La Mujer Dormida

Posted on 25 listopada 2009

Ostatnia noc w Mexico City rzeczywiscie okazala sie dosc ciekawa. Zaczelo sie od kolacji, kilku piwek w znanym towarzystwie wlosko-angielsko-amerykanskim, do ktorego dolaczyl Ben (rowniez z Anglii) oraz dziewczyna z Holandii. W hostelowym barze, na ostatnim pietrze, miala odbyc sie impreza ze wzgledu na obecnosc 40 osobowej grupy mlodziezy. Mlodziez jednak okazala sie malo imprezowa i wlasciwie nikt nie przyszedl. Ponoc byl to jakis szkolny wyjazd. Manager baru (ok. 40 lat)  probowal ratowac sytuacje doslownie wlewajac nam tequille do gardel (tej nocy ten zloty trudnek mielismy zupelnie za darmo, a sam manager zostal mianowany przeze mnie mr. Tequilla ;)) ale w koncu zdecydowalismy sie wyjsc ´na miasto´.  Zocalo bylo zamkniete ze wzgledu na przygotowania do obchodow 99 rocznicy  wybuchu Rewolucji Meksykanskiej, ktore mialy odbyc sie nastepnego dnia, natomiast w okolicy placu krecilo sie naprawde sporo ludzi…

Najwieksze zainteresowanie wzbudzaly grupy tancerzy, ustawionych w kregach badz w rzedach i praktykujacych rytualne tance Aztekow. Z tego co zauwazylem, w kazdej grupie byl obecny swego rodzaju mistrz ceremonii, ktory wznosil modly do bogow, klaniajac sie na cztery strony swiata. Mial w reku dziwne naczynie, swego rodzaju kadzidlo, ktore czterokrotnie podnosil do gory, a nastepnie kladl na ziemi, w roznych miejscach kregu. Tancerze wowczas na moment zamierali z reka skierowana ku gorze, bebny milkly, a po chwili ktos wydawal donosny okrzyk i caly taniec zaczynal sie od nowa. Z rozmowy z jednym ´wtajemniczonych´wynikalo, ze tanczace w okolicach placu grupy to rozne szkoly tanca, do ktorych moze zapisac sie kazdy, nie tylko pochodzenia azteckiego. Jak tlumaczyl, aztecka krew wymieszala sie z roznymi innymi i teraz chodzi wylacznie o zachowanie tradycji. Coz, moze innym razem..

Po chwili na ulicy znalazl nas Mr. Tequilla wraz z barmanka Sara, innym pracownikiem hostelu,a takze swoim znajomym z innego miasta. Zabrali nas do lokalnej knajpy, gdzie mozna bylo cos zjesc, napic sie piwa oraz potanczyc. Przynajmniej w teorii, bo parkiet byl pusty, z szafy grajacej lecialy jakies smetne melodie, a zapowiadana kapela jeszcze nie zaczela grac.. Mimo tego, z trudem znalezlismy miejsca siedzace! Sara chciala zatanczyc, wiec jakos udalo nam sie zmienic muzyke i na pustym parkiecie pokazalem pare krokow prosto z Polski, wzbudzajac tym radosc na twarzach klientow knajpy ;) Chyba nie bylo jednak tak najgorzej, bo po chwili parkiet sie zapelnil, a za jakis czas zaczela grac kapela.. ;) W koncu podjelismy decyzje o powrocie do hostelu, by tam jeszcze chwile posiedziec przy tequilli. Wszyscy zostawili pieniadze na stole za swoje piwa i czesc wyszla na zewnatrz. Niestety, prawdopodobnie sam kelner lub inna kelnerka, zabral pieniadze ze stolu, po czym upieral sie, ze nie zaplacilismy. Przez 20 min probowalismy tlumaczyc, ze kazdy zaplacil, ze to jakas pomylka itd. jednak bezskutecznie. Barman w reku mial 140 pesos, a rachunek wynosil 560 pesos, ewidentnie cos sie nie zgadzalo.. Tymbardziej, ze kazdy widzial jak reszta placila.. W koncu, juz praktycznie na ulicy, ktos z pracownikow hostelu wreczyl po cichu 500 pesos barmanowi i sprawa zostala zalatwiona, nie mniej jednak pewien niesmak pozostal.. Wrocilismy do hostelu i dopiero tam wszyscy zapomnieli o sprawie.. Polozylem sie ok. 0400, wiedzac, ze jutro czeka mnie kilka rzeczy do zrobienia…

