pooglądać niesamowite krajobrazy za oknem, jeśli tylko nie śpimy akurat. Po drodze mijamy senne stacyjki, które mimo odległości od dużych miast zachwycają atmosferą i czystością. Ok 2200 jesteśmy w Badajoz, kolacja w chińskiej knajpie, tanio i smacznie, a noc spędzamy pod gołym niebem nad zalesionym brzegiem rzeki, niedaleko zabytkowego mostu, schowani w kępach krzaków. Wita nas niesamowity wschód słońca. Jest niedziela i dziś chcemy dotrzeć do Lizbony. Okazuje się to jednak nie takie proste. Stojąc na wyjeździe z Badajoz z niepokojem obserwujemy autostradę w kierunku Lizbony. Jest, praktycznie rzecz biorąc, pusta. Zabieramy się cudem z kimś 9km dalej, do miejscowości Elvas, gdzie ma być ponoć łatwiej coś złapać. Ciężarówki mają tędy jeździć, ale chyba nie dziś, bo my naliczyliśmy ich ze 3. Nie było nawet mowy o zabraniu się z jakąkolwiek, a ludzie w samochodach osobowych po prostu nie wiedzieli chyba o co chodzi nam z tym machaniem z pobocza. Podobnie jak w Hiszpanii stop w tym kraju nie jest zbyt popularny, jak się wydaje. Od 11 do 17 staliśmy w kilku miejscach na wylotówce, wróciliśmy nawet na autostradę, jak się okazało bez sensu, a suma naszych spacerów zamknęła się w prawie 20km. Koniec końców wracamy do centrum Elvas skąd bez kompleksów jedziemy do Lizbony busem za 15 euro. Potem już tylko dotarcie do Kacpra i rozmowy do późna. Tego dnia spisaliśmy, stojąc i się nudząc na drodze, również naszą własną klasyfikacje kierowców dla autostopowiczów oraz nagraliśmy film na portugalskiej autostradzie :] (do przeczytania i obejrzenia w dziale „posłuchaj, to do ciebie”).

Cóż, to na chwilę obecną tyle. Poniżej zamieszczam kilka przypadkowych zdjęć z tego trip’u, większość robiona kompaktem, bo przyznam się, nie bardzo chciało mi się wyciągać aparat z plecaka. Obiecuje, że się poprawie :)

pozdrawiam wszystkich! :]


13 komentarzy to Lisboa!

  • Agata pisze:

    Hej,
    Gratuluję. Cieszę się że już dotarliście. Niezłe mieliście przygody. i super się o tym czyta.
    Pozdrawiam!

  • kusiex pisze:

    Historia z jarzeniówką budzi szacunek :) Poza tym widze, że doświadczacie samej życzliwości. Powodzenia!

  • Dzynek pisze:

    Troche niefarta mieliscie przy tym autostopowaniu ^.^
    Powodzenia w dalszej części wyprawy – żałuj, że nie mogliście się teleportować na nocki do Bocheńca bo sie działo…

  • tomuś pisze:

    Patent z jarzeniówką faktycznie niezły… :)
    Szerokich

  • Krzysztof pisze:

    Klasyfikacja kierowców w punkt! Dobrze piszesz i dobrze się czyta. Niech Ci się wiedzie, kumplu!

  • Agata pisze:

    Klasyfikacja super! przypomnialo mi sie jak sama jezdziłam stopem i faktycznie pasuje!
    A film z granicy wyglada jak jakis manifest artystyczny hehe.

  • Sznajder pisze:

    siema wariat, niezły blog, czyta się prawie jak Cejrowskiego. Powodzenia i szczęscia życze.

  • Alicja pisze:

    Na filmie…to właśnie cały Fred ;P

  • Kate pisze:

    Klasyfikacja wymiata. Szerokiej drogi i jak najwięcej dziesiątek na trasie;)

  • fred pisze:

    heh, teraz to się wydaje śmieszne, ale stojąc na drodze do śmiechu czasem nie jest jak mija Cie kolejny banderowiec :) Też żałuje, że mnie nie było w Bocheńcu, ale jeszcze będzie czas :] tymczasem wypoczywam w Lizbonie, dwa dni temu byliśmy w Rastabarze, klimatyczny pub w starej dzielnicy, oczywiscie muzyka w stylu reagge na żywo, na ścianach Marley, obsługa rodem z Capo Verde.. w sumie doslownie pare osób w środku, w pewnym momencie Marcin przejał gitarę i zaczął śpiewać – w pubie nie wiadomo skąd pojawiła się dwójka innych polaków i zrobił się polski wieczorek :D Rastabar chyba nigdy nie wcześniej nie słyszał takich przebojów jak 'wehikuł czasu’ czy 'whisky’ :D Szukaliśmy wczoraj łódek, niestety bezskutecznie. jutro jedziemy chyba na Gibraltar ale opcja z tanim lotem do USA powoli zaczyna być bardzo realna.. napisze może coś wieczorem, wrzucę kilka zdjęć. aloha (jak mawiają tutaj surferzy :p)

  • Gołąb pisze:

    Dołączam się do czytania Twoich przygód. Gratuluję odwagi, pomimo całego wywodu na ten temat w dziale „o mnie”. Mz różnica jest taka że głupi się po prostu nie boi (dlatego wychodzi na „odważnego”), a odważny się boi, ale potrafi się przełamać pomimo tego strachu. Więc określenie w stosunku do Ciebie jak najbardziej na miejscu. Powodzenia.

  • Misiek pisze:

    Wyśmienicie. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że będę tu zaglądał codziennie żeby sprawdzić czy przypadkiem nie ma czegoś nowego. Przyjemnie się czyta. Pozdrawiam.

  • bartek kisiel pisze:

    pan to ma na prawdę fajnie tylko szkoda że pan nie dał zdjęcia z moim tatom ;]

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.