Gwatemala

Posted on 09 grudnia 2009

Ostatnie dni w Meksyku minely dosc w zwariowanym tempie.. Z Puerto Escondido nocnym autobusem pojechalem do Oaxaca, gdzie dotarlem o swicie. Miasto slynie przede wszystkim z mezkalu (alkohol podobny do tequilli) oraz czekolady (to tutejsze zakonnice odkryly, ze mieszajac kakao z cukrem i cynamonem mozna otrzymac wspaniale efekty. Wczesniej aztekowie i majowie wierzyli, ze kakao to napoj bogow, symbolizowal on krew i uzywany byl podczas obrzedow religijnych, a takze jako panaceum na rozne dolegliwosci w calej Ameryce Srodkowej. Ze wzgledu na trudnosci w uprawie kakaowcow, kakao sluzylo tez jako waluta, a pozwolic sobie na jego spozywanie mogla tylko najwyzsza kasta). Hucznie obchodzony jest tu tez dzien zmarlych, miasto zamienia sie wtedy w niesamowita mieszanke horroru, kiczu i radosci.. tak slyszalem, widzialem natomiast wiele figurek i masek nieboszczykow. Kilka kilometrow od Oaxaca znajduje sie najszersze drzewo na swiecie, a takze kilka stanowisk archeologicznych. Niestety nie widzialem ich, ale po kolei…  Wieczorem, w sympatycznym i niedrogim hostelu Mezkalito spotkalem Sare(25) oraz jej wyluzowanych szefow – Felipe i Julio (okolo czterdziestki), ktorych znalem juz wczesniej z hostelu w Mexico City. Przyjechali z wizytacja hostelu, w ktorym sie zatrzymalem, a ktory nalezy do ich sieci…

Wizytacja przebiegla dosc szybko, juz po godzinie, razem z wlascicielem Mezkalito, ruszylismy ´na miasto´. Najpierw znakomite jedzenie w knajpie z lokalnymi przysmakami, a potem prawdziwy, meksykanski pub, gdzie bylem chyba jedynym bialym. Co sie pozniej dzialo nie przestaje mnie dziwic do dzis.. Rozne rzeczy przytrafiaja sie w podrozy, ale tego, krotko mowiac, sie nie spodziewalem w zadnym wypadku. Julio i Felipe zdecydowali sie na tournee po nocnych klubach.. takimi z tanczacymi dziewczynami. Nie wiem, zrobili to chyba bardziej dla zartow ;) Nawet specjalnie sie nikogo nie pytali o zdanie, po prostu zasponsorowali calkowicie wszystkim wizyte w trzech klubach.. Nigdy w Warszawie w takich lokalach nie bylem, a juz na pewno nie sadzilem, ze moj ´pierwszy raz´ bedzie mial miejsce w Meksyku! Oczywiscie, jak Julio dowiedzial sie o tym, mimo protestow, zamowil mi taniec u jednej z dziewczyn.. Bylo mnostwo smiechu (ja sie prawie poplakalem), ale i tak najsmieszniej bylo, jak w ktoryms z lokali jedna dziewczyna tanczyla dla Sary ;) Gdyby nie to, ze bylem tam z nimi podejrzewam, ze nie zostalbym nawet wpuszczony do takich miejsc, juz nie mowiac o tym, ze mialem wrazenie, ze do klubu nie zdazylbym nawet dojsc, takie mroczne to byly okolice.. ;) Nad ranem wrocilismy do hostelu, z kupiona w sklepie Wyborowa (!), ktora wyjatkowo zasmakowala wszystkim.. Tuz przed 0700, zamiast pojsc spac, poszedlem z Sara na terminal autobusowy i 8h pozniej bylem znow nad Pacyfikiem, w malutkiej miescinie Zipolite, zupelnie na uboczu.  Nastepnego dnia dolaczyli Felipe i Julio i spedzilismy mily dzien na plazy.. (ja juz mam dosc opalania, cala skora mi zeszla ;p) To byl zabawny czas, nauczylem sie kilku slangowych wyrazen, duzo sie dzialo, ale czulem, ze pora na opuszczenie juz tego kraju.. Spedzilem tu naprawde super momenty, poznalem fajnych ludzi i wiele sie nauczylem.. Lepiej byc chyba nie moglo.