O 1100 opuscilem hostel i skierowalem swoje kroki w kierunku dworca autobusowego. Jest ich tutaj kilka, takich wiekszych dokladnie cztery i oczywiscie musialem sie pomylic (jakos nie wczytalem sie dokladnie w rozpiske metra..). Zamiast na wschodni pojechalem na zachodni. Stracilem przy tym ponad godzine, ale co tam, tragedii nie ma. Na TAPO (glowny dworzec autobusowy) kupuje bilet do nieodleglej miejscowosci Amecameca. Podroz trwa niecale 2h, jednak moglaby i trwac troche dluzej.. Nie wiem dlaczego, ale myslalem, ze autobus nigdzie dalej juz nie jedzie. Wjezdzam do jakiejs kolejnej miejscowosci z rzedu (tutaj nic nie wiadomo, miasteczko za miasteczkiem, zadnych informacji ani napisow, przystanki sa tam gdzie akurat ludzie stoja..), autobus na chwile sie zatrzymuje na niepozornej ulicy, po czym rusza dalej. Przejezdzamy przez rynek, widze kosciol, mase straganow, bialy budynek z napisem Hotel San Carlos, jakies gory… Zaraz! Mialem spac dzis wlasnie w Hotelu San Carlos! Pytam sie kogos czy to Amecameca i otrzymuje twierdzaca odpowiedz.. mhm, czyli tu powinienem wysiasc… Pytam sie jeszcze czy jest jakis jeszcze przystanek tutaj, duzy dworzec, zajezdnia lub cos w tym stylu i jakis dziadek tlumaczy mi cos, czego do konca nie rozumiem, ale onosze wrazenie, ze tak, cos jeszcze bedzie. Uspokojony czekam na to ´cos´. Spokoj mija jakies 10min pozniej, gdy sie koncza zabudowania Amecameci i wyjezdzamy na droge miedzymiastowa.. Trzeba cos zrobic, bo dluzej chyba nie ma co czekac. Wstaje, biore plecak i mowie kierowcy, ze chce wysiasc. Zdziwiony otwiera mi drzwi i zostaje sam na drodze. Po bokach widze jakies warsztaty samochodowe, za nimi jest juz tylko pole. Ale na szczescie ruch jest dosc spory, wiec nie powinno byc problemu ze zlapaniem czegos z powrotem do miasta. I rzeczywiscie, za chwile jade juz mikrobusem, z plecakiem na kolanach. Wysiadam na rynku i melduje sie w hotelu. Za 12 dolarow dostaje pokoj z tv i lazienka, zgodnie z tym co wyczytalem w internecie.. Nastepnie wychodze cos zjesc, rozejrzec sie i poszukac informacji na interesujacy mnie temat. Przypominam sobie, ze jest sobota, a na dodatek w calym Meksyku jest swieto.. Na rynku trwa cos w stylu jarmarku, odpustu czy moze raczej targu lokalnych wyrobow. Na rozstawionej scenie prezentowane sa rozne tance lokalne i ubrania. Krotko mowiac, nie sa to okolicznosci sprzyjajace do zalatwienia czegokolwiek. No tak, zapomnialem napisac, po co tu przyjechalem.. ;)

Rozgladam sie po okolicy. Widze ruchliwy rynek, mnostwo stoisk z przedziwnymi produktami, niezbyt ladny palac gubernatorski, obok ktorego ulokowano jakas fabryke… Po drugiej stronie placu jest moj hotel, na lewo od niego calkiem ladny kosciolek, a nad nim.. Jest duza. Teraz rozpoznaje wyraznie ksztalty – glowa, piersi, brzuch i kolana. Spiaca Kobieta, zwana takze Biala. Iztaccíhuatl, w skrocie Izta lub Ixta. Wulkan, ktory z dolu wyglada jakby lezaca dziewczyna. Poszczegolne wierzcholki tworza dziwne zludzenie i naprawde ukladaja sie w sylwetke kobiety. Na niektorych z nich widze snieg, choc spodziewalem sie go wiecej. Heh, snieg w Meksyku? Ixta to trzeci szczyt tego kraju, zaraz za Popocatepétl oraz Pico de Orizaba. Liczy 5220 m npm, zaledwie 200 m mniej niz znajdujacy sie doslownie obok ´Popo´. Oba wulkany widoczne sa przy dobrych warunkach z oddalonego o 80 km Mexico City. Ja niestety nie widzialem ich z miasta. Popo i Ixta polaczone sa szeroka przelecza zwana Paso de Cortés (3400 m npm), przez ktora przemaszerowal sam Cortez w 1519 r. wkraczajac do doliny by podbic kraine Aztekow.

Popo to wciaz aktywny wulkan i nie jest udostepniony turystycznie. Wygasla Ixta to natomiast popularny cel wycieczek i mimo tego ze rocznie calkiem sporo ludzi odwiedza jego wierzcholek (ze wzgledu na male trudnosci techniczne), to jednak znakomita wiekszosc turystow po prostu przyjezdza samochodem do parku narodowego, spaceruje po nizszych partiach, czasem zabiwakuje i wraca.. W Amecamece znajduje sie siedziba Parku Narodowego Ixta-Popo, mam nadzieje, ze dostane u nich mape topograficzna wulkanu. Biuro parku oczywiscie jest zamkniete, informacja turystyczna rowniez, a w ksiegarniach nie maja nawet map samochodowych. Wiem, ze istnieje dosc niezla mapa wulkanu (50-tka), ale widocznie tutaj jej nie dostane. Nie dzis i nie jutro, gdyz nastepnego dnia jest niedziela i tez wszystko jest zamkniete. Nie ma nawet na co czekac. Ide do kafejki internetowej i studiuje rozne strony z summitpost na czele. W koncu drukuje jakies szkice i plany oraz opis drogi wraz z niezbednymi informacjami – musi starczyc. Kupuje troche jedzenia, wracam do hostelu by sie przepakowac i ide spac. W glowie mam juz plan – wstane rano i sprobuje zlapac mikrobusa do San Pedro, ostatniej miejscowosci u podnoza Paso de Cortés. Na przelecz wiedzie asfaltowa droga, mozna stamtad zjechac do polozonej po drugiej stronie Puebli. Na przeleczy, z tego co wyczytalem, znajduje sie parking dla samochodow, straznica parku oraz budynek, gdzie mozna cos kupic do jedzenia, dostac wejsciowke na teren parku (koszt 22 peso za dzien) oraz wypozyczyc sprzet alpinistyczny w rodzaju rakow. To bardzo wazna informacja dla mnie, bo permitu na dole dzis ani jutro nie dostane, nie mowiac juz o sprzecie…