Pozegnalismy sie wieczorem wszyscy na dworcu, oni wracali do DF, ja jechalem do San Cristobal de las Casas, ostatniej miejscowosci, ktora zamierzalem odwiedzic przed przekroczeniem granicy. San Cristobal to piekne, kolonialne miasteczko, o niskiej, maksymalnie dwu-pietrowej, kolorowej  zabudowie. Lezy w gorzystym regionie Chiapas, ktory jest najbiedniejszy w calym Meksyku. Ponad polowe jego mieszkancow stanowi rdzenna ludnosc indianska, co widac na kazdym kroku. Na uliczkach pelno jest kobiet i mezczyzn w kolorowych, tradycyjnych ubraniach, a co drugi sklep oferuje pamiatki i recznie robione, indianskie wyroby.. Mozna kupic prawie wszystko – ubrania, figurki, tkaniny, bizuterie i inne. Jednak nalepszym miejscem na zakupy jest targ miejski, ktory tetni zyciem od godzin porannych do popoludniowych.. Za naprawde niewielkie pieniadze mozna kupic fajne rzeczy (ja kupilem sobie sweter i kilka drobiazgow na swieta dla rodziny) i czasem patrzac na biede tych ludzi nawet glupio jest sie targowac.

Polozone na 2100 m npm, San Cristobal de las Casas (nazwa pochodzi od nazwiska jednego z biskupow Chiapas, Bartolomeo de las Casas, ktory jako jeden z nielicznych bronil praw indian przed Hiszpanami w XVI wieku) jest rowniez znane z tego, ze jako jedno z czterech miast, bylo wybrane przez Zapatystow na miejsce rozpoczecia ich ´rewolucji´w 1994 roku. Zapatysci sa bardzo popularni w Chiapas wsrod ubogiej ludnosci – sprzeciwiaja sie oni obecnemu rzadowi Meksyku, maja wlasna ideologie i symbole, opierajace sie na indianskich tradycjach. Rewolucja szybko sie skonczyla, praktycznie bezkrwawo, ale jej duch caly czas zyje. W dodatku dziala propaganda – na glownym placu San Cristobal stoja namioty informacyjne Zapatystow, a oni czesto jezdza po kraju w poszukiwaniu sprzymierzencow. Sami Zapatysci maja swoje wioski w okolicach, tzw. junty i jak twierdza sa samowystarczalni. Czytalem pobieznie, ze niektorym turystom udaje sie dotrzec do takich wiosek nawet.. Warto o tym poczytac troche wiecej, ja zalowalem, ze nie mam specjalnie czasu na dokladne zbadanie tematu.. Dzis w Chiapas jest przewaz je bezpiecznie, chociaz zalecenia sa takie, by nie podrozowac po zmroku poza miastem. Jesli chodzi o bezpieczenstwo, to indianie nie lubia jak im sie robi zdjecia, uwazaja, ze zabiera im to sily zyciowe. Mozna podobno dostac po glowie za to.. Dlatego wiekszosc fotek robie z ukradka.. Warto tez powiedziec, ze w miescie duzo lokalow nosi nazwy nawiazujace do rewolucji, zrobiono z tego atrakcje turystyczna – pocztowki, ksiazki, koszulki..

Ja potraktowalem pobyt w San Cristobal jako przygotowanie do dalszej podrozy i odpoczynek. Spedzilem tu prawie dwa dni, zgralem zdjecia, jakie zrobilem do tej pory na DVD, wyslalem paczke do domu, zrobilem wstepny zarys dalszej podrozy i zorientowalem sie w kilku innych rzeczach. Zwiedzilem wiec tylko samo miasteczko, bez okolicznych atrakcji, ktorych jest sporo w tym regionie.. No nic, byc moze bedzie to pretekst by kiedys tu wrocic bo miasteczko naprawde ma cos w sobie..

Wczoraj po sniadaniu zlapalem mikrobusa do Comitan, a stamtad nastepnego na granice. W polowie drogi  okazalo sie, ze na moscie jest strajk. Samochody stoja w poprzek drogi, niektorzy spia za kierownicami.. Sama manifestacja raczej wygladala sennie – parunastu ludzi siedzi w cieniu, a nad nimi powiewaja jakies liche transparenty, z ktorych niewiele wynika. Zagaduje jakiegos faceta co sie dzieje, ale odpowiedz jaka dostaje, wiele mi nie wyjasnia. Ot, protest. Znowu. Nikt jakby tym sie nie przejmuje.. Biore plecak i przechodze razem z innymi ludzmi na druga strone, gdzie czekaja nastepne collectivos.. Gory, ktore widzialem z oddali nagle staja sie duze, zielona platanina grzbietow, jarow i szczytow goruje nad wszystkim majestatycznie. Gdzieniegdzie widac pola i malutkie chatki rolnikow. Tym razem juz docieram bez przeszkod na granice, do Ciudad Cuauhtémoc. Chwile trwa zanim orientuje sie co i gdzie mam zrobic, bo nie jest to takie oczywiste wbrew pozorom.. Bez wiekszych problemow dostaje pieczatke wyjazdowa z Meksyku, a trzy kilometry dalej, po przejechaniu pasa granicznego, wjezdzam do Gwatemali. Slyszalem sporo o roznych przekretach na granicy Meksyku z Gwatemala, wymuszeniach kosmicznych kwot za wjazd i ´obsluge´. Na szczescie wiem, ze jestem w najlepszym z mozliwych miejsc i najbardziej przyjaznym dla backpackerow. Za 20 pesos dostaje pieczatke wjazdowa i oto jestem w Gwatemali..