Rano spotykam przy wejsciu do hotelu dwie dziewczyny z Niemiec. Tez podrozuja po Meksyku, maja sprzet alpinistyczny i przyjechaly do Amecameci z tego samego powodu co ja. Jedna z nich jest jednak chora i nie chce isc w gory. Druga probuje mi powiedziec, ze to niebezpieczne isc samemu itd., ze moze lepiej gdybysmy razem poszli jutro, bo jest zmeczona dzis po podrozy, ale srednio mi sie usmiecha czekanie kolejnego dnia tu, na dole. Dziele sie informacjami, ktore mam apropo permitu i tym podobnych i mowie, ze gdyby jednak zmienila zdanie, to ja jeszcze przez 1h jestem w pokoju. Zdania chyba nie zmienila, ja natomiast zostawiwszy na recepcji hotelu czesc niepotrzebnego sprzetu (w rodzaju ladowarek, ubran i sandalow), wsiadlem w busa do San Pedro. Teoretycznie na przelecz mozna dotrzec z Amecameci tylko taksowka, za co trzeba zaplacic ok. 250 pesos. Czasem daje sie dogadac z kierowca by z Paso de Cortés pojechal 8km dalej, wyboista droga do La Hoja, gdzie jest tylko parking, budka z tacos i poczatek szlaku na Ixte. Ja jednak wybieram tanszy wariant. Za 3 pesos dojezdzam do malutkiego San Pedro i wysiadam na glownej drodze wiodacej na przelecz. Widzac moj plecak, taksowkarze od razu probuja zagadac.. 250 pesos do Paso de Cortés? Mowie, ze tyle to jest z Amecameci, na co cena spada o 50 pesos. Odrzucam i ta propozycje, a 2 minuty pozniej siedze juz na pace pickupa. Obok mnie lezy pila oraz duza siekiera, a w samochodzie siedzi 5 facetow. Wnioskuje wiec, ze to drwale… Taka mam przynajmniej nadzieje.. ;) Jade dobre 20 min rozkoszujac sie gorskim powietrzem, wiatrem we wlosach i sama sytuacja, w ktorej sie znalazlem. ;) Chlopaki porzucaja mnie spory kawalek w gore i wyglada na to, ze reszte bede musial przejsc sam.. Samochodow duzo nie ma na drodze, a jesli juz sa to zaladowane w pelni. Ide kreta i zacieniona droga przez iglasty las, od czasu do czasu wystawiajac reke przed nadjezdzajace samochody. Dopiero po 2 czy 3 km zatrzymuje sie przy mnie van z rodzinka w srodku i zabiera mnie na Paso de Cortés. Mialbym do przejscia naprawde spory kawalek, jazda samochodem trwala kolejne 15 min.. Na miejscu probuje sie zorientowac w sytuacji – pytam sie w jedynym budynku na przeleczy czy mozna gdzies tu kupic mape i wypozyczyc sprzet. Za kontuarem stoi pani, ktora bezradnie rozklada rece. O mape mam sie zapytac w tamtym pokoiku, a o sprzecie nic nie wie, ale raczej nie znajde tu nic. Pieknie. Ide do malego pokoiku i pytam sie mlodej dziewczyny o dwie interesujace mnie rzeczy. Mapy, zupelnie niespodziewanie, nie ma, a o sprzet alpinistyczny trzeba sie zapytac przy kontuarze.. Wrr.. Wracam razem z nia do ´centrum obslugi´, mozna kupic tutaj wode, jakies cukierki, wejsciowke do parku, ale po chwili rozmowy, zgodnie obie kobiety twierdza, ze rakow nie mozna tutaj nigdzie wypozyczyc.. Sa tego tak pewne, ze nawet nie probuje mowic, ze ´tak wyczytalem w internecie´.. Troche zalamany wychodze na zewnatrz by zastanowic sie co robic. Z jednej strony nad przelecza goruje sylwetka Ixty, po drugiej stronie zas, ze swym prawdziwie ´wulkanicznym´wygladem, Popo. Meksykanie chyba sami maja problem z wymawianiem nazw tych wulkanow, dlatego wszyscy nazywaja je skrotowo.. ;) Szkoda, ze prawdopodobnie nigdzie nie wejde.. Zagaduje jeszcze o sprzet straznika parkowego stojacego przy bramie wjazdowej na droge do La Hoja i niespodziewanie okazuje sie, ze jest on pewny, iz sprzet mozna wypozyczyc w srodku, w budynku. On to po prostu wie, jakby to byl jego sprzet. Hm, a to heca.. Wracam z powrotem do placowki i przed wejsciem pytam sie jeszcze malego chlopca roznoszacego ulotki parkowe czy rzeczywiscie mozna tu wypozyczyc raki i czekan.. Chlopak mowi, ze zaraz sie zapyta i wraca po minucie z dobrymi wiesciami.. Teraz to juz nic nie rozumiem. Podchodze jeszcze raz do niewielkiego kontuaru, tyle ze z drugiej strony. Pani, z ktora wczesniej rozmawialem dziwnie sie na mnie patrzy, ale tym razem pytam sie o sprzet faceta sprzedajacego napoje i slodycze. Oczywiscie, ze mozna wypozyczyc.. (w tym momencie poczulem swego rodzaju ulge i jakas irytacje, co to ma znaczyc, ze kobieta stojaca 1 metr od goscia wypozyczajacego sprzet, nic o tym nie wie!?).  Mezczyzna prowadzi mnie do malego pokoju i wyciaga z pod schodow paskowe raki. Moja radosc chwilowo znika, bo okazuje sie, ze raki pochodza chyba z lat 70-tych i w wiekszosci sa zerdzewiale. Dostalem chyba najlepszy model.. Skadinad tez wiem, ze rakow przyjdzie mi uzyc moze ze 2 razy, bo sniegu duzo nie ma, a lodowiec uda mi sie pokonac i w tych. Zwlaszcza, ze moje buty trekingowe maja stosunkowo miekka podeszwe i nie sa najlepsze do chodzenia w rakach. Przymierzam raki, jeden pasuje idealnie, drugiego musze wymienic na inny rozmiar, co zmusza mnie do zanurkowania pod schody. Biore jeszcze stary, metalowy czekan (byla jeszcze wersja drewniana, ale ciezsza), place 120 peso za wypozyczenie wszystkiego, kupuje pozwolenie na wejscie do parku i ruszam. Przede mna 8 km drogi, ale licze ze sie z kims zabiore.. Niestety, we wszystkich samochodach, ktore mnie mijaja, a moze bylo to z 10 pojazdow, nie bylo miejsca.. Ide wiec twardo, po zakurzonej drodze, duszac sie za kazdym razem, gdy cos kolo mnie przejedzie, przewaznie z naprzeciwka . Niedogodnosci wygradzaja jednak widoki..

Po jakiejs 1,5h docieram do La Hoja. Rzeczywiscie nic tu nie ma, oprocz budki z tacos. Nie mam gazu ze soba, wiec postanawiam sie najesc tutaj. Kupuje piec bogatych w farsz nalesnikow i kolejna wode, ktora wypijam prawie cala na miejscu. W sumie w plecaku mam 4,5 litra wody. Wiem, ze wyzej wody nie bedzie, a pomny ostatnich doswiadczen wole miec za duzo niz wcale ;) Jak narazie czuje sie niezle, mysle sobie, ze w sumie taki 8 kilometrowy spacer w ramach aklimatyzacji to dobry pomysl. Poczatkowo mialem plan by wejsc na inny, sporo nizszy szczyt by sie przyzwyczaic do wysokosci, a dopiero potem na Ixte, ale prognozy pogody nie byly zbyt optymistyczne. Istniala szansa, ze zalamie sie pogoda, akurat gdy bede wchodzil na ten wulkan. Tak czy inaczej, musze powiedziec, ze sie przejadlem tymi tacos.. Jest godzina 1745, w ciagu trzech godzin planuje dojsc do schronu polozonego na wysokosci 4,580 metrow npm, tam spedzic noc (lub gdzies w poblizu, w namiocie), zostawic niepotrzebny sprzet i o swicie ruszyc na lekko na szczyt.