Pierwsze co robie to wymieniam pieniadze. Kantorow oczywiscie nie ma, a jedyna ´opcja walutowa´ sa mezczyzni ubrani w biale koszule i paradujacy w jedna i w druga strone z kalkulatorami. Mam ponad 1000 pesos w banknotach przy sobie, ktore przygotowalem na wymiane. Najwiekszym problemem jest jednak kurs, ktory w takich miejscach, jak to bywa najczesciej, jest zlodziejski. Facet proponuje mi 50 quetzali za 100 pesos, co jest nie do zaakceptowania. Z moich informacji wynika bowiem, ze kurs powinien wynosic jakies 68 quetzali za 100 pesos (8q = 1 usd), przy czym wiem, ze jest on nieosiagalny na granicy. Oni wiedza, ze sa tutaj wlasciwie jedyna mozliwoscia wymiany pieniedzy i robia co chca. Dalej, w Gwatemali, pesos juz raczej nie wymienie (co tez jest dziwne), moglem w sumie zastanowic sie nad dolarami albo bankomatami, ale z tym tez nic nie wiadomo, a dobrze miec troche pieniedzy na starcie. Wymieniam w koncu po kursie 60 quetzal za kazde 100 pesos i troche stratny ruszam w droge. La Mensilla to mala przygraniczna miejscowosc, ktora sprawia wrazenie biednego, meksykanskiego miasteczka. Najbardziej rzuca sie w oczy brud, ktory widac na kazdym kroku. Po ulicach w jedna i druga strone, co chwila smigaja tutejsze rowerowe taksowki, tzw. tuk-tuki. Ide jakis kilometr przez miasteczko i docieram w koncu do zajezdni autobusow. Tzn. zajezdnia to zbyt duze slowo, ot plac na ktorym bez ladu i skladu stoja slynne, gwatemalskie chickenbusy.. Pakuje sie do jednego i po chwili ruszamy..

Chickenbusy to stare, amerykanskie autobusy szkolne, ktore koncza swoj zywot wlasnie tutaj, w Ameryce Srodkowej. Ich nazwa wziela sie prawdopodobnie stad, ze kurczaki czesto podrozuja tym srodkiem transportu. Wlasciwie to podrozuje nimi niemal wszystko. Sa bardzo tanie i sluza ludziom za podstawowy sposob przemieszczania sie. Wyglada to bardzo podobnie do tego, co mialem okazje widziec w Acapulco. Tyle ze tam, autobusy nie wozily kurczakow, a raczej turystow i po prostu blyszczaly od zewnatrz. Tutaj tez sa niezwykle kolorowe, miejscami trafiaja sie naklejki, blyszczace lamki itd, ale jest to troche innego typu blask.. W srodku, kanapy sa ustawione w bardzo malych odleglosciach od siebie. Dla przecietnego Gwatemalczyka nie jest to problem, jednak ja musialem sie niezle nagimnastykowac, by wytrzymac trzy godziny w drodze.. Ale co to byla za droga! ;) Najpierw pomagier kierowcy wychylony przez drzwi krzyczal na przechodniow.. ¨LUE LUE LUE!!¨ Z tego co mi bylo wiadomo, autobus jechal do Huehuetenango – owszem, nazwa dosc egzotyczna, ale bez przesady.. Na poczatku nie moglem zrozumiec co jest grane.. Tutaj wszyscy uzywaja nazw skrotowych i okazalo sie, ze moj cel to wlasnie w skrocie Huehue. Problemem byla wymowa – dla mnie brzmialo to poczatkowo raczej jak ¨Lalalila!¨ i dopiero po dokladnym wsluchaniu sie udalo mi sie zalapac.. ;) Potem, na kolejnych przystankach, ktorych nie da zliczyc, wchodzili i wychodzili kolejni ludzie. Tzn. glownie wchodzili. Na kanapach siedzialy po trzy osoby, co podobno jest i tak niezlym wynikiem. Ogolnie, jak na standardy Gwatemali, to panowal luz. Ja siedzialem na swoim dwuosobowym siedzeniu z moim plecakiem i jeszcze jednym facetem.. Na sen szanse sa male, nie tylko ze wzgledu na wyboje na drodze, ale po prostu zbyt duzo sie dzieje. Oprocz pasazerow do autobusu co krok wchodza sprzedawcy z roznymi owocami, orzeszkami, refrescos (napoje) i pitna woda, ktora nie wiedziec czemu, sprzedawana jest w plastikowych woreczkach, ktore sie ´ssie´. Sprzedawcy, glownie mali chlopcy, zaopatrzeni sa w dosc specjalistyczny sprzet, mianowicie w niewielkie metalowe kotwiczki, na ktorych ramionach pozawieszane sa specjaly, a dlugi koniec jest zagiety i sluzy do ´lapania´ sie metalowej barierki przy suficie, by nie stracic rownowagi.. Najwieksze jednak emocje wzbudza sama jazda. Na kretej, gorskiej drodze, na ktorej przez 90% czasu byla namalowana ciagla linia, zdarzyc sie moze wszystko. Do najciekawszych momentow naleza chwile, gdy jeden chickenbus dogoni inny. Klientow zgarnia najczesciej ten, ktory jedzie z przodu, wiec jest to sprawa priorytetowa, by jechac jako ten pierwszy. I jest to chyba tez cos w rodzaju ´pojedynkow´miedzy kierowcami.. Kilka razy myslalem ze juz po nas, gdy moj autobus, pod gorke, na zakrecie na waskiej drodze, wyprzedzal drugiego busa, a tamten nie chcial odpuscic. Centrymetry dzielily nas parokrotnie od czolowego zderzenia z samochodem z naprzeciwka.. A w srodku spokoj. Rodzinna atmosfera… Muzyczka…NAPIER…LA.. az milo ;)