Z poczatku idzie sie niezle, ale wraz ze wzrostem wysokosci, oddycha mi sie coraz ciezej. Czasowo jestem zgodnie z planem, jednak czuje sie nieco gorzej niz czulbym sie po takim odcinku na nizszych wysokosciach. Ide w miare rownym, spokojnym tempem. Przy skale z tabliczkami upamietniajacymi poleglych na tej gorze, mija mnie grupa ratownikow. Wyglada na to, ze po prostu trenuja. Sa to ludzie w wiekszosci mlodzi, 20-30 lat, mam wrazenie, ze jakby wzieci z ulicy. Sprzet zbierany, jeden chlopak na kasku mial czolowke petzla, model, ktory daje tyle swiatla, zeby mozna bylo wygrzebac cos z apteczki, a inna dziewczyna, raczej tezsza, miala buty prawdopodobnie z supermarketu.. Ale to dobrze, ze sa, ze sie staraja, cwicza i byc moze kogos ratuja w potrzebie. To na pewno bylo pozytywne spotkanie, wolalem jednak wiecej juz ich nie spotykac ;) Oprocz nich z gory schodzi troche ludzi, nie wszyscy byli na szczycie, czesc odwiedzila tylko schron lub wspiela sie na pierwszy wybitny wierzcholek Ixty, czyli Kolano (la Rodilla).  Godzine po wyruszeniu z pod budki z tacos zastaje mnie zmierzch. Robie pare zdjec zachodzacego slonca i ruszam dalej. Coraz czesciej przystaje by odpoczac. Plecak, ktorego poczatkowo prawie nie czulem (po wyjeciu kilku rzeczy i zapakowaniu 4 l wody wyszlo i tak ok. 19kg) zaczal mi juz ciazyc. Dodatkowo czuje, ze zjedzone tacos nie do konca mi sluzy.. Po godzinie 1900, jestem juz w sumie niedaleko od schronu, moze z niecala godzine drogi. Wchodze na jedna z pomniejszych przeleczy i z zaskoczeniem stwierdzam, ze widze swiatelka czolowki i namiot. Na przeleczy biwakuje dwoch Amerykanow, 40 letni Peter i 33 letni Mike. Chwile z nimi gadam, tez jutro zamierzaja wspiac sie na szczyt. Sa dobrze wyekwipowani i przede wszystkim zaklimatyzowani. Mowia, ze obok sa dobre miejsca na namiot i ze mozemy w sumie jutro rano isc razem. Zastanawiam sie chwile, czy mi sie chce isc do schronu koniecznie dzis i w koncu zostaje. Decyzja byla dobra, zwlaszcza, ze czuje, iz troche sie zmeczylem, a tacos zdecydowanie rozpoczelo rebelie w moim zoladku.. Wieczor jest spokojny, wiatru nie ma, a na niebie widac miliony gwiazd. Dostrzegam tez swiatla Mexico City w oddali. Przed snem decyduje sie na eksmisje tacos i wreszcie po tym moge spokojnie sie polozyc. Boli mnie troche glowa, a sen nie przychodzi tak latwo. Jest zimno, temperatura spadla ponizej zera, a moj spiwor z trudem daje rade, tak ze musze spac w polarze i kalesonach. Budze sie co godzine, dwie, ale czuje sie juz lepiej. Ok. 0300 zrywa sie silny wiatr, zastanawiam sie czy moj namiot wytrzyma, w koncu nie jest to zaden ekspedycyjny model, najlzejsza quechua, bo po co mi cos lepszego.. Kilka razy w zyciu mialem okazje spedzic noc w namiocie w potwornym wietrze, czasem i mrozie i za kazdym razem zastanawialem sie, jaka jest granica tego namiotu, po przekroczeniu ktorej odlece razem z nim lub po prostu zostana z niego strzepy, a ja bede musial jakos przetrwac do rana. Tym razem nie bylo najgorzej, mialem jakies prowizoryczne wiatrochrony usypane z kamieni i bylem dosc spokojny. O 0630 umowilem sie z chlopakami na poranna kawe przed wymarszem. Na zewnatrz obserwuje przepiekny wschod slonca. Morze chmur i tylko czubki gor wystaja.. Cos nieprawdopodobnego. Wracajac do kawy, to normalnie jej nie pije, ale nie odmowilem czegos cieplego po calej nocy. Zwlaszcza, ze wiatr caly czas byl dosc silny i trzeba bylo sie rozgrzac. Szybkie sniadanko i decydujemy sie na zostawienie niepotrzebnych rzeczy w namiotach. Ruszamy po 0700 i po godzinie jestesmy przy schronie. Styl alpejski, blaszana puszka ustawiona na przeleczy pod szczytem Rodilla. W sroku deski, na ktorych mozna spac, masa napisow, jakies jedzenie. Przed nami prawie 700 m deniwelacji i kawalek drogi. Jak narazie spore watpliwosci budzi sciana la Rodilla, ktora nie dosc ze jest wysoka (najwieksze podejscie na drodze) to jeszcze zupelnie skalista grania isc sie nie da, a obok jest sporo sypkiego rumoszu skalnego. Najwieksze jednak problemy rodzi wysokosc. Powoli zaczynam czuc klucie w glowie, a oddech musze lapac czesciej niz zwykle. Widze, ze Mike czuje sie jeszcze gorzej, natomiast Peter smiga calkiem niezle. Coz, zeby nie zanudzac szczegolami powiem, ze dlugo to trwalo. Przed nami jeszcze kilka podejsc, przeleczy – im blizej szczytu tym bol glowy coraz silniejszy, a przerwy na zlapanie oddechu musialem robic co kilkanascie – kilkadziesiat krokow. W koncu dochodzimy na lodowiec, rzeczywiscie, sniegu jest bardzo malutko. Widac zima jeszcze sie nie zaczela. Na niebie okrutna lampa, ale wiatr wychladza, ide w dwoch polarach i kalesonach. Widac juz szczyt, nie ma mowy o zadnym odpuszczaniu.. Zakladam przedpotopowe raki i podpierajac sie czekanem przkraczam lod. Mozna spokojnie bylo sie obejsc bez tego sprzetu, ale to sa gory i nigdy nic nie wiadomo.. Zostawiamy raki i czekany za lodowcem, ostatnie pol godziny podejscia i jest wierzcholek!

5220 m nad poziomem morza (wg innych pomiarow 5280 m)! Pierwszy raz wszedlem na taka wysokosc.. Czuje cos w rodzaju szczescia, trudna o wyrazenia radosc sprawia, ze smieje sie sam do siebie.. Jest tuz po 1200, widocznosc niesamowita, wszystko w sloncu, widoki jak nigdy..Udalo sie! Lezymy z 20 min na szczycie, pijac wode i odpoczywajac. Wiatr jakby zelzal, czuje sie tylko od czasu do czasu jakies jego smagniecia. Piekny czas.  W tych kilku slowach nie jestem w stanie zawrzec tego, co tam czulem. Nawet nie bede probowal.. Robimy kilka zdjec i zaczynamy wracac. Musimy zdazyc w niecale 6h na sam dol, bo brama na Paso de Cortés zamykana jest o 1800. Wraz ze schodzeniem mija mi powoli bol glowy, a kondycja jakby ulega poprawie. 200 m ponizej szczytu czuje sie juz zupelnie normalnie. Idziemy dosc szybko, teraz sciana Rodilli, na ktora wejscie zajelo nam ponad 1h, zostaje pokonana w kilka minut. Cieszac sie jak dziecko, plyne na butach po rumoszu skalnym, zupelnie jak czasem w Tatrach ;) Chociaz to bardziej przypomina jazde na nartach, plynne ruchy, trzeba uwazac by nie stracic rownowagi, ale kto nie zna tego uczucia nie zrozumie! Ze schronu juz tyko kawalek do namiotow, szybki repak, i o 1700 jestesmy na parkingu. Chlopaki wypozyczyli maly samochod i maja sporo sprzetu, ale jakos sie miescimy. Wczesniej jednak z bagaznika Mike wyciaga trzy male piwka.. Lezac na trawie, popijajac chlodny browar raczymy sie widokiem gory na ktorej nie dawno bylismy.. ;)

Na Paso de Cortés jestesmy tuz przed 1800, oddaje sprzet i zjezdzamy do Amecameci. Gdyby nie chlopaki to prawdopodobnie musialbym spedzic gdzies jeszcze noc w gorach, bo zadnych samochodow juz nie bylo na parkingach, nie mowiac juz o 8 km odcinku z la Hoja, ktory pewnie musialbym pokonac pieszo.. Zatrzymujemy sie w znanym i lubianym Hotelu San Carlos, goracy prysznic i idziemy jeszcze cos zjesc do knajpy. Dobre zakonczenie dnia. Zegnam sie z chlopakami, rano jada gdzies dalej, do rodziny w Meksyku, a ja prawdopodobnie rusze do miejscowosci Cuarnavaca.

Co potem? Nie wiem, ale trzeba zaczac myslec powaznie o opuszczeniu Meksyku. Mysle, ze chcialbym sie pojawic w Gwatemali w pierwszym tygodniu grudnia. Byc moze szybciej, ale narazie jeszcze mi sie nigdzie nie spieszy. Do Cuarnavaci jade by spotkac sie z chlopakiem, ktory odezwal sie do mnie przez portal Hospitality Club i zaprosil do siebie na dzien czy dwa. Natomiast pozniej byc moze spedze jakis czas na poludniu Meksyku, moze w Oaxaca.. Sara, barmanka, ktora poznalem hostelu w DF napisala, ze fajnie by bylo jakbysmy sie gdzies spotkali jeszcze.. Ale nie wiem czy zgram to czasowo z jej praca i wolnym i czy po prostu nie pojade dalej.

Ponizej kilka zdjec z wejscia na Ixte. Jestem naprawde szczesliwy, ze to zrobilem i zapamietam to do konca zycia. Ciesze sie tez, ze ktos ze mna byl. Inaczej przezywa sie takie wejscia z kims. Wiem to na pewno. Idac pierwszego dnia troche zalowalem, ze nie ma ze mna paru ludzi, z ktorymi zwyklem chodzic po gorach..Amerykanie na pewno nie zastapili mi tych kilku bliskich osob (nawet sobie wyobrazalem czasem co kazda z tych osob moglaby powiedziec w danej chwili ;)) ale pozwolili dzielic mi z kims radosc ze zdobycia szczytu. Badz co badz, Ixta to kawal gory ;)


21 komentarzy to La Mujer Dormida

  • marcin pisze:

    no, no, no good stuff! już nie mogę się doczekać kolejnego wpisu! a zdjęcia wschodu Słońca po prostu mistrzowskie :)
    pozdro 600 i powodzenia w kolejnych etapach podroży!

  • Gołąb pisze:

    Twoje opisy czyta się rewelacyjnie. Jak je otwieram myślę „ale się gość rozpisał znowu”, a nawet nie zauważam kiedy kończę ostatni akapit. Powodzenia dalej.