Ogolnie pierwsze wrazenia z Gwatemali i Huehuetenango sa takie, ze wyglada tu to wszystko, jak biedniejszy Meksyk. Trudno mi cos wiecej powiedziec po jednym dniu i nie chce tu pod zadnym pozorem uchodzic za eksperta w zadnej opisywanej przeze mnie dziedzinie.. Na ulicach jest duzo skuterow, motorkow, ruchem kieruja czasem przypadkowi ludzie, a wszystko sprawia wrazenie takiego nieuporzadkowanego. Rowniez ten brud jest zauwazalny. Z autobusu smieci wyrzucaja przez okno juz najmlodsze, 5 letnie dzieci, na oczach rodzicow..

Za chwile jade dalej, mam nadzieje, ze do miejscowosci Todos Santos. Nie wiem czy zlapie jeszcze jakiegos chickenbusa tam, bo to wysoko w gorach, jedzie sie tam stosunkowo dlugo, nie wiem skad odchodza autobusy, a jest juz chwile po poludniu tutaj. Czyli wszystko przeciw mnie ;) Co pozniej? Jest jeszcze kilka miejsc, ktore chce odwiedzic w tym kraju. Cos czuje, ze bedzie mi sie tu podobac… ;)

pozdrawiam!

Ponizej kilka zdjec z ostatnich dni..


8 komentarzy to Gwatemala

  • johny pisze:

    kolejna piękna historia… czekamy na więcej;)

  • AFJ pisze:

    Bardzo gustowny ten sweterek i pewnie niedrogi….Barwnie i pieknie. Trzymaj sie

  • kusiex pisze:

    Imponująca jest ilość informacji, którą przemycasz w tych opisach jak dziś z „krótką historią kakaa” :) Masz ze sobą podręczne 20 tomów Encyklopedi Britanica? Powodzenia!

  • tomuś pisze:

    Broń, alkohol, kobiety, burdele, hazard na granicy…. Widać, że do Gwatemali to WNOK był ;)
    Trzymaj się

  • Ali pisze:

    ponczo 1 klasa, ale i tak z tym wzrostem nie uda ci sie wtopic w tlum ;D

  • Kamil pisze:

    Hola!
    Pozdrawiam tambien!
    Czyta się przyjemnie!
    Dziekujemy za relacje, ale gdybys mógł tak częściej?;)

  • Stopa pisze:

    Poza świetnym opisem – super zdjęcia! Ten klimat miasteczek i biedy, która dla tych ludzi jest normalnością, bo niczego innego nie znają – naprawdę dobrze się to ogląda:)

    No i sweterek – klasyka:) Też mamy (Aga czerwony, a ja zielony). Jak wrócisz ruszymy gdzieś razem na piwo w sweterkach:P

    Pzdr

  • Adriano pisze:

    Fredi jak gdzies zabawisz nieco dluzej to moze Ci jakas paczke swiateczna wyslac? :)

  • Copyright © grand tour
    bezsensu studio - fred 2010

    info

    grand tour jest oparty na systemie WordPress i wykorzystuje zmieniony przez autora bloga skin SubtleFlux.