  • Ali pisze:

    „Przed snem decyduje sie na eksmisje tacos i wreszcie po tym moge spokojnie sie polozyc.”- to zdecydowanie byla najcenniejsza informacja ;)
    gratuluje pieknego spaceru w chmurach :)!!!

  • łukasz. pisze:

    ogromne gratulacje! to naprawde niezly wyczyn. no i chyba najmocniejszy wpis do tej pory. a teraz oczekiwanie na kolejny. powodzenia! trzymaj sie!
    a ja trzymam kciuki ;d
    ł.

  • łukasz. pisze:

    aa, zapomnialem dodac, ze zdjecia bombowe, szczegolnie te z poranka w gorach.

  • Alicja pisze:

    po pierwsze – gratuluję Fredi zdobycia takiej góry:)
    po drugie… świetne zdjęcia – zwłaszcza te ostatnie!(trzecie od końca – jest the best:))

  • Alicja pisze:

    Po przeczytaniu tego posta nasuwa się myśl…
    ależ Fredi jest dzielny ;]

  • tomuś pisze:

    Fred – zarosłeś ;P
    Zajebiste zdjęcia z Śpiącej Kobiety!
    Trzymaj sie

  • kusiex pisze:

    Czyli pierwszy 5tysięcznik do przodu, teraz będzie już tylko łatwiej :] Powodzenia!

  • Szatyn pisze:

    Nic, tylko pozazdrościć :) może wreszcie kiedyś uda mi się dołączyć do Twojej górskiej eskapady… Wielkie joł!!

  • agata pisze:

    Fred, ja tam żadnej kobity nie widzę, chyba już masz zwidy od tego ascetycznego życia pielgrzyma:)
    ale górka fajna

  • kusiex pisze:

    Panie na zdjęciu faktycznie wyglądają jakby przepisy BHP znały na pamięć a Sanepid odwiedzał je co tydzień. Smacznego :]

  • damon pisze:

    Respekt! Teraz czekam aż dotrzesz w Andy :> Może jakaś Aconcagua będzie grana? :)

  • Peter Hartsough pisze:

    Kuba, It was great climbing the mountain with you. Glad we were able to share making it over 5000m and to the summit with you. I appreciated your style in the mountains and enjoyed hearing of your adventures back home (while catching our breath!) Best of luck on the trip, we will be following your adventures and hope to run into you again in California in the future.

  • johny pisze:

    te Niemki to mam nadzieję niemrawe były… albo … barmanka Sara …, hehehe. joł

  • agata pisze:

    właśnie Fred, mógłbyś wprowadzić jakiś wątek miłosny, będzie ciekawiej:)

  • tomuś pisze:

    Jakiegoś Davy’ego Jones’a mógłbyś zagrać ;)

  • Kamil pisze:

    wątek miłosny! dobry pomysł! wzoruj sie na budowaniu akcji jak w telenowelach, moze nie M jak…, ale np. juz latynoamerykańskich?!;)
    pozdro!;)

  • Adriano pisze:

    ej, tak się zastanawiam, nieznajomym mowisz – 'call me Fred’ ?

    trzymaj sie :D

  • fred pisze:

    Coz, Aconcagua to troche wyzsza gora i mimo tego ze nie jest trudna technicznie to wymaga lepszego sprzetu niz nosze ze soba w plecaku teraz ;) Ale kto wie, moze kiedys.. ;)Co do watku milosnego, to rzeczywiscie model zwiazku a´la Davy Jones (dla przymnienia 10 lat na morzu, 1 dzien z ukochana) moglby sie niezle sprawdzic ;p O ile taka bym tu znalazl, bo jak sama Agata zauwazyla prowadze zycie ascetycznego pielgrzyma ;P Co do przedstawiania sie nieznajomym – tutaj wielkie zainteresowanie wzbudza imie Kuba (como ese pais?) ;)

  • Stopa pisze:

    Gratuluję:) Prawie 5300 to jest naprawdę świetny wynik. Jak czytam twoje opisy to mi się przypomina nasza podróż i górskie przygody w Andach. To wszystko jeszcze przed Tobą.

    Nie poddawaj się i pamiętaj: każde marzenie jest nam dane z mocą do jego spełnienia:)

    Pzdr

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